Polacy boleśnie odczuwają skutki inflacji. „Ludzie płaczą przy zakupach, bo ceny dobijają”

Polacy boleśnie odczuwają skutki inflacji. "Ludzie płaczą przy zakupach, bo ceny dobijają"

Inflacja dotyka praktycznie każdego w Polsce. Nic dziwnego, że porady zarabiającego blisko 30 tys. zł prezydenta Andrzeja Dudy o „zaciskaniu zębów i byciu optymistami” nie przekonują wszystkich. Na bazarach można usłyszeć wiele cierpkich słów pod adresem obecnej władzy, choć są i tacy, którzy chwalą PiS. — W tych samych sklepach muszę kupować teraz żywność nawet 30 proc. drożej niż jeszcze rok temu. O lepszym jedzeniu mogę zapomnieć. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy jeść jak w PRL, czyli byle co, aby było taniej — mówi gdańszczanka, 50-letnia pani Milena.

— Prezydent tego kraju jest totalnie odklejony od rzeczywistości. To jest człowiek, który zarabia mnóstwo pieniędzy, ma wszystko opłacone przez państwo. Słowem, nie żyje jak przeciętny obywatel. Nie musi kupować benzyny po 8 zł. Nie musi martwić się, że nie stać go na pójście do restauracji. Naprawdę wolałabym, żeby on już nic nie mówił, zamiast dawać Polakom rady w stylu: „bądźcie optymistami”. Skomentowałabym dosadniej, ale nie wypada – komentuje w rozmowie z Onetem gdańszczanka, pani Milena.

Co ciekawe, temat naszej rozmowy nie dotyczy Głowy Państwa, a inflacji. Rozmawiamy o tym, czy i jak bardzo chudną teraz portfele Polaków. Odpowiadają nam ludzie z różnych zakątków Polski, których spotykamy m.in. na bazarach.

„Nie żyjemy samym chlebem, pasztetem, ogórkami czy schabowym”

Gdańszczanka jest pracownikiem jednej z instytucji kultury w mieście. Ma 50 lat i mieszka sama. Mówi, że w swojej pracy miesięcznie zarabia nieco powyżej 3 tys. zł na rękę. — By jakoś związać koniec z końcem, muszę dorabiać na różnych zleceniach — zaznacza.

— Powiem panu, jak mi się żyje. W tych samych sklepach muszę kupować teraz żywność nawet 30 proc. drożej niż jeszcze rok temu. Na lepsze ubrania mnie nie stać, kupuję tylko z przeceny i promocji. Bo, przepraszam, wydatek kilkuset złotych na markowe buty jest poza moim zasięgiem — tłumaczy.

— O lepszej żywności mogę zapomnieć. Ryby, owoce morza, po prostu mnie na to nie stać. Ktoś może skomentować, że przecież co to za problem, że lepsze jedzenie to jakieś burżujstwo. Ale przepraszam, nie żyjemy samym chlebem, pasztetem, ogórkami czy schabowym. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy jeść jak w PRL, czyli byle co, aby było taniej.

Pani Milena nie ukrywa swojej niechęci do obecnej władzy. Jest przekonana, że to ona swą nieudolną polityką finansową i rozdawnictwem doprowadziła do inflacji. — Wie pan, byłam kiedyś w mocnym kryzysie. Przez lata nie zarabiałam, byłam bardzo chora. Jak stanęłam na nogi, zaczęłam zarabiać pieniądze. Może nie jakieś wielkie, ale jeszcze dwa lata czy rok temu stać mnie było, by co jakiś czas pójść na śniadanie do restauracji. Albo by zorganizować sobie jakąś wycieczkę na wakacje. Teraz? Mogę o tym zapomnieć.

Gdańszczanka płaci teraz również więcej za czynsz, ale najbardziej boi się innej podwyżki. 50-latka ma ogrzewanie elektryczne i już teraz drży na myśl o zimowych rachunkach. — Nie wiem, z czego będę musiała zrezygnować, jak przyjdzie mi zapłacić dużo więcej za prąd. Wszystko, co zarabiam, wydaję na życie. Nie mam oszczędności. Czasami muszę korzystać z pomocy rodziny.

Na Podhalu inne nastroje. „Gdyby rządziło PO, to żyłoby się nam jeszcze gorzej”

Jeśli władze PiS chciałyby podbudować swoje morale i porozmawiać z ludźmi, którzy naprawdę wierzą, że ta partia „trzyma rękę na pulsie” i obroni Polskę przed skutkami kryzysu gospodarczego, to powinni przejechać się na Podhale. Tu wiara w skuteczność rządu dalej jest spora.

—To nie jest tak, że ja mam jakieś klapki na oczach i nie widzę tego, co się wokół dzieje — mówi Katarzyna Zubek, góralka, którą reporter Onetu spotkał w czwartek rano na bazarze w Nowym Targu.

