Jeden z najbogatszych Polaków płacił mu fortunę, on pozostawił po sobie niesmak

Niezależny dziennik polityczny

Nawet gdyby w języku albańskim występował wyraz „pokora”, to w słowniku Edgara Caniego i tak by się nie znalazło. Napastnik toczył boje niemal ze wszystkimi, przegrał z samym sobą. Jeden z najbogatszych Polaków kazał Bońkowi z nim wy***ać, a sam Cani rzucił do trenera jeszcze mocniejsze przekleństwo. Robił wszystko, żeby zmarnować swój talent. Tylko czy przypadkiem nie był skazany na taką, a nie inną drogę?

  • Edgar Cani jest jedną z najbardziej barwnych postaci Ekstraklasy w tym wieku
  • Albańczyk wsławił się tyleż udaną rundą jesienną sezonu 2011/12, co historiami pozaboiskowymi. Z pewną przewagą jednak tych drugich
  • W Polsce zarabiał fortunę, a jedyne, co po nim pozostało, to absmak i opinia „bad boya”. No i porównania do Erica Cantony i Zlatana Ibrahimovicia. Tyle że do ich ciemnej strony

Mecz się jeszcze nie skończył, a telefon Zbigniewa Bońka już zawibrował. Co prawda Józef Wojciechowski kontaktował się z nim po każdym meczu Polonii Warszawa, ale żeby tak w trakcie? „Zibi” odbiera, w końcu dzwoni jeden z najbogatszych Polaków. — Słuchaj no, Zbysiu. Zabieraj tego swojego Caniego, wy***aj z nim! — piekli się właściciel Czarnych Koszul.

To był dopiero pierwszy występ Albańczyka w Polonii, ale Wojciechowski od razu wydał wyrok. Stał się wyczulony w tej kwestii, bo przy Konwiktorskiej zdążył już przepalić potworne sumy pieniędzy. Nie takich piłkarzy wciskali mu do klubu zaufani doradcy. Deweloper zawierzył jednak „Zibiemu”, że nie będzie kładł na szali swojego dobrego imienia.

— Cani jest trochę jak Luca Toni albo Mario Gomez, a przy tym ma dopiero 22 lata — zachwalał piłkarza Boniek. Formalnie jego agentem nie był, ale go do Warszawy sprowadzał. Zupełnym przypadkiem zarazem w polskich mediach pojawiły się informacje, że w przeszłości Caniego chciały takie uznane firmy jak Manchester City czy Inter Mediolan.

Jak do tego doszło, że Cani skończył jednak w Warszawie? Że zamiast rywalizować z najlepszymi obrońcami świata, wdał się w bójkę na Marszałkowskiej? I czy winny zmarnowania swojego talentu jest tylko on sam?

Śrubokręt jako niedoszłe narzędzie zbrodni

— Rodzice wiedzieli, że nie powinienem dorastać w tym kraju. Sami też czuli się zniewoleni. Zgłosili się do ambasady Włoch i opuścili Albanię. Byli uchodźcami politycznymi — opowiadał Cani w „Przeglądzie Sportowym” na początku swojej przygody z Czarnymi Koszulami. To dość spłycone podejście do tematu.

„Niechże ta Wlora wypłynie niechże wypłynie, bo się tu zaraz zadusimy, stratujemy, potopimy…” — relacjonował na łamach książki „Błoto słodsze niż miód” Małgorzaty Rejmer jeden z członków tamtego pamiętnego rejsu.

„Ale nie, godziny mijały, a statek stał i stał. Ludzie tracili siły, wypuszczali z rąk liny i spadali do wody, a kolejni śmiałkowie wdrapywali się na ich miejsce i wydawało mi się niemożliwe, że ten statek kiedykolwiek ruszy, wydawało mi się niemożliwe, że to przeżyjemy. W końcu o osiemnastej syreny zawyły. Nikt nas nie zatrzymywał” — kontynuował.

Kapitan statku przewożącego na co dzień cukier trzcinowy nie miał innego wyjścia. Zdesperowani pasażerowie zagrozili mu śrubokrętem. Na pokład dostało się 20 tysięcy Albańczyków szukających lepszego życia we Włoszech.

Był 1991 r. Wiatr odnowy w Albanii nie tyle wiał, co po prostu szalał na całego. Upadek komunizmu nie musiał jednak wcale oznaczać, że życie mieszkańców poprawi się jak ręką odjął. Rodzina Canich nie miała zamiaru przekonywać się o tym na własnej skórze.

Gdy tylko dowiedzieli się, że port w Durres został otwarty, spakowali najpotrzebniejsze rzeczy, których i tak nie mieli za wiele, wzięli maleńkiego Edgara na ręce i pomknęli dobrych kilkanaście kilometrów na rowerach, zostawiając swoje dotychczasowe życie za sobą.

Na ląd schodzą w Bari, a swoje miejsce na włoskiej ziemi znajdują w okolicach Pescary. Tam Edgar łapie z czasem piłkarskiego bakcyla i to z futbolem wiąże swoją przyszłość. Dzieciństwo jest naznaczone kolejnymi trudami. Rówieśnicy wyzywają go w szkole od Cyganów.

