Fakt, że Victor Orban skłonny jest do ostrego forsowania interesów własnego narodu, także w kontekście ukraińskim, stał się już przyczyną potępieńczych tyrad wygłaszanych wobec niego w Polsce od lewa do prawa. Od wczoraj trwa kolejna fala antywęgierskiej histerii.
W czwartek węgierski, państwowy koncern FGZS wstrzymał dostawy gazu na Ukrainę. Żeby była jasność – gaz był rosyjski, ale dzięki rewersowaniu jednego z rurociągów, Węgrzy reeksportowali pewne ilości na Ukrainę. Dla Ukraińców, którzy od czerwca pozbawieni są bezpośrednich dostaw z Rosji w związku z niespłacaniem długu wobec Gazpromu, gaz z Węgier, obok tego ze Słowacji i Polski, miały ważne znaczenie. Waga tej kroplówki błękitnego paliwa była jeszcze większa w perspektywie zbliżającej się zimy.
Węgrzy zadeklarowali, że odcięli Ukrainie gaz ze względu na zwiększone zużycie ze strony krajowych odbiorców. Ukraińcy nie wierzą w te tłumaczenia i działania węgierskiej kompanii uznają za część szerszego porozumienia między Budapesztem a Moskwą. Zauważyć trzeba, że w poniedziałek Orban spotkał się z szefem Gazpromu Aleksiejem Millerem. Oficjalnym tematem rozmów był projekt gazociągu South Stream w którym Węgrzy partycypują, ale być może stanęła także sprawa dostaw dla Ukrainy. Rosjanie pokazali już, chociażby poprzez niedawne trzydniowe redukcje ilości gazu przesyłanego Polsce, że dzielenie się nim z Ukraińcami przez państwa środkowoeuropejskie traktują negatywnie i chcą wyeliminować takie możliwość. Tymczasem jeszcze przed poniedziałkową wyprawą szefa Gazpromu nad Dunaj rosyjski koncern zadeklarował, że zapłaci Węgrom dodatkowe sumy pieniędzy za możliwość magazynowania na ich terytorium pół miliarda metrów sześciennych swojego surowca. Czysty zysk.
Pamiętając o kresowych rodakach
Jednak polityka Orbana ma jeszcze jedną przesłankę, którą ten postanowił właśnie bardzo dobitnie zaakcentować. Tego samego dnia w którym odcinano dostawy gazu dla Ukrainy węgierski premier powtórzył żądanie ustanowienia autonomii dla ludności węgierskiej ukraińskiego obwodu zakarpackiego, graniczącego z Węgrami. Historycznie należał on niemal tysiąc lat do Węgier i po dziś dzień zamieszkuje tam autochtoniczna społeczność co najmniej 200 tys. Madziarów. Nota bene Orban doprowadził w 2010 do uchwalenia dogodnego dla nich trybu nabywania węgierskiego obywatelstwa co uczyniła już znaczna część zakarpackich Węgrów. I to mimo tego, że ukraińskie prawo nie zezwala na posiadanie dwóch paszportów.
Jednak Orban nie skończył na słowach. Wczoraj węgierski premier pojawił się z nieoficjalną wizytą na Zakarpaciu, w ośrodku węgierskiej społeczności jaką jest miasto Berehowo – Beregszász. Spotkał się z jej przedstawicielami i odwiedził węgierskojęzyczną szkołę. Trudno o mocniejszą demonstrację. Także słabości państwa ukraińskiego, które poczuło się zmuszone wydać zgodę na przyjazd Orbana.
Orban zagrał ostro zarówno na odcinanie kuponów od kooperacji ekonomicznej z Moskwą jak również, co bardzo ważne i ciekawe, na rzecz upodmiotowienia ludności węgierskiej na historycznych kresach wschodnich węgierskiego państwa. Jak była reakcja polskich komentatorów głównego nurtu? „Gazeta Wyborcza”, używając właściwej sobie subtelnej retoryki, napisała o „węgierskim nożu w plecy Ukrainy”. Na jej łamach Andrzej Kublik unosił się, że „Ukraińcy szykowali się jednak do przetrwania najbliższej zimy bez rosyjskiego gazu […] Węgry odgrywały ważną rolę w tych planach”. Ani on, ani Piotr Maciążek piszący na portalu defence24.pl o tym, że Orban „może walnie przyczynić się do złamania oporu Ukraińców” nie potrafili w przekonujący sposób uzasadnić, dlaczego węgierski premier miałby przedkładać interes Ukrainy nad dobro swojego państwa i narodu.
Fakt, że jedną z głównych przesłanek polityki Budapesztu w kontekście kryzysu ukraińskiego jest zobowiązanie państwa wobec tych części konstytuującego go narodu, która z przyczyn historycznych znalazły się poza jego obecnymi granicami, wyraźnie potwierdza, że rządzący Węgrami są nie tylko lepszymi politykami ale prezentują po prostu wyższy typ moralny niż gnębione przez giedroyciowski kompleks elity nadwiślańskie.
Orban realista
Wspomniany Piotr Maciążek próbował skrytykować politykę Orbana twierdząc, że oficjalny Budapeszt pomaga „wywracać do góry nogami obecny europejski system bezpieczeństwa”. Oczywiście użyta frazeologia sprowadza tekst Maciążka do reprodukowania specyficznej narracji, mitologizującej ład międzynarodowy z poważnym uszczerbkiem dla wartości opisowej i wyjaśniającej.