— Rosną rachunki za prąd, moja córka narzeka, że raty kredytu hipotecznego jej skoczyły, a do tego człowiek idzie na zakupy i za te dwie-trzy stówki kupi o wiele mniej niż wcześniej. Uważam jednak, że gdyby nie rządził nami teraz PiS, tylko PO, to żyłoby się nam jeszcze gorzej. To, co się dzieje, to nie jest wina rządu, tylko sytuacji na świecie. Najpierw była pandemia, a teraz wojna. Nasi potrafią na to reagować. Obniżyli VAT na jedzenie i będą dopłacać ludziom do węgla. Dlatego ja na razie nie panikuję i tak jak prosił pan prezydent, patrzę optymistycznie do przodu.

Podobnego zdania była większość ludzi, którzy zgodzili się porozmawiać z Onetem. Umiarkowanymi optymistami byli zarówno kupujący, jak i sprzedający na jarmarku.

— Wie pan, tak źle, jak wy to przedstawiacie w mediach, to jeszcze w Polsce nie jest — mówi pan Dariusz, sprzedawca elektroniki na nowotarskim jarmarku. — Klientów cały czas mam. Ludzie mają pieniądze i je wydają. Nie ma paniki takiej, jaka była np. na początku pandemii. Są obecnie pewne trudności, ale tak jak powiedział Duda, trzeba zacisnąć zęby i patrzeć z optymizmem do przodu. Poradzimy sobie z kryzysem, byleby tylko się ta wojna w Ukrainie skończyła.

Żywność w górę o 50 proc. Jak żyć?

— Ja z kolei o obecnej polityce rządu nie mogę powiedzieć ani jednego ciepłego słowa — mówi pani Wanda Szybecka, mieszkanka okolic Jordanowa, która na nowotarski jarmark przyjechała po kwiaty.

— Ludzie płacą krocie za kredyty czy wydają ostatnie oszczędności na węgiel, by mieć się czym ogrzać zimą. Inflacja jest wysoka, bo nasz rząd po prostu dotychczas drukował pieniądze. Oni jak ognia boją się wejść do strefy euro, bo wówczas tego dodruku by im zabroniono. Marzę o tym, by szybko odbyły się wybory i do władzy doszedł ktoś bardziej kompetentny. Kto dokładnie? Moim zdaniem dobra byłaby Konfederacja! W zapewnienia Dudy, że PiS trzyma „rękę na pulsie” absolutnie nie wierzę — dodaje kobieta, ale jej postawa to w górach zdecydowana mniejszość.

Nasi rozmówcy ze Śląska przyznają, że inflacja mocno daje im się we znaki. Tu wiara w politykę PiS już tak duża nie jest.

— Jedzenie to ostatnia rzecz, na której oszczędzam, więc produktów w koszyku nie ubyło, ale sporo ubyło w portfelu — mówi pani Monika, klientka bazaru przy placu Miarki w Katowicach. — Zdecydowanie więc można było kupić za 50 zł w ubiegłym roku niż obecnie. Jestem w tej komfortowej sytuacji, że mieszkanie wynajmuję, więc nie odczułam wzrostu cen kredytów hipotecznych, natomiast ceny na stacjach benzynowych to jest coś, co chyba wszyscy bez wyjątków odczuwają w mojej rodzinie, wśród przyjaciół, znajomych – dodaje.

Bazar w Katowicach
Bazar w Katowicach

Podobne doświadczenia ma pani Iwona. — Zależy, co się kupuje, ale niektóre produkty poszły nawet o 50 proc. do góry. Trzeba uważać, co się kupuje i to jest chyba plus jedyny tej sytuacji, że nic się nie marnuje. Na innych rzeczach można przyoszczędzić, a na jedzeniu nie bardzo. Mniej kupuję ciuchów, nie chodzę do kina. Niestety na benzynie też nie zaoszczędzę — mówi w rozmowie z Onetem.

Glapiński wielkiego szacunku nie ma

— Jeżdżę furgonetką, robię duże trasy i tankowanie mnie tak boli, że psuje mi humor na cały dzień — to jest jakieś 550 zł. Żeby zaoszczędzić na benzynie i na czasie, przeprowadziliśmy się z Mikołowa do centrum Katowic, ponieważ mam tu mieszkanie. Jeżeli chodzi o kredyt, to jesteśmy w sytuacji milionów Polaków. Nie chcę się nawet denerwować — dodaje na koniec.

Nasi rozmówcy o polityce nie chcą rozmawiać. Doceniają jednak pomysły ekipy rządzącej dotyczące wakacji kredytowych czy promocje na ceny paliwa na stacjach państwowego Orlenu. Mniejszym kredytem zaufania zdecydowanie darzą prezesa NBP Adama Glapińskiego.

— Polityka mnie nie interesuje. Jest wojna, sankcje, ale przecież po to się ma dyplomy i takie stanowisko, żeby przewidzieć, że inflacja będzie rosła, a nie co miesiąc powtarzać dyrdymały, jak studentom na zajęciach — uważa pan Tomasz, przedsiębiorca, który przy placu parkuje SUV-a.

— Na pewno wszyscy mocno to odczuwamy, że za te same pieniądze można kupić mniej. Widać to też po mniejszym ruchu na bazarku. Kupuję tu regularnie w zaprzyjaźnionych straganach i jak zawsze było kolejka, to od jakiegoś czasu jest raczej pusto. To samo widać w marketach, koszyki nie są pełne jak kiedyś. Nawet nie wspominam o benzynie. Płacę, bo muszę, dużo jeżdżę po całej Polsce. Miesięcznie to jest o 600-800 zł więcej niż kilka miesięcy temu. Muszę jechać, więc nie mam wyboru — mówi kolejny rozmówca, pan Krzysztof.

O sytuacji finansowej rozmawiamy z mieszkańcami Szczecina na jednym z tutejszych targowisk. Przeważają seniorzy. — Nam wystarcza. Oczywiście, bez szaleństw, ale dajemy radę. 45 lat pracowałem, więc emerytury nie mam najgorszej. Na razie nie czujemy aż tak inflacji, choć wszystko poszło w górę. Wiadomo, że człowiek boi się, co będzie, ale do pracy nie wrócimy na pewno — mówi nam starszy mężczyzna, który akurat skończył robić zakupy.

„Jak za Gierka. Kiełbasa podrożała, ale lokomotywy staniały”

Gorzkich słów nie szczędzi kolejna seniorka. — Klnę na ten rząd, ale jakoś sobie radzę. Podstawowe zakupy kosztują mnie połowę więcej niż jeszcze całkiem niedawno. Prosty przykład: głupi płyn do wybielania tkanin jeszcze rok temu kosztował mnie trzy złote, teraz płacę dziewięć. Mówią, że inflacja wynosi 15 proc.? To bzdura. Jak za Gierka. Kiełbasa podrożała o 100 proc., ale lokomotywy staniały. Teraz jest tak samo — mówi.

Kobieta otrzymuje 14. emeryturę. — Oddaję ją wnukom na dentystę, bo żeby się teraz leczyć, to trzeba wszystko załatwiać prywatnie. To jest dopiero ogromny problem. Nikt nie dba o ochronę zdrowia. Synowa pracuje w prywatnej klinice. Ludzie biorą pożyczki i leczą się prywatnie, bo na NFZ nie ma szans — dodaje.

W jednym ze sklepów z odzieżą spotykamy starsze małżeństwo. Prowadzą punkt, żeby dorobić do emerytury. Oboje mają problemy zdrowotne. — Dobrze, że tylko dorabiamy, a nie utrzymujemy się z tego, bo jest coraz trudniej. Klientów jest mniej, ludzi nie stać na zakupy. Ostrożnie liczą każdy grosz — mówi kobieta.

Kilkanaście metrów dalej niewielką pierogarnię prowadzi Patrycja z mężem. — Pracujemy sami, nie stać nas na to, żeby zatrudnić kogokolwiek — przyznaje kobieta.

Kiedy pytamy o inflację, kobieta ciężko wzdycha. — Dwa dni temu i dziś byliśmy po towar. W ciągu tych dwóch dni cena oleju wzrosła o 3 zł. Już nie wspomnę o twarogu i innych produktach, których ceny od początku naszej działalności poszybowały w górę w kosmiczny sposób.

Temat numer jeden: drożyzna

Na razie małżeństwo stara się nie przekładać podwyżek na klientów, choć nie jest łatwo. — Ale i tak ludzie przychodzą i mówią, że jest drogo. A jak ma być? Zapraszam do sklepu, kupić towar i zobaczyć, jak to wygląda cenowo. Ludzie płaczą przy zakupach, bo ceny dobijają. Każdego dobijają.

Marta prowadzi niewielki punkt. Sprzedaje m.in. serwetki i obrusy. — To jest temat numer jeden: drożyzna. Każdy klient przychodzi i mówi, że jest drogo. Ludzie nie mają pieniędzy na to wszystko. A ja przy każdym zamówieniu towaru tylko słyszę, że tu cena wzrosła, tam cena wzrosła. Za każdym razem producent podnosi cenę. To ja też muszę. Nikt nie będzie dokładał do interesu.

Kobiety wskazują kolejne pawilony, które jeszcze do niedawna prężnie działały na targowisku. — Teraz co chwilę ktoś się zamyka — mówi Marta. — A ja coś czuję, że najgorsze dopiero przed nami. Jak przyjdzie jesień, sezon grzewczy, to już całkiem upadniemy. Zaduszą nas tymi cenami.

Onet

Więcej postów