– Mamy do czynienia z naprawdę poważną utratą potencjału. Odchodzi mnóstwo kluczowych ludzi i są problemy z tym, jak ich zastąpić – mówi Gazeta.pl Mariusz Cielma, redaktor naczelny miesięcznika „Nowa Technika Wojskowa”. Wojsko mierzy się z kryzysem kadrowym, choć na wykresach publikowanych przez MON jest super. Warto jednak zajrzeć głębiej.
Oficjalnie jest dobrze, a już na pewno lepiej, niż w 2015 roku za rządów PO. Wojsko teraz, pod kierownictwem ministra Mariusza Błaszczaka, liczy 164 tysiące ludzi. Siedem lat temu 95 tysięcy. Wzrost znaczący. Owszem w ciągu ostatnich 13 miesięcy odeszło do cywila 13380 żołnierzy, ale wstąpiło do służby aż 17711. Netto aż 4331 ludzi. Jest dobrze, ma być jeszcze lepiej, więc o co chodzi?
– MON sztucznie zawyża obecne dane, a te z 2015 roku zaniża – mówi jednak Cielma. Za przykład główny podaje WOT i NSR (Narodowe Siły Rezerwowe). Ta pierwsza formacja, licząca aktualnie około 35 tysięcy ludzi, jest oczywiście wliczana do stanu za rok 2022. Ta druga, licząca w 2015 roku kilkanaście tysięcy, do stanu z tamtego roku wliczana nie jest. Podobnie jest na przykład z żołnierzami służb wywiadu i kontrwywiadu wojskowego czy podchorążymi. Ci ostatni są według aktualnych przepisów od drugiego roku studiów na uczelni wojskowej uznawani za żołnierzy zawodowych. W 2015 roku nie byli.
– Prawa jest taka, że nawet gdyby się nie uciekano do takich zagrywek, to te wykresy i tak wykazałyby faktyczny wzrost liczebności wojska w ciągu ostatnich siedmiu lat. Jednak mniejszy. Ot polityka – opisuje Cielma. Licząc tylko żołnierzy zawodowych, tak jak MON to uczynił odnośnie 2015 roku, byłby to wzrost o około 20 tysięcy. Mniej imponujące niż prawie 70 tysięcy. – Niestety brakuje rzetelnych danych i opracowań – stwierdza ekspert.
Papier wszystko przyjmie
Takie żonglowanie liczbami służy MON głównie do dwóch celów. Po pierwsze realizacja politycznej narracji o tym, jak PiS dba o bezpieczeństwo i znacząco rozbudowuje wojsko, a raczej „odbudowuje” po rządach PO. Po drugie do odparcia zarzutów, że w ciągu ubiegłego roku miała miejsce wyjątkowa fala odejść. Skoro mundur zdjęło 13380, a założyło 17711, to musi być dobrze. Nie jest to jednak tak oczywiste z dwóch powodów. Po pierwsze na wykresie MON można dostrzec istotny haczyk. Odejścia ze służby dotyczą najwyraźniej tylko żołnierzy zawodowych. Natomiast wśród prawie czterech tysięcy nowych żołnierzy powołanych w styczniu 2023 roku, są też ci z dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej. W 2022 roku powołano ich 16 tysięcy, 13,7 tysiąca ukończyło miesięczne szkolenie, ale tylko połowa tej liczby zdecydowała się na dalsze szkolenie specjalistyczne trwające 11 miesięcy. Tempo wykruszania się istotne. Ilu tych tak zwanych „dobrowolsów” jest w tych czterech tysiącach powołanych w styczniu, którzy i tak w większości odejdą w tym roku do cywila i żołnierzami zawodowymi nigdy nie będą? Nie wiadomo. Najwięcej by powiedziało, gdyby MON podał liczbę żołnierzy zawodowych na koniec stycznia 2022 i 2023 roku (stycznia, bo normą w wojsku jest odchodzenie z końcem roku, dokonujące się faktycznie na początku następnego). Ministerstwo tego jednak nie zrobiło.
Po drugie istotna jest jeszcze jakość i to, kto odchodzi, a kto przychodzi. – Tak naprawdę to nie pamiętam takiej fali odejść żołnierzy zawodowych od lat. Ostatnia była chyba około 2010-11 roku, kiedy rozwiązywano szereg jednostek. Wtedy było to około 7-10 tysięcy ludzi – mówi Cielma. Teraz według danych MON to ponad 13 tysięcy w 13 miesięcy. Zakładając, że żołnierzy zawodowych jest obecnie około 115 tysięcy (MON nie podał oficjalnie tej wartości), to tyle odejść oznacza rotację ponad 10 procent kadry w ciągu roku. – Kilka procent, może pięć, to by było coś normalnego w takiej organizacji. Jest jednak dwa razy więcej. To w dużym uproszczeniu odejście stanu osobowego dywizji w nieco ponad rok. Kluczowe jest to, że w znacznej mierze chodzi o doświadczonych ludzi, po misjach i z kilkunastoma latami służby. Ten nowy narybek, nawet jeśli na papierze wyrównuje ubytki z naddatkiem, to faktycznie jest daleki do tego – mówi Cielma.
Niechęć do przyznawania się MON do problemów kadrowych wynika też z tego, iż minister Błaszczak politycznie zadeklarował rozbudowę wojska do 300 tysięcy ludzi do 2035 roku. Czyli do gwałtownego, właściwie dwukrotnego zwiększenia w trochę ponad dekadę. – MON może sobie to deklarować, ale my tak naprawdę będziemy walczyć o utrzymanie liczebności na podobnym poziomie. Te plany trzeba urealnić, bo tak naprawdę więcej szkodą niż pomagają. Zresztą, jestem przekonany, że te 300 tysięcy za kilka lat będą miały wartość historyczną. Zmieni się minister, zmienią się priorytety polityczne i nastąpi urealnienie – stwierdza Cielma.
– Pod koniec PRL mieliśmy armię 400 tysięcy ludzi. Przy przymusowym poborze, znacznie liczniejszych rocznikach i nieporównywalnie mniej atrakcyjnym rynku pracy. Teraz osiągnięcie tych 300 tysięcy bez wznawiania poboru, na co chyba żaden polityk nie jest gotowy się porywać, wymagałoby nie tylko znacznych podwyżek żołdu, ale gruntownej zmiany jakości służby – uważa redaktor naczelny „NTW”.
Jak pracować w takich warunkach
To ostatnie, na co zwraca uwagę Cielma, jest zgodne z tym, co regularnie mówią sami żołnierze. Pieniądze i jakość służby. – Z tego, co wiem, to przyczyną tej fali odejść nie jest wojna za granicą ani minister, ani polityka, tylko po prostu warunki pracy – stwierdza ekspert. Na słowo „pracy” w tym kontekście wiele osób może się oburzać. Przecież wojsko powinno być czymś innym. Czymś większym. Służbą, obroną ojczyzny i narodu. – Najwyższy czas zdać sobie sprawę z jednego podstawowego faktu. Można się na to oburzać, ale to niczego nie zmieni. Współczesne wojsko to nie pełna idei służba, ale praca. I to taka, którą można łatwo zmienić, kiedy trafi się lepsza propozycja. Kiedyś żołnierzy trzymała jeszcze wizja emerytury po 15 latach, niezależnie od tego, co musieli znieść po drodze. Teraz to 25 lat, więc już nie ma tego efektu – mówi Gazeta.pl anonimowo były żołnierz, który dopiero co w 2022 roku pożegnał się z mundurem. Po ponad dwóch dekadach. O nadchodzącej dużej fali odejść mówił już w 2021 roku, kiedy on i wielu mu podobnych decydował się na ten krok.
– Praktyka jest taka, że żołnierz to pracownik. Wychowałem się w zielonym garnizonie (małe miasteczko zdominowane przez wojsko daleko od normalnych miast – red.) i tam nigdy tematem rozmów nie była obrona ojczyzny, czy nowe rakiety, ale kiedy przyjdzie mundurówka czy ten albo inny dodatek. Kwestie finansowe i jakości służby zawsze będą kluczowe. Chcemy czy nie. Możemy zaklinać rzeczywistość hasłami o ojczyźnie i służbie, ale prawda jest taka, że wojsko musi być atrakcyjnym pracodawcą – stwierdza Cielma.
Anonimowy żołnierz, teraz już cywil, wymienia szereg powodów, dla których on sam i jemu podobni masowo „rzucili kwitami” w ostatnim czasie. – Trzeba pamiętać, że ci starsi żołnierze, mający już po kilkanaście lat służby i więcej, mają też w większości pełne prawa emerytalne i to dość atrakcyjne, jeśli służyli ponad te minimalne 15 lat. Dodatkowo mogą liczyć na odprawę mieszkaniową, jeśli nigdy nie mieli mieszkania przydziałowego, a to powszechne. Chodzi o nawet kilkaset tysięcy złotych. Kwestia odejścia nie jest więc dla nich trudnym wyborem. Są jej właściwie zawsze blisko ze względu na realia służby. Bo trzeba pamiętać, że w środku nasze wojsko to w znacznej mierze skansen. Zarówno sprzętowy, jak i mentalny. Poziom absurdu i biedy, z jakimi trzeba się codziennie mierzyć, sprawia, że się służy „pomimo wszystko” i dla podwładnych oraz kolegów – opisuje człowiek, który funkcjonował w Wojsku Polskim od lat 90.
Swoje dokładają aktualne plany gwałtownego rozbudowy wojska. Powstały WOT, powstaje dodatkowa 18 Dywizja, ogłoszono powstanie kolejnej, 1 Dywizji. – Na konferencjach prasowych i slajdach wszystko pięknie. Na niższym poziomie to oznacza kanibalizację już istniejących jednostek. Podobnie jak było z WOT. Przez lata komunikat, że już zaraz na pewno dostaniemy to, czy tamto, jak już wyposażą WOT. Teraz znów to samo tylko z 18 Dywizją, a na horyzoncie już 1 Dywizja. Ludzie stracili wiarę, że cokolwiek się poprawi i oni tego doczekają – opisuje były żołnierz. W praktyce oznacza to choćby niemożność doczekania się kamizelki kuloodpornej, bo jest ich tak mało, że są przechodnie w zależności od tego, kto akurat jedzie na jakieś wydarzenie oficjalne czy ćwiczenia.
– Do tego casus najbardziej wartościowych ludzi, którym się chciało walczyć o kursy, uczyli się języków, są widoczni i przez to dostają teraz w piątek polecenie służbowe, aby w poniedziałek stawić się w nowej jednostce na ścianie wschodniej, pół kraju dalej. Wszystko super, żołnierz ma być dyspozycyjny, taka praca. Tylko co to oznacza w polskich realiach? Żłobek, przedszkole, szkoła dla dziecka w nowym miejscu? Wojsko takowych nie zapewnia. Mieszkanie? Radź sobie sam albo idź do internatu, które wojskowe są tylko z nazwy i żołnierz jest tam traktowany jak intruz utrudniający zarobek. Poza tym masz te parę stów dodatku za życie poza domem, w sam raz na przejazd pociągiem na przysługujące comiesięczne odwiedziny rodziny – mówi były żołnierz. Dodaje, że to zjawisko nazywane „syndromem konia”. Czyli pewny, solidny i silny żołnierz-koń, którego można zasypywać zadaniami, bo wiadomo, że uciągnie. – Tylko on w końcu pada z wycieńczenia i odchodzi ze służby. W tym samym czasie ci, którzy ograniczają się do zamiany tlenu w dwutlenek węgla i odbębnienia roboty od 7 do 15 są bezpieczni, bo nikt się o nich nie bije. Chów wsobny uskuteczniany od dekad – mówi były żołnierz.
Operacja na granicy swoje dołożyła
Skalę odejść w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy pogłębiła sytuacja gospodarcza i wysoka inflacja, a co za tym idzie gwałtowny skok rat kredytów. – Wojskowi od zawsze byli traktowani przez banki jako dobry, stabilny klient, więc łatwo było pożyczać. Tylko teraz raty poszybowały, a żołd już nie – mówi już emeryt. W takiej sytuacji odejście ze służby to dla doświadczonego żołnierza duża ulga finansowa. – Wypłata zaległych świadczeń pozwala nadpłacić kredyt, emerytura dalej go spokojnie spłacać, a do tego można sobie dorabiać i żyć znacznie lepiej – opisuje.
Dodatkowym istotnym czynnikiem wpływającym na odejścia w ciągu ostatniego roku była operacja wojskowa na granicy z Białorusią, która rozpoczęła się w połowie 2021 roku, a apogeum osiągnęła jesienią i zimą. – Dla najmłodszych żołnierzy, takich z rokiem, czy dwoma służby, to był szok. Zwłaszcza, że to ludzie, których brano już według najnowszych norm, czyli byleby miał głowę, dwie ręce i dwie nogi, to się jakoś potem wyrobi. No bo 300 tysięcy. Tylko potem się okazuje, że kiedy doświadczą realiów Wojska Polskiego, to szybko się wykruszają, bo wielu liczyło na spokojną robotę 7-15 i wolne weekendy. Bo to, co wówczas przedostawało się do mediów na temat realiów służby na granicy, to był tylko wierzchołek góry lodowej. Organizacja i logistyka na naprawdę fatalnym poziomie – opisuje były żołnierz. – Tak na marginesie, to byłoby wartościowe doświadczenie, bo pozwalające ustalić co działa, a co nie działa w systemie mobilizacji naszego wojska. Niestety krytyczne wnioski i opinie były szybko pacyfikowane, bo minister zjadł kotleta (aluzja do wizyty ministra Błaszczaka w stołówce polowej przy granicy, gdzie zjadł kotleta schabowego – red.), więc nie było problemów z zaopatrzeniem i wyżywieniem – dodaje.
Doświadczenie z granicą miało być wyzwaniem nawet dla starszych żołnierzy. Głównie z tego powodu, że większość z nich ma ustabilizowane życie rodzinne. – Dzieci w żłobku/przedszkolu/szkole, żona pracująca na zmiany, dziadkowie często w drugim rogu kraju, a tu nagle, bez uprzedzenia, bez wyraźnego planu, jedź do Białowieży na tygodnie albo i miesiące. Nietrudno sobie wyobrazić, jak to wpływa na życie rodziny. I nie mówimy o wojnie, ale o kryzysie migracyjnym na granicy w czasie pokoju. Mając w takiej sytuacji do wyboru rodzinę i już nabyte dobre świadczenia emerytalne albo służbę, wielu wybierało to pierwsze – mówi były żołnierz.
Albo reforma, albo pudrowanie fasady
To wszystko są poważne problemy systemowe, które sprawiają, że nasze wojsko nie jest atrakcyjnym pracodawcą. Niezależnie od tego, o ile procent w danym roku zostanie podwyższony żołd. – Grupa ludzi w ogóle dopuszczających myśl służby wojskowej jest ograniczona. Widać to po efektach tworzenia nowych rodzajów służby. Kiedy utworzono w 2016 roku WOT, to przyrost liczebności w pierwszych latach był gwałtowny. Jednak z czasem zaczął hamować. W 2021 roku były 32 tysiące terytorialsów, w ubiegłym 35 tysięcy. To naturalny proces, po prostu wyczerpał się rezerwuar tych od początku zainteresowanych, organizacja okrzepła, będzie trudniej. Do planowanych 50 tysięcy daleko – opisuje Cielma.
– Skończyła się służba od powołania do emerytury. Będą następowały szybsze rotacje kadry, często uzależnione nie tylko od sytuacji gospodarczej, płac i świadczeń, ale też na przykład od wyposażenia czy stosunków interpersonalnych i atmosfery służby. Dziś odchodzący już nic nie tracą. Służba staje się jedynie epizodem w życiu, a nie jego celem – stwierdza były żołnierz. Dodaje, że w cywilu wielu żołnierzy może przebierać w lepiej płatnych ofertach pracy. – Różnica jest na przykład taka, że kierowca zawodowy w cywilu nie musi jeździć 35-letnim samochodem, po trasie przebierać się w ubranie robocze i go próbować usprawnić używając najtańszych zamienników, po czym zbierać ochrzan, że i tak nie działa – dodaje.
– Trzeba naprawdę gruntowej reformy realiów służby. Inaczej po prostu nie będzie dość chętnych do pracy w takich warunkach – stwierdzają zgodnie Cielma i anonimowy były już żołnierz. Pytanie, czy czas kupiony nam przez Ukraińców i impuls wynikający ze strachu przed wojną przy naszej granicy wykorzystamy do gruntownych, autentycznych reform, czy próby budowania fantastycznej 300-tysięcznej armii na tych samych przegniłych od lat fundamentach.