Wbrew temu co pisze Maciążek, a o czym jeszcze u progu lat 90 XX wieku pisał znany amerykański teoretyk John Mearsheimer, wraz końcem dwublokowego systemu globalnego, wyznaczanego przez antagonizm USA i ZSRR, dla Europy zaczęły się przeklinane przez chińskie przysłowie „ciekawe czasy”. Tyle, że temu nowemu układowi nową dynamikę nadał właśnie Zachód, kiedy to w ówczesnym beztroskim poczuciu przewagi nad Rosją, pokazał jej jak łamać tak święte zasady „systemu bezpieczeństwa” jak nienaruszalność granic i integralność terytorialną państw, bombardując w 1999 r. Jugosławię a potem organizując secesję jednej z jej prowincji. Nie ma też żadnej wątpliwości, że ani państwa zachodnioeuropejskie ani tym bardziej USA nie zastosowały żadnych bodźców politycznych aby zniwelować napięcia do jakich doszło na kijowskich ulicach pod koniec zeszłego roku. Można mówić raczej o bodźcach, choćby tylko o charakterze symbolicznym, popychających rozwój sytuacji właśnie w stronę jej zaostrzenia i polaryzacji, z której skorzystała Moskwa.
W przeciwieństwie do Maciążka i legionu jemu pdobonych, premier Orban doskonale rozumie współczesne realia, manewrując energicznie i zręcznie walczy o pozycję Węgier i realizację ich priorytetów politycznych. Zresztą publicysta ów dopuścił się i tej manipulacji, że kreował obraz Orbana jako pariasa i wyrzutka, tymczasem nawet w regionie, na forum Grupy Wyszehradzkiej to polskie stanowisko w sprawie Ukrainy spotyka się z większym dystansem Pragi i Bratysławy niż węgierskie.
Oczywiście Maciążek napisał, że kurs Orbana „absolutnie nie jest zgodny z węgierską racją stanu”, przypisując sobie większe pojęcie na temat tej racji nie tylko od lidera Węgier ale i węgierskiego społeczeństwa, które w większości konsekwentnie stawia na szefa Fideszu od 2010 roku. To absurdalne roszczenie do instruowania Węgrów co „tak naprawdę” jest dla nich dobre wynika oczywiście z pewnych apriorycznych przesłanek odzwierciedlających utrwalone, dogmatyczne struktury myślenia o polityce międzynarodowej zakorzenione u naszych polityków i komentatorów.
Polskie kompleksy
Nasze elity – od lewicy do prawicy – nie potrafią bowiem wyobrazić sobie Polski jako czegoś innego, niż przedmurza zmitologizowanego Zachodu, jako czegoś innego niż funkcjonalnej części owego Zachodu, mającego gwarantować nam stabilny „system bezpieczeństwa”, Zachodu a priori wpisanego w logikę jego konfliktu z Rosją. Stąd wypływa kopiowanie zimnowojennej „teorii domina” (która nota bene nawet w czasie „zimnej wojny” nie do końca się sprawdzała jak zauważył Henry Kissinger), prowadzącej w naszych realiach do twierdzeń, że „dziś Ukraina”, a „jutro” z pewnością Polska padnie ofiarą bezpośredniej rosyjskiej agresji. Twierdzeń, które stawia się bez uwzględnienia całkowicie odmiennych uwarunkowań geostrategicznych i instytucjonalnych obu krajów, i roli samej polityki polskiej, która jak na razie sama w kierunku wschodnim nie wysyła żadnych innych niż konfrontacyjne sygnałów. Węgrzy myślą całkowicie inaczej, postrzegają dynamiczną sytuację taką jaką ona jest mając pełną świadomość, że mogą liczyć przede wszystkim na siebie. Dlatego właśnie mimo wszystkich problemów ekonomicznych i politycznych w relacjach wewnątrzunijnych, Węgrzy mają podmiotowe państwo a my nie.
Maciążek w swoim tekście sprowadził politykę Węgrów do „kompleksu Trianon” czyli zdominowania przez pamięć o utraconych przez nich jeszcze w 1920 historycznych kresów swojego państwa, która w istocie odgrywa istotną rolę w węgierskim pojęciu o sobie i swoim miejscu w świecie. Pytanie tylko czy ta pamięć i ta polityka nie są raczej dowodem asertywności i mentalnej samoistności Węgrów. Wydaje się, że objawem chorobliwych kompleksów jest raczej nasza trauma ciągle pieczących ran po moskiewskim bacie i opisana przez Ewę Thompson skłonność do chowania się przed tym ciągle świszczącym w świadomości naszych elit batogiem za plecami „zastępczego hegemona”, który przybiera w ich wyobraźni właśnie formę zmitologizowanego Zachodu. Politykę państw zachodnich też zresztą rozumiemy w niewielkim stopniu. To Polacy, nie Węgrzy, cierpią na kompleksy i są to kompleksy postkolonialne. I to dlatego dziesięciomilionowe Węgry stać na asertywność i samodzielność polityczną, na jaką nie potrafią zdobyć się Polacy.
Karol Kaźmierczak