Najprościej byłoby napisać, że w ten sposób hartuje się stal. Bo w pewnym sensie tak jest. Cani wyrasta na człowieka nieprzejednanego w swoim zachowaniu. Z czasem trudom swojego dzieciństwa zaczyna dawać upust na boisku.

Kara tu, kara tam

Czesław Michniewicz porównał go do Zlatana Ibrahimovicia i Erica Cantony. — Obaj byli niepokorni, trudni do prowadzenia. To nie powód, by takich zawodników skreślać. Trzeba po prostu do nich dotrzeć — mówił w 2012 r. trener, który w siedmiu meczach prowadził Polonię z Albańczykiem w kadrze.

— Zachowajmy proporcje. Myślę, że to nie ta skala. Daleki jestem od tego, żeby porównywać go do takich piłkarzy. Na pewno miał warunki, żeby więcej osiągnąć, ale jak życie pokazało, nie zaistniał nawet za bardzo w Serie B — ocenia teraz w rozmowie z nami Piotr Stokowiec, także były trener Caniego w warszawskim klubie.

— Pewnie mógł grać na zdecydowanie wyższym poziomie, ale generalnie nie był to jakiś chłopak, który zawojowałby Europę. Charakter też mu w tym nie pomógł — przyznaje Jacek Zieliński, u którego Cani grę w Polonii zaczynał.

Ze swojego krewkiego charakteru daje się poznać już na początku przygody z Czarnymi Koszulami. Czwarta kolejka sezonu 2011/12, mecz z Widzewem Łódź, Cani wchodzi na końcowe 20 minut. We wcześniejszych spotkaniach także nie zalicza pełnego występu, zapada więc decyzja, że musi wystąpić w Młodej Ekstraklasie, by wejść w rytm meczowy.

— Nie przyjechałem z Włoch do Polski, żeby grać w młodzieżowym zespole — piekli się Albańczyk.

— Został za to ukarany finansowo i więcej nie było już dyskusji — wspomina teraz Zieliński.

Nic nie było jednak w stanie powstrzymać Caniego od wybuchów złości. Albańczyk wytrzymał tylko dwa tygodnie. I to niecałe.

W sparingu z ŁKS-em zostaje sfaulowany przez Piotra Klepczarka. Po udzieleniu pomocy medycznej Cani wraca na boisko i uderza rywala pięścią. I znów opuszcza boisko, już na dobre.

— Musimy się do tych jego reakcji przyzwyczaić, ale i on powinien się nagiąć do naszej mentalności. Będzie mu łatwiej — tłumaczył go w swoim ojcowskim stylu Jacek Zieliński.

Mijają niespełna trzy tygodnie i Cani w końcu pokazuje przebłyski talentu. W meczu z Legią zdobywa zwycięską bramkę. Do końca roku strzela kolejnych siedem.

Zabić trenera

Wiosna 2012 r. W meczu z Lechem dostaje czerwoną kartkę i funduje sobie wcześniejsze wakacje. Do końca sezonu już tylko dwie kolejki, Cani nie ma zamiaru sterczeć w Warszawie, gdy plaża wzywa. Zwłaszcza że krytyki nie szczędzi mu Wojciechowski.

Po dobrej jesieni w rundzie rewanżowej zdobywa tylko trzy bramki. Właściciel klubu zdzierżyć tego nie może. Nie po to płaci mu tyle samo co absolutnej gwieździe ligi (120 tys. zł miesięcznie w Legii Warszawa dostawał wtedy Daniel Ljuboja), żeby ta tylko szukała okazji, żeby naściemniać na robocie.

Wojciechowski wytyka ponadto Caniemu, że razem z Bruno Coutinho psuje atmosferę w drużynie. — Bolało mnie, gdy mówił, że jestem jedynym problemem tej drużyny — odpierał zarzuty Cani.

To oczywiście słowo przeciwko słowu, ale faktem jest, że gdy dwójka piłkarzy ruszyła wcześniejszej zimy do Kenii, to hulankom i swawolom nie było końca. Świadczyła o tym chociażby waga zawodników. Zarówno Albańczyk, jak i Brazylijczyk przywieźli z Afryki po pięć kilogramów więcej. Uroki Czarnego Lądu udzieliły się Caniemu do tego stopnia, że przed wznowieniem sezonu oznajmił, że jego koledzy będą lwami, a on gepardem.

Nic z tych rzeczy. Po niezłej strzeleckiej formie pozostaje wspomnienie. Na dodatek Albańczyk po prostu nie przykłada się do treningów. — Nigdy nie miał sobie nic do zarzucenia. Po prostu uznał, że nie musi wykonywać poleceń sztabu szkoleniowego. Tak samo było zresztą z masażystami. Najpierw skarżył się na jakiś uraz, a potem nie przychodził na zabiegi — opowiadał w „PS” Tomasz Rybarczyk, były trener przygotowania fizycznego w Polonii.

Czarę goryczy przelała czerwona kartka w Poznaniu i późniejsza dezercja. Cani wraca w końcu po czwartej kolejce kolejnego sezonu, ale nikt nie wita go jak syna marnotrawnego. Koledzy patrzą na niego spod byka. Nie dość, że wyjechał w końcówce kwietnia, to na dodatek gdy trwała cała burza w związku z transformacją klubu, jego jedynym problemem było to, żeby nie zabrakło kremu do opalania. Daniel Gołębiewski mówił z ironią, że chyba biuro podróży musiało upaść, skoro Albańczyk był łaskaw wrócić do Warszawy.

W stolicy zastaje zgliszcza. Po tym, jak Wojciechowski oddał Polonię latem w ręce Ireneusza Króla, piłkarze nie otrzymują pensji przez cztery miesiące. To początek końca Czarnych Koszul w ówczesnym kształcie. Klub z Konwiktorskiej do dzisiaj próbuje wrócić na właściwe tory.

Koledzy nie mogli wybaczyć też Caniemu słów, że „nie będzie wracał do odpadków z Polonii”. Później udzielił wywiadu „Przeglądowi Sportowemu”, w którym oczywiście się tego wyparł. Uznał, że lepiej będzie, jeśli znajdzie wspólnego wroga. Długo szukać nie musi. Zostaje nim Wojciechowski. Cani opowiada, że to były właściciel był całym złem klubu.

Albańczyk zarzekał się też wtedy, że podczas nieobecności pracował z trenerem przygotowania fizycznego. Ten rzekomo tak dawał mu w kość, że Cani miał ochotę go zabić. Nawet jeśli to prawda, nie znajduje to odzwierciedlenia na boisku. Do kadry meczowej Polonii wraca pod koniec września, a ostatni występ notuje miesiąc później. Gola w tym okresie żadnego nie strzela.

W doliczonym czasie meczu z PGE GKS-em Bełchatów zmienił Teodorczyka. Niedługo później wywalczył rzut karny i miał chrapkę na jego wykonanie. Tyle że wyznaczony był Tomasz Brzyski i doszło do awantury. Do piłki ustawionej na 11. metrze podszedł ostatecznie Polak i trafił w słupek. To jeszcze bardziej rozsierdziło Caniego.

Po końcowym gwizdku reprymendy udzielił mu trener Piotr Stokowiec. Albańczyk nie miał zamiaru tego słuchać i odpyskował mu: „Sp***aj”. Trener nie mógł puścić tego mimo uszu. Cani został odesłany do zespołu Młodej Ekstraklasy. Z pensją 120 tys. zł miesięcznie zarabiał pewnie więcej niż pozostali młodzi piłkarze Polonii razem wzięci.

— Szybko poradziłem sobie z tą sytuacją i od razu zamknęliśmy tę sprawę — ucina teraz temat Stokowiec. — Lubię takich nieoczywistych zawodników, którzy są trudni, krnąbrni. Napastnik powinien wręcz taki być. Jest tylko podstawowy warunek: musi grać dla drużyny. Edgar miał z tym problem. Myślę, że to był jego podstawowy mankament — dodaje.

Pod koniec rundy Cani wraca do treningów z pierwszą drużyną, ale na grę nie ma szans. Polonia chce wysłać w świat przekaz, że napastnik jest do wzięcia. Zatrudnienie znajduje niespodziewanie w ekstraklasowej Catanii Calcio. Kilka miesięcy wcześniej skrytykował dyrektorów sportowych klubów Serie A za zatrudnianie snajperów, którzy nie strzelają goli. Sam idzie w ich ślady. Wiosną 2013 r. rozgrywa w drużynie z Sycylii jedynie 30 minut w czterech meczach, a do siatki oczywiście nie trafia.

Swojemu nowemu klubowi mógł napytać biedy już w pierwszym meczu. Przeciwko Interowi zameldował się na boisku na sześć końcowych minut, a spotkanie i tak mogło zakończyć się walkowerem. — Naszym zdaniem nie może być uprawniony do gry, ponieważ nie doszło do transferu pomiędzy klubami — mówił ówczesny rzecznik prasowy Polonii, Adam Drygalski. Albańczyk odbijał piłeczkę, twierdząc, że miał prawo odejść z Polonii z powodu zaległości finansowych. Sprawa ostatecznie rozeszła się po kościach.

Później Cani wypłynął w rejs po kolejnych klubach. Zakotwiczył nawet w ojczyźnie, ale w Partizani Tirana wytrzymał tylko sezon. Teraz, w wieku 33 lat, kontynuuje karierę w AC Legnano z włoskiej IV ligi. Być może już się uspokoił, nie słychać bowiem o jego wybrykach. Jednak od czasu odejścia z Polonii wyraz „pokora” w albańskim słowniku się nie pojawił, więc może po prostu wszyscy zdołali się przyzwyczaić do takiego, a nie innego zachowania Caniego.

Źródło: onet.pl

Więcej postów