Ekspert: Każdy pracujący Polak ma do spłacenia 100 tys. zł. Przeraża mnie to

Niezależny Dziennik Polityczny

Mamy do czynienia z bardzo silną presją płacową, która powoli staje się również kołem zamachowym inflacji. Polacy w takim samym stopniu zasłużyli na podwyżki jak na obniżki wynagrodzeń – uważa dr Kazimierz Sedlak, dyrektor w firmie HR Sedlak & Sedlak. Ekspert rynku pracy w wywiadzie dla money.pl ostrzega, że bez pieniędzy z Unii Europejskiej polski rynek pracy czeka zapaść.

O to, co nas czeka w 2023 r. na rynku pracy, zapytaliśmy dra Kazimierza Sedlaka, eksperta rynku pracy i wynagrodzeń i dyrektora w firmie HR Sedlak & Sedlak.

Katarzyna Bartman, dziennikarka money.pl: Jaki był 2022 rok dla polskiego rynku pracy?

Kazimierz Sedlak, ekspert rynku pracy i wynagrodzeń, dyrektor w firmie HR Sedlak & Sedlak: Kalendarzowo to był taki sam rok jak te poprzednie. Każdego roku mamy jednak inne problemy, inne aspekty rzeczywistości nas zaskakują.

W 2022 r. na pewno największym zaskoczeniem jest trwająca za naszą granicą wojna i jej skutki gospodarcze. Odczuwamy je wszyscy, ale mam również wrażenie, że z powodu wielu decyzji władz, rynek pracy ucierpi znacznie bardziej niż w innych krajach.

Niestety finalne skutki tych decyzji odczujemy dopiero w kolejnych latach. Rozwój rynku pracy zależy od rozwoju inwestycji, i od rozwoju kapitału intelektualnego kraju. Mam wrażenie, że w obu przypadkach, od dobrych kilku lat, nasz kraj nie nadąża w tym zakresie za światem.

To znaczy, że zmarnowaliśmy kolejny rok? Jesteśmy w ogonie świata? Może jednak zdarzyło się też coś pozytywnego?

Na pewno był to bardzo dobry rok dla pracowników. Bezrobocie w granicach 5-6 proc. i znaczący wzrost wynagrodzeń były korzystne dla osób poszukujących i zmieniających pracę.

Patrząc na sytuację z punktu widzenia pracodawców, był to natomiast rok, w którym zmagali się z brakiem wykwalifikowanych pracowników, wzrostem kosztów pracy, niejasnymi zmianami legislacyjnymi i pewnie nie wszyscy uznają go za korzystny.

Warto w tym miejscu zaznaczyć, że gdy jedna ze stron ma znacząco przewagę, to druga strona ma problemy. A jeżeli problemy pracodawców będą narastały, to za kilkanaście miesięcy odczują je również pracownicy, bo zaczną się zwolnienia.

Rynek pracy to system naczyń połączonych i ważna jest na nim równowaga, a w tej chwili jej brakuje. Skutki zachwiania równowagi już odczuwamy, bo coraz częściej zaczynamy używać słowa „kryzys” i nic nie wskazuje na to, aby w 2023 r. wyraźnie się to zmieniło.

5-procentowe bezrobocie opisywane jest w podręcznikach do ekonomii jako cecha zdrowej gospodarki. Czy nasza jest zdrowa?

Tego bym nie powiedział. Kiedy patrzę na wprowadzane przez rząd ceny regulowane, różnego rodzaju dopłaty, tarcze antyinflacyjne i zestawię to ze znaczącym wzrostem długu publicznego, to coraz częściej mam wrażenie, że wracamy do czasów realnego socjalizmu.

Teoretycznie wciąż mamy napływ pozytywnych danych na temat stanu gospodarki, ale danym tym towarzyszy bardzo wysoka i bardzo niebezpieczna dla społeczeństwa inflacja, która zgodnie z zapowiedziami ekonomistów będzie jeszcze rosnąć.

No, ale dzięki wysokiej inflacji państwo dodatkowo zarabia, są wyższe wpływy do budżetu.

To prawda, ale to jest bardzo krótka kołderka. Rosnąca inflacja, wcześniej czy później, doprowadzi do dezorganizacji gospodarki. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się obecnie na Węgrzech, nie wspomnę o Turcji czy Wenezueli.

Na Węgrzech inflacja przekroczyła 22 proc., a wprowadzenie cen regulowanych na benzynę spowodowało, że dziś jej brakuje. Mam nieodparte wrażenie, że są to skutki populizmu i ręcznego sterowania gospodarką.

Szkoda, że nie wszyscy pamiętają, jakie były efekty socjalistycznej myśli gospodarczej.

Nie zastanawia pana dlaczego – skoro więcej środków z VAT wpływa do budżetu – państwo, jako największy pracodawca, nie chce się tymi zyskami podzielić ze swoimi pracownikami ze sfery budżetowej?

Jest takie powiedzenie, że nikt ci nie da więcej, niż ja mogę ci obiecać. Od 2015 r. władze i publiczne media przekonywały Polaków, że za mało zarabiają, że powinni domagać się podwyżek wynagrodzeń, bo zasługują na nie i chyba w to uwierzyliśmy.

Dziś mamy do czynienia z bardzo silną presją płacową, która powoli staje się również kołem zamachowym inflacji.

Uważa pan, że Polacy nie zasłużyli na podwyżki, do których zachęcał ich od kilku lat rząd?

W takim samym stopniu wszyscy zasługujemy na podwyżki i w takim samym stopniu na obniżki wynagrodzeń. To nie władze powinny o tym decydować, lecz wydajność i wyniki naszej pracy oraz sytuacja gospodarcza pracodawcy.

Jeżeli jesteśmy dobrymi pracownikami i przynosimy korzyści firmie, to żaden pracodawca nie odmówi uzasadnionej podwyżki, a jeżeli odmówi, to bez problemu znajdziemy lepszego.

Zatem rząd zburzył równowagę rynkową?

Państwo ma jedynie dbać, by obie strony kontraktu zawodowego miały równe prawa i żadna ze stron nie nadużywała swojej pozycji. A mam wrażenie, że rosnąca inflacja jest w znacznej części skutkiem popełnionych w tym zakresie błędów.

W ostatnim latach płace rosły bardzo szybko, ale dzisiaj za te pieniądze możemy coraz mniej kupić. Z miesiąca na miesiąc siła nabywcza naszych dochodów maleje. Zamiast wzrostu dobrobytu, będziemy wkrótce mieli wzrost ubóstwa, bo inflacja niestety nie zabiera sprawiedliwie.

Co to znaczy, że „inflacja zabiera Polakom niesprawiedliwie”?

Najbardziej odczują ją osoby najmniej zamożne, które znaczną część dochodów przeznaczają na podstawowe wydatki. One zawsze większość swoich przychodów wydawały na bieżące utrzymanie i w tej chwili z powodu wzrostu cen coraz częściej nie starcza im na życie.

Z ostatniego raportu Szlachetnej Paczki wynika, że w Polsce rośnie sfera ubóstwa, a zgodnie z założeniami planu Morawickiego miała się kurczyć, bo do tego zobowiązały się władze.

A z jakich zobowiązań władze się nie wywiązały?

W strategii na rzecz odpowiedzialnego rozwoju (tzw. plan Morawieckiego, kluczowy dokument obecnego rządu, przyjęty do realizacji w 2017 r. – przyp. red.), rząd zobowiązał się, że do 2020 r. wzrośnie zamożność Polaków.

I nie nastąpiła tu poprawa sytuacji Polaków?

Dochody miały wzrosnąć do 80 proc. średniej unijnej, a PKB w przeliczeniu na głowę mieszkańca – do: 75-78 proc. średniej unijnej. Znacząco miało być zredukowane też ubóstwo. Co z tych zobowiązań zostało zrealizowane do 2020 r.? Niestety, niewiele.

Jednak pewne elementy tej strategii zrealizowano. Rząd obiecywał zmniejszenie rozwarstwienia zamożności Polaków i ono następuje. Rosnąca od kilku lat płaca minimalna powoduje duże spłaszczenie siatki wynagrodzeń w kraju.

Płaca minimalna to jest sztuczna granica. Jest bardzo ważna z punktu widzenia społecznego, ale musi być zweryfikowana o inne wskaźniki ekonomiczne. Może być podnoszona tam, gdzie rośnie wydajność.

W Polsce wydajność pracy spada. Każda przepracowana godzina kosztuje coraz więcej i daje coraz mniejszy dochód. To pociągnie za sobą szereg niekorzystnych zjawisk: powrót szarej strefy, bankructwa firm i zwolnienia z powodu rosnących kosztów pracy i obawiam się, że w 2023 r. możemy mieć do czynienia z tymi zjawiskami.

Pewnie odeśle mnie pan z tym pytaniem do wróżki lub jasnowidza, ale zaryzykuję: co będzie największym wyzwaniem dla naszego rynku pracy w 2023 r.?

W Polsce nie pracuje dziś ten, kto nie chce lub z jakiegoś powodu nie może, ale wkrótce może się to zmienić.

Jeżeli otrzymamy pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy, to na pewno będzie lepiej, ale jeżeli ich nie otrzymamy to zgodnie z prognozami ekonomistów, może być bardzo źle.

Na pewno warto zwrócić uwagę, że polski rynek pracy dość specyficznie reaguje na światową sytuację, bo jest w całkiem dobrej kondycji, ale może to być efektem państwowego protekcjonizmu.

Pesymiści przywołują sytuację Titanica: okręt tonie, ale orkiestra gra. Optymiści, szczególnie przedstawiciele rządu, stwierdzą zapewne, że rynek pracy czeka bardzo dobry rok.

Patrząc jednak na prognozy Forum Obywatelskiego Rozwoju, z przerażeniem reaguję na informacje, że na każdego z pracujących Polaków w 2023 r. przypadnie do spłacenia ponad 100 tys. zł długu zaciągniętego przez państwo.

Jest to suma przekraczająca średnie roczne wynagrodzenie i trudno sobie wyobrazić, że uda nam się z tym uporać przez najbliższe kilkadziesiąt lat, a dług i odsetki wciąż będą rosły.

Jeżeli dodatkowo założymy, że nie otrzymamy środków z UE, to z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że zgodnie z przepowiedniami pesymistów staniemy się europejskim liderem w tempie rozwoju kryzysu.

Jedyna nadzieja w tym, że minimalnie mogą nas wyprzedzić w tym Węgrzy, ale czy to jest powód do optymizmu?

Więcej postów