Ta wypowiedź lidera PiS, która jest wypełnieniem złożonych wiele miesięcy temu deklaracji o odejściu z rządu i skupieniu się na przygotowaniach partii do przyszłorocznych wyborów ma swoje także drugie dużo głębsze dno. Po raz pierwszy bowiem Jarosław Kaczyński osobiście namaścił swojego następcę w rządzie, czyniąc z dotychczasowego szefa MON człowieka numer dwa w gabinecie Mateusza Morawieckiego.
A w oczach dużej części ważnych polityków PiS to właśnie Błaszczak jawi się jako następca i nowy „delfin” prezesa, mający po kolejnych wyborach stanąć na czele nie tylko partii, ale być może i całego rządu.
Pochlebca prezesa
Błaszczak to człowiek PiS—u w stu procentach, wręcz stawiany za wzór partyjnego działacza. W pełni lojalny i koncyliacyjny, a w dodatku powszechnie w partii szanowany zarówno przez parlamentarzystów, jak i lokalnych działaczy. Ponadto nigdy nie stawiający swoich politycznych ambicji wyżej niż dobra całej partii i samego prezesa Jarosława, z którym od dawna jest po imieniu, co uznaje za wielki osobisty zaszczyt.
Nie jest żadną tajemniczą, że to właśnie Błaszczak stał się pierwowzorem postaci Mariusza w kabaretowym serialu „Ucho prezesa”, w którym został przedstawiony jako mało rozgarnięty zausznik prezesa, lizus i pochlebca.
Blisko 53-letni dziś Błaszczak przeszedł z razem Kaczyńskim całą swoją polityczną drogę. Ci dwaj politycy znają się od przeszło 30 lat jeszcze z czasów Porozumienia Centrum, gdzie młody wówczas Błaszczak podziwiał swojego politycznego guru jakim był Jarosław. Ten fakt stanowi w zasadzie klucz do jego pozycji i awansów. Zarówno tych obecnych jak i tych przyszłych, które wielu w PiS Błaszczakowi jeszcze wróży.
„Rzecznik z wąsem” i kamienną twarzą
Tuż po studiach pracował w rodzinnym mieście, zostając szybko rzecznikiem legionowskiego ratusza. Kilka lat temu – o czym pisały wówczas media – do sieci trafiło nagranie, na którym widać początki kariery młodego Mariusza Błaszczaka z wąsem i okularami. Materiał pochodzi z archiwum legionowskiej telewizji, w którym pada stwierdzenie, że usta Błaszczaka „dodawały ludziom wiary w lepsze jutro”, a innym razem „prezentowały trudny manewr polemicznego uniku”. W dodatku „zawsze okalała je kamienna twarz opanowanego pana Mariusza”.
Polityczną karierę obecny wicepremier zaczynał jednak od poważnej porażki w wyborach na prezydenta Legionowa, w których z poparciem nowo utworzonej wówczas partii braci Kaczyńskich zdobył zaledwie 11,02 proc. głosów. W tych samych wyborach Prawo i Sprawiedliwość odniosło jednak spektakularny sukces, bowiem prezydentem Warszawy został Lech Kaczyński, który szybko awansował Błaszczaka na zastępcę burmistrza w warszawskiej dzielnicy Wola. Dwa lata później Błaszczak został już burmistrzem Śródmieścia, czyli dzielnicy leżącej w samym centrum stolicy.
Miał pilnować lojalności Marcinkiewicza
Tak szybkie awanse po samorządowej drabince nie przełożyły się na sukces w kolejnych wyborach parlamentarnych, w których Mariusz Błaszczak nie zdołał wywalczyć mandatu do Sejmu, kandydując z warszawskiej listy PiS. Lecz i tym razem mimo wyborczej porażki jego kariera nabrała tempa.
Po wygranych wyborach przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2005 r. na osobiste polecenie Jarosława Kaczyńskiego Mariusz Błaszczak został szefem Kancelarii Premiera w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza. Nikomu w partii wówczas nie przeszkadzało, że Błaszczak nie miał żadnego doświadczenia w polityce krajowej. Błyskawicznie – jak pisały media – przesiadł się do rządowej limuzyny, składając dopiero po kilku dniach od objęcia posady w KPRM dymisję ze stanowiska zajmowanego w miejskim magistracie.
Już wtedy Błaszczak cieszył się ogromnym zaufaniem braci Kaczyńskich, w tym samego Jarosława, który widział w nim ogromny polityczny potencjał.
Obecny prezes PiS ufał mu tak bardzo, że jako główne zadanie powierzył mu pilnowanie premiera Marcinkiewicza, by ten lojalnie wypełniał partyjne polecenia i zadania. Dość szybko okazało się, że Kaczyński nie pomylił się co do Marcinkiewicza i już rok później po dymisji ówczesnego premiera sam został nowym szefem rządu. A Błaszczak szefem jego kancelarii.
Osoby, które współpracowały z nim wtedy w KPRM mówią o Błaszczaku, że nie wyróżniał się w zasadzie niczym. Był jak typowy urzędnik, który wręcz z aptekarską dokładnością pilnował, by Kancelaria Premiera funkcjonowała jak należy.
Okres pierwszego rządu PiS to także czas wdrapywania się Błaszczaka po partyjnej drabince. To dzięki Kaczyńskiemu otrzymał kolejną szansę w wyborach parlamentarnych w 2007 r., gdzie wywalczył mandat posła. Wszedł także do komitetu politycznego PiS, choć początkowo bez prawa głosu.
„Ciszej jedziesz, dalej będziesz”
Po przegranych wyborach przez PiS Błaszczak został dość szybko rzecznikiem klubu parlamentarnego PiS, a w sierpniu 2010 r., w związku ze śmiercią wielu najważniejszych polityków PiS w katastrofie smoleńskiej, został szefem klubu parlamentarnego. Błaszczak, jak słyszymy od ówczesnych posłów PiS, miał wówczas w zasadzie jedno zadanie: realizować polecenia i decyzje prezesa Kaczyńskiego. — On nie miał swojego zdania i nigdy na klubie nie poddawał dyskusji żadnych kluczowych decyzji. Liczyło się wyłącznie zdanie prezesa — słyszymy.
Błaszczak kierował w ten sposób klubem PiS przez kolejnych pięć lat, gdy partia Kaczyńskiego ponownie wygrała wybory i przejęła w 2015 r. władzę. W nagrodę za wierność dostał tekę ministra spraw wewnętrznych i administracji.
Jak mówią jednak nasi rozmówcy, „Błaszczak chce być premierem”. Wydaje się, że jego mottem jest rosyjskie powiezienie „ciszej jedziesz, dalej będziesz.” Za pomocą politycznych sojuszy sam mozolnie i sprytnie wykuwa każdy swój awans, ale bez rozgłosu.
– Nie jestem już w rządzie; premier Mateusz Morawiecki oraz — z tego, co wiem — prezydent Andrzej Duda przyjęli moją rezygnację — oświadczył we wtorkowej rozmowie z PAP prezes PiS Jarosław Kaczyński. – Moim następcą w randze wicepremiera będzie szef MON Mariusz Błaszczak — dodał.
Ta wypowiedź lidera PiS, która jest wypełnieniem złożonych wiele miesięcy temu deklaracji o odejściu z rządu i skupieniu się na przygotowaniach partii do przyszłorocznych wyborów ma swoje także drugie dużo głębsze dno. Po raz pierwszy bowiem Jarosław Kaczyński osobiście namaścił swojego następcę w rządzie, czyniąc z dotychczasowego szefa MON człowieka numer dwa w gabinecie Mateusza Morawieckiego.
A w oczach dużej części ważnych polityków PiS to właśnie Błaszczak jawi się jako następca i nowy „delfin” prezesa, mający po kolejnych wyborach stanąć na czele nie tylko partii, ale być może i całego rządu.
Pochlebca prezesa
Błaszczak to człowiek PiS—u w stu procentach, wręcz stawiany za wzór partyjnego działacza. W pełni lojalny i koncyliacyjny, a w dodatku powszechnie w partii szanowany zarówno przez parlamentarzystów, jak i lokalnych działaczy. Ponadto nigdy nie stawiający swoich politycznych ambicji wyżej niż dobra całej partii i samego prezesa Jarosława, z którym od dawna jest po imieniu, co uznaje za wielki osobisty zaszczyt.
Nie jest żadną tajemniczą, że to właśnie Błaszczak stał się pierwowzorem postaci Mariusza w kabaretowym serialu „Ucho prezesa”, w którym został przedstawiony jako mało rozgarnięty zausznik prezesa, lizus i pochlebca.
Blisko 53-letni dziś Błaszczak przeszedł z razem Kaczyńskim całą swoją polityczną drogę. Ci dwaj politycy znają się od przeszło 30 lat jeszcze z czasów Porozumienia Centrum, gdzie młody wówczas Błaszczak podziwiał swojego politycznego guru jakim był Jarosław. Ten fakt stanowi w zasadzie klucz do jego pozycji i awansów. Zarówno tych obecnych jak i tych przyszłych, które wielu w PiS Błaszczakowi jeszcze wróży.
„Rzecznik z wąsem” i kamienną twarzą
Tuż po studiach pracował w rodzinnym mieście, zostając szybko rzecznikiem legionowskiego ratusza. Kilka lat temu – o czym pisały wówczas media – do sieci trafiło nagranie, na którym widać początki kariery młodego Mariusza Błaszczaka z wąsem i okularami. Materiał pochodzi z archiwum legionowskiej telewizji, w którym pada stwierdzenie, że usta Błaszczaka „dodawały ludziom wiary w lepsze jutro”, a innym razem „prezentowały trudny manewr polemicznego uniku”. W dodatku „zawsze okalała je kamienna twarz opanowanego pana Mariusza”.
Polityczną karierę obecny wicepremier zaczynał jednak od poważnej porażki w wyborach na prezydenta Legionowa, w których z poparciem nowo utworzonej wówczas partii braci Kaczyńskich zdobył zaledwie 11,02 proc. głosów. W tych samych wyborach Prawo i Sprawiedliwość odniosło jednak spektakularny sukces, bowiem prezydentem Warszawy został Lech Kaczyński, który szybko awansował Błaszczaka na zastępcę burmistrza w warszawskiej dzielnicy Wola. Dwa lata później Błaszczak został już burmistrzem Śródmieścia, czyli dzielnicy leżącej w samym centrum stolicy.
Miał pilnować lojalności Marcinkiewicza
Tak szybkie awanse po samorządowej drabince nie przełożyły się na sukces w kolejnych wyborach parlamentarnych, w których Mariusz Błaszczak nie zdołał wywalczyć mandatu do Sejmu, kandydując z warszawskiej listy PiS. Lecz i tym razem mimo wyborczej porażki jego kariera nabrała tempa.
Po wygranych wyborach przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2005 r. na osobiste polecenie Jarosława Kaczyńskiego Mariusz Błaszczak został szefem Kancelarii Premiera w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza. Nikomu w partii wówczas nie przeszkadzało, że Błaszczak nie miał żadnego doświadczenia w polityce krajowej. Błyskawicznie – jak pisały media – przesiadł się do rządowej limuzyny, składając dopiero po kilku dniach od objęcia posady w KPRM dymisję ze stanowiska zajmowanego w miejskim magistracie.
Już wtedy Błaszczak cieszył się ogromnym zaufaniem braci Kaczyńskich, w tym samego Jarosława, który widział w nim ogromny polityczny potencjał.
Obecny prezes PiS ufał mu tak bardzo, że jako główne zadanie powierzył mu pilnowanie premