Tomahawkowy wyścig zbrojeń. Bez Polski

Niezależny Dziennik Polityczny

Coraz więcej krajów planuje pozyskanie dużej ilości rakiet manewrujących, które dawały by możliwość precyzyjnego zwalczania celów lądowych w odległości ponad 1000 km i stworzenia tym samym „niejądrowego” systemu odstraszania. Proces odbywa się według zasady: im większe napięcie w regionie tym większe zapotrzebowania na pociski cruise. W Polsce nie planuje się jednak na serio wprowadzenia lub opracowania rakiet manewrujących.

Informacja z 1 grudnia 2022 roku, że Japonia planuje zakup ponad pięciuset rakiet manewrujących (cruise) typu Tomahawk nikogo tak naprawdę nie zaszokowała. Wojna w Ukrainie pokazała bowiem przydatność tego rodzaju uzbrojenia, o ile jest ono oczywiście wykorzystywane w odniesieniu do odpowiednich celów i w przemyślany sposób. Pociski lecące na bardzo niskim pułapie i dodatkowo manewrujące są bowiem bardzo trudne do wykrycia i śledzenia starszymi środkami obserwacji technicznej. Mogą więc być również trudne do zwalczania przez nieodpowiednio zorganizowany system obrony przeciwlotniczej (bez np. samolotów AWACS).

Dodatkowo rakiety cruise są bronią odwetową i odstraszającą, dają bowiem możliwość nie tylko działania na zasadzie „atak wroga – obrona”, ale również według reguły „atak wroga – obrona – kontratak”. Japonia planując wprowadzenie Tomahawków nie chce więc już ograniczać się tylko do czekania aż np. północnokoreańskie rakiet balistyczne nadlecą i dopiero wtedy bronienia własnego terytorium. Do tego przecież wystarczyłoby kupić kolejne baterie przeciwlotnicze.

Teraz Japończycy chcą również mieć możliwość odpowiedzi na terenie wroga – odpowiedzi, która być może zapobiegłaby kolejnym nalotom niszcząc namierzone wcześniej systemy dowodzenia oraz sterowane z nich wyrzutnie. I do tego potrzeba im ponad pół tysiąca Tomahawków. Dodatkowo przy dobrym planowaniu ataku i prawidłowym doborze celów można jednym uderzeniem nie tylko zaburzyć działanie systemów militarnych i strategicznych, ale również wyeliminować agresywne kierownictwo polityczne oraz wojskowe.

Rakiety manewrujące stają się w ten sposób swoistym, „miękkim” systemem odstraszania, który ma mniejszy, polityczny zasięg rażenia od broni jądrowej, ale jednocześnie równie silnie zagraża punktowym celom, przy zagwarantowaniu jak najmniejszych skutków ubocznych. O ile więc jakikolwiek wybuch atomowy wywołałby ostrą reakcję ze strony większości państw, to rakiety manewrujące latają sobie na całym świecie i nikt tak naprawdę już nie reaguje na ich użycie (poza zaatakowanymi krajami).

Obecnie korzystają z tego Rosjanie, którzy strzelają je w kierunku Syrii z Morza Kaspijskiego nie przejmując się, że prawie dwutonowe pociski z kilkusetkilogramową głowicą bojową przelatują nad teoretycznie neutralnymi krajami: Irakiem i Iranem. Nikt nie protestuje również wtedy, gdy pociski 3M14 systemu „Kalibr” startują z okrętów podwodnych i nawodnych na Morzu Śródziemnym, lecąc później nad neutralnymi statkami poruszającymi się na wodach międzynarodowych.

Gwałtownych protestów nie wzbudzają nawet rosyjskie rakiety manewrujące, które atakują terytorium ukraińskie zaledwie kilka kilometrów od granic z państwami NATO. A przecież zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że taki pocisk zostanie uszkodzony i poleci dalej, trafiając cele w Europie oddalone nawet o kilka tysięcy kilometrów.

Problem będzie jednak coraz większy, ponieważ przy obecnie dostępnych technologiach, zbudowanie działającej rakiety manewrującej o zasięgu około 1000 km wcale nie stanowi dużego problemu. Pojawiają się więc coraz to nowe państwa, które tworzą kolejne wersje pocisków, za każdym razem zwiększając ich zasięg i rozmiary. Robi się to na kilka sposobów – m.in.: tworząc takie rakiety od podstaw (np. Francuzi i Brytyjczycy), kopiując je od Amerykanów i Rosjan (Chińczycy i Pakistańczycy) i przerabiając wcześniej wykorzystywane rakiety przeciwokrętowe.

Ten ostatni sposób jest najmniej perspektywiczny, ponieważ ma swoje ograniczenia techniczne. Przekonali się o tym Japończycy próbując wprowadzić własne pociski cruise rozwijając rakiety Typu 12, opracowane na bazie rakiety przeciwokrętowej Harpoon. Ostatecznie udało im się je przystosować do atakowania celów lądowych, ale na odległości nie większej niż 400 km. I to jest prawdopodobnie technologiczna granica tego rozwiązania. Tymczasem odległość z Wysp Japońskich do instalacji wojskowych w Korei Północnej jest większa niż 500 km.

Japończycy muszą się więc posiłkować zakupami i mają nadzieję, że uda się im pozyskać potrzebne rakiety właśnie ze Stanów Zjednoczonych. Teoretycznie wydaje się trudne, ponieważ jak dotąd Amerykanie zgodzili się przekazać Tomahawki jedynie Brytyjczykom, natomiast nie sprzedali ich Hiszpanom, chociaż ci mieli do nich odpowiednio zaprojektowane okręty. Obecnie widać jednak wyraźnie zmianę podejścia Amerykanów w odniesieniu do sprzedaży Tomahawków. Dlatego zakup tego rodzaju pocisków już zapowiadają poza Japończykami również: Kanadyjczycy, Australijczycy oraz Holendrzy.

Odpowiedź Rosji i Chin na Tomahawki?

Widząc jak skuteczna jest polityka prowadzona za pomocą Tomahawków, coraz więcej państw próbuje wprowadzić swoje własne rakiety manewrujące i to również te, których zasięg przekracza co najmniej tysiąc kilometrów. Wcześniej dużą przeszkodą był traktat INF (Treaty on Intermediate-range Nuclear Forces), czyli układ zawarty w 1987 roku pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim o całkowitej likwidacji odpalanych z lądu pocisków rakietowych pośredniego zasięgu (o zasięgu od 500 do 5500 km).

Z powodu INF rakiety manewrujące były więc budowane dla samolotów oraz okrętów, natomiast montaż ich na wyrzutniach lądowych był ryzykowny i trzeba się z tym było mocno kamuflować. Tak prawdopodobnie postąpili Rosjanie w systemie rakietowym „Iskander-M” twierdząc, że pociski balistyczne i przede wszystkim manewrujące (typu 9M729), wystrzeliwane z tego systemu nie lecą dalej niż 480 km. W rzeczywistości ten zasięg był niewątpliwie większy.

Jest to tym bardziej prawdopodobne, że konstruktorzy w Związku Radzieckim, a później w Rosji od dawna pracowali nad zbudowaniem odpowiednika Tomahawków tworząc przede wszystkim rakiety 3M14 systemu „Kalibr” dla okrętów (o zasięgu 2000 km) oraz rakiety Ch-101/Ch-102 (o zasięgu ponad 4000 km). Rosjanie zmienili jednak sposób wykorzystana tego rodzaju uzbrojenia i zaczęli go instalować (w przypadku pocisków 3M14) nawet na stosunkowo małych okrętach o wyporności około 1000 ton – np. korwetach typu „Bujan-M” i „Karakurt”.

Amerykańską odpowiedzią na manewrujące Iskandery mają być ponownie wprowadzone na wyposażenie wyrzutnie lądowe Tomahawków wchodzące w skład baterii Typhoon. Amerykanie dla przyśpieszenia prac postanowili wykorzystać odpowiednio przerobioną wersję okrętowego systemu pionowego startu typu Mk41. Z tak zbudowanej wyrzutni będzie można nie tylko strzelać rakietami manewrującymi Tomahawk (najprawdopodobniej w wersji RGM-109M Block V), ale również pociskami przeciwlotniczymi i przeciwokrętowymi RIM-174 SM-6 (najprawdopodobniej w wersji Block 1B).

Przy czym o ile jeden standardowy moduł systemu Mk41 zawiera osiem stanowisk startowych, to w wersji lądowej mają być tylko cztery. Ponieważ każda bateria Typhoon ma mieć cztery wozy wyrzutnie to oznacza, że będzie miała do dyspozycji maksymalnie 16 Tomahawków (lub kombinację rakiet manewrujących i SM-6). Ma to być jeden z najważniejszych systemów dalekiego zasięgu, jaki wchodzi w skład US Army.

Trochę wcześniej zaczęli działać w tej dziedzinie Chińczycy nie przejmując się traktatem INF. Oczywiście byli oni opóźnieniu w porównaniu do Amerykanów i Rosjan w samych pracach na pociskami cruise, tym bardziej, że początkowo zdecydowano się na rozwijanie rakiety C-801, która prawdopodobnie jest kopią francuskiej rakiety przeciwokrętowej Exocet MM38. Powstały więc później kolejne rozwiązania, jednak to nie one stały się odpowiednikiem dla Tomahawków.

Taką rolę przypisuje się bowiem rakietom DH-10/CJ-10, przenoszącym głowicę bojową o wadze 500 kg na odległość większą niż 1500 km. I tutaj Chińczycy po swojemu poszli po najmniejsze linii oporu kopiując rozwiązania z pocisków zagranicznych. Wykorzystali do tego rosyjskie rakiety manewrujące Ch-55, (które zostały zakupione od Ukrainy w 2001 roku) oraz szczątki Tomahawków, które nie wybuchły po upadku na ziemie (zakupione w Iraku, Serbii i Pakistanie). Po „wymieszaniu” skopiowanych elementów stworzono pociski, które jak na razie mogą być odpalane z mobilnych wyrzutni lądowych oraz z okrętów. Chińczycy informowali również, że pocisk ten wprowadzono na wyposażenie bombowców strategicznych Xian H-6.

DH-10/CJ-10 nie zostały jeszcze sprzedane za granicę, ale swoistym przebojem eksportowym Chin stały się rakiety C-801. Ich nabywcą został m.in. Iran, który wykorzystał je m.in. do stworzenia własnego programu rakiet manewrujących. Bo pociski cruise przestały być już uzbrojeniem, na które stać tylko największe mocarstwa na świecie.

„Tomahawki dla każdego”

Zgodnie z najnowszą, jawną oceną Narodowego Centrum Wywiadu Powietrznego i Kosmicznego amerykańskiego Departamentu Obrony (National Air and Space Intelligence Center) z 2022 roku: „Proliferacja rakiet manewrujących LACM (land-attack cruise missiles) wzrośnie w następnej dekadzie i co najmniej dziewięć krajów będzie zaangażowanych w produkcję tej broni. Większość nowych LACM będzie bardzo celna, uzbrojona konwencjonalnie i dostępna na eksport. Wysoka celność wielu LACM pozwoli im zadać poważne straty ważnym celom, nawet jeśli rakiety są uzbrojone tylko w konwencjonalne głowice”.

Amerykanie zwrócili również na zagrożenie, jakie dla ich systemu obronnego mogą przynieść „nisko lecące pociski manewrujące stealth, które mogą jednocześnie atakować cel z kilku kierunków”. Podali przykład wojny w Iraku w 2003 roku, w czasie której amerykańskie i kuwejckie baterie obrony przeciwrakietowej Patriot przechwyciły i zniszczyły wszystkie dziewięć irackich pocisków balistycznych wystrzelonych przeciwko Koalicji, natomiast nie zdołały wykryć ani przechwycić wystrzelonych przeciwko Kuwejtowi pięciu rakiet manewrujących HY-2/CSSC-3 Seersucker. Zaniepokojenie było tym większe, że atak przeprowadzono tak naprawdę z wykorzystaniem opracowanych jeszcze w latach siedemdziesiątych rakiet przeciwokrętowych. Były one więc większe i wolniejsze od nowoczesnych pocisków cruise.

Wiedząc o tych trudnościach w zwalczaniu atakujących rakiet manewrujących, prace nad własnymi Tomahawkami trwają nie tylko w Chinach, Rosji i Stanach Zjednoczonych, ale w kilku, innych państwach. W Azji są to Japonia, Tajwan, Korea Południowa, Indie i Pakistan.

W Japonii, Tajwanie i Indiach zalążkiem programu „Tomahawk” była rakieta przeciwokrętowa. Indie korzystają np. z rosyjskich technologii pozyskanych wraz z pociskami 3M54 systemu „Kalibr” i ponaddźwiękowymi BrahMos. Były to rakiety przeciwokrętowej kupione dla okrętów podwodnych i nawodnych, jednak bardzo przyśpieszyły prace nad indyjską rakietą manewrującą.

Rakieta przeciwokrętowa była również zalążkiem programu „Tomahawk” na Tajwanie. Oficjalnie pocisk Hsiung-Feng 3 ma zasięg nie większy niż 400 km. Wystarczy to by dolecieć do kontynentalnych Chin (znajdujących się w odległości około 200 km od Tajwanu). Nieoficjalnie wskazuje się na możliwość atakowania celów lądowych nawet oddalonych o 1500 km. W rzeczywistości rozwiązanie docelowe, atakujące cele w odległości ponad 1000 km będzie musiało mieć zupełnie nową konstrukcję – w tym najprawdopodobniej silnik strumieniowy. I taki pocisk w wersji prototypowej już miał podobno zostać przetestowany.

Kolejnym krajem azjatyckim z programem rakiet cruise jest Korea Południowa. Państwo to jeszcze do niedawna było ograniczone przez dwustronną umowę ze Stanami Zjednoczonymi, by nie produkować u siebie rakiet o zasięgu większym niż 800 km i o głowicy bojowej większej niż 500 kg. W 2017 roku sytuacja się zmieniła i po zlikwidowaniu dwustronnych limitów ruszyły prace nad rakietami manewrującymi dalekiego zasięgu.

Koreańczycy nie startują w tym przypadku od zera, ponieważ już wcześniej korzystali z rozwiązań zawartych w zakupionych w 1998 roku amerykańskich pociskach przeciwokrętowych Harpoon i pozyskanego w 2006 roku pocisku SLAM-ER. Na ich bazie zbudowano dla okrętów i wyrzutni lądowych rakiety SSM-700K o zasięgu 220 km. Ich skuteczność w odniesieniu do celów lądowych była jednak niewielka.

Dlatego Korea Południowa pod nadzorem agencji ADD (Agency for Defense Development) opracowała pocisk Hyunmoo-3 przypominający amerykańskie Tomahawki, który napędzany silnikiem turboodrzutowym może przenosić ładunek o wadze 500 kg nawet na odległość ponad 1500 km (w wersji Hyunmoo-3). Pocisk ten o długości 5,6 m i wadze wykorzystuje w locie inercyjny system naprowadzania i GPS.

Inny kierunek rozwoju systemów uzbrojenia rozpoczął zakup w latach 2014–2016 przez Koreę Południową 170 niemiecko-szwedzkich pocisków Taurus oraz kupno w marcu 2018 roku kolejnych 90 pocisków dla myśliwców F-15K. Bardzo dużo wskazuje na to, że powstanie europejsko-południowokoreańska modyfikacja tych rakiet, które będą mogły być odpalane zarówno z wyrzutni lądowych jak i z lekkich samolotów myśliwskich AT-50.

Bardzo zaawansowane prace nad rakietami manewrującymi prowadzą Pakistańczycy. Oni również zaliczają do tego rodzaju uzbrojenia pociski przeciwokrętowe – w tym odpalane z nadbrzeżnych, mobilnych wyrzutni. Przykładem takiej rakiety jest Zarb – zaprezentowany po raz pierwszy w kwietniu 2018 roku podczas morskich ćwiczeń SEALION III. W rzeczywistości jest to prawdopodobnie chińska rakieta C-602 o zasięgu około 280 km.

Przy tworzeniu własnych rakiet manewrujących Pakistańczycy nie rozwijali ich jednak od początku, ale od razu wyraźnie inspirowali się amerykańskimi Tomahawkami. Skorzystali przy tym z pocisku, który spadł na terytorium Pakistanu podczas amerykańskiego ataku rakietowego w Afganistanie (do czego w 2020 roku przyznał się były premier Pakistanu Nawaz Sharif). Opracowany w ten sposób pocisk Babur ma oficjalnie zasięg 700 km, ale Pakistańczycy chwalą się również wersją o zasięgu ponad 900 km. Rakiety tego typu są na wyposażeniu pakistańskich wojsk lądowych od 2010 roku i marynarki wojennej od 2018 roku.

W 2020 roku przeprowadzono z sukcesem testy innej, pakistańskiej rakiety Ra’ad-II manewrującej dopalanej z platformy lotniczej. Jest to pocisk, który ma mieć zasięg większy niż 600 km i który jest rozwinięciem pocisku Ra’ad-I o zasięgu 350 km. W porównaniu do poprzednika zmieniono przede wszystkim konstrukcję usterzenia, tak by rakieta mogła być przenoszona przez różne typy statków powietrznych, a nie tylko myśliwce Mirage III.

Nad własnymi rakietami cruise pracuje również Izrael, przygotowując je m.in. do przenoszenia głowic atomowych. Jak na razie izraelski rząd temu zaprzecza. Biorąc pod uwagę możliwości przemysłu zbrojeniowego Izraela jest to jednak jak najbardziej możliwe. Tym bardziej, że swoje indywidualne lub kooperacyjne programy pocisków manewrujących do ataku na cele lądowe realizują także Francja, Wielka Brytania, Niemcy, Szwecja, Włochy i nawet Republika Południowej Afryki.

Oficjalnie najbardziej zaawansowani w tej dziedzinie są Francuzi, którzy z powodzeniem zbudowali wspólnie z Brytyjczykami własne rakiety manewrujące: w wersji morskiej MdCN/NCM (Missile de Croisière Naval/Naval Cruise Missile) i lotniczej SCALP EG/Storm Shadow. Oficjalnie mają one zasięg maksymalny około 1000 km, jednak jest to bariera tylko orientacyjna, zależna prawdopodobnie od zapasu zabieranego paliwa.

W przypadku Niemiec i Szwecji proponowanych jest pocisk lotniczy Taurus KEPD 350, który jest produkowany przez konsorcjum Taurus Systems GmbH (w skład którego wchodzą MBDA Deutschland i Saab Bofors Dynamics). Jest to uzbrojenie modułowe o długości około 5 m i wadze ponad 1400 kg, które zawiera głowice bojową o wadze 480 kg. Jak na razie zasięg został określony na ponad 500 km, jednak sama konstrukcja bez większych zmian (poza długością) pozwala na zwiększenie tej odległości co najmniej dwukrotnie.

W większości tych państw, podobnie jak w przypadku Chin jest duże prawdopodobieństwo, że takie uzbrojenie będzie eksportowane do innych krajów, co jeszcze bardziej skomplikuje środowisko bezpieczeństwa. Ta coraz większa dostępność pocisków wpływa już teraz na popyt. Tylko zgrubne szacunki wskazują, że skumulowany, roczny wskaźnik wzrostu CAGR (compound annual growth rate) na światowym rynku rakiet manewrujących w latach 2022-2027 będzie nie mniejszy niż 7,3%. I o ile w 2021 roku wartość rynku rakiet cruise na świecie szacowano na 1,6 miliarda USD to w 2027 roku ma ona już przekroczyć 2,5 miliarda USD.

Nie tylko rakiety manewrujące ale również drony

Pomimo, że technologie potrzebne do zbudowania rakiet manewrujących są coraz powszechniej dostępne, to jednak bardzo trudno jest zejść z ceną jednego pocisku poniżej miliona USD. Można bowiem stosować komercyjne podzespoły, jednak sam silnik oraz system nawigacji i naprowadzania (urządzenia nawigacji inercyjnej, radiowysokościomierz, globalny system pozycjonowania, itp.) są bardzo kosztowne.

Wojna w Ukrainie pokazała jednak, że atakowanie celów oddalonych o ponad 2000 km może się odbywać nie tylko z wykorzystaniem rakiet, ale również dronów. Korzystają z tej opcji zarówno Ukraińcy (atakując lotniska strategiczne w głębi Rosji) jak również Rosjanie. Ci drudzy nie mając własnych rozwiązań posiłkują się systemami bezzałogowymi pozyskanymi z Iranu.

Drony Shahed-136 nie są oczywiście rozwiązaniem wyrafinowanym technologicznie, ale okazały się wystarczające do terroryzowania ukraińskich miast i to w promieniu 2000 km. Jak się okazało nawet wyposażenie rury ze skrzydłami i głowicą bojową w silnik od motocykla i GPS pozwala na osiągnięcie celów, o ile zastosuje się tą „prowizorkę” w dużej ilości, w odpowiedni sposób i przeciwko mądrze dobranym celom.

Iran dał tutaj przykład, jak inne państwa mogą w łatwy sposób tworzyć drony uderzeniowe dalekiego zasięgu, które lecą wolno i są łatwe do zestrzelenia, ale dzięki niskiemu pułapowi i dużej ilości mogą się przedrzeć przez obronę przeciwlotniczą. I co najważniejsze nie kosztują więcej niż kilkadziesiąt tysięcy dolarów.

Polska a rakiety manewrujące

Pierwsza szansa, by rakiety manewrujące pojawiły się na uzbrojeniu polskich Sił Zbrojnych pojawiła się razem z programem „Orka”. Francuski koncern Naval Group zaproponował bowiem Marynarce Wojennej RP budowę okrętów podwodnych nowej generacji typu Scorpène, uzbrojonych m.in. w pociski cruise typu MdCN o zasięgu ponad 1000 km. Polska stała by się w ten sposób pierwszym, zagranicznym użytkownikiem tych rakiet manewrujących znacząco zwiększając swoje możliwości odstraszania.

Ostatecznie program „Orka” bez podania przyczyn został zawieszony przez Ministerstwo Obrony Narodowej, co nie oznacza, że wprowadzenie rakiet manewrujących do Sił Zbrojnych RP stało się niemożliwe. I znowu największa szansa pojawiła się dzięki Marynarce Wojennej RP, która buduje obecnie trzy fregaty wielozadaniowe w ramach programu „Miecznik”. Mają być one wyposażone m.in. w cztery ośmiostanowiskowe moduły wyrzutni pionowego startu typu Mk41.

Z wyrzutni tych (o ile się zakupi odpowiednią wersję) można odpalać nie tylko różnego rodzaju pociski przeciwlotnicze krótkiego i średniego zasięgu, ale również rakiety manewrujące Tomahawk. Co ciekawe pomimo tych możliwości, tego rodzaju zdolności nie były priorytetem przy tworzeniu wymagań dla polskich fregat.

Podobnie jest w przypadku lotnictwa. Polska zakupiła oczywiście pociski lotnicze AGM-158A JASSM o zasięgu ponad 370 km (o długości 4,267 m oraz wadze 975,2 kg) i AGM-158B JASSM-ER (o zasięgu powyżej 925 km), jednak nie rozpoczęła rozmów nad wprowadzeniem rakiet lądowych i okrętowych o jeszcze większym zasięgu, proponowanym również przez inne państwa europejskie. Tymczasem takie możliwości dało zerwanie umowy INF. Pociski cruise można więc obecnie montować także na pojazdach i w kontenerach. Tak robią Rosjanie i tak mogą również robić Polacy.

Nie wpłynie to na zaburzenie równowagi w regionie, ponieważ cały czas mówimy o broni konwencjonalnej, nie wyposażonej w głowice jądrowe. Jakiekolwiek protesty Rosji nie miały by więc żadnego uzasadnienia, szczególnie po tym co wyprawia rosyjskie wojsko na Ukrainie. Dodatkowo rakiety manewrujące i drony uderzeniowe dalekiego zasięgu przestały być już uzbrojeniem elitarnym, stają się coraz tańsze i celne.

Nawet Rosjanie planują ich instalowanie w standardowych kontenerach, tak by można było łatwo ukrywać ich pozycje startowe. Atak rakiet manewrujących stał się więc tak samo ważnym czynnikiem do uwzględnienia, jak nalot lotniczy czy atak dronów. Pociski criuse warto więc mieć również u siebie, ponieważ w ten sposób Polska uzyskałaby konwencjonalną broń odstraszania, dającą możliwość odwetowego rażenia celów głęboko na terytorium Federacji Rosyjskiej.

Mogłoby to zapobiec ewentualnemu konfliktowi, tym bardziej że obrona przeciwlotnicza Federacji Rosyjskiej jest jak na razie mało skuteczna. A świadczyły o tym chociażby uszkodzone bombowce strategiczne Tu-95 i Tu-22M na lotniskach Engels-2 w Obwodzie Saratowskim (około 700 km od linii frontu na Ukrainie) i Diagilewo w Obwodzie Riazańskim (około 500 km od Ukrainy).

defence24.pl

Więcej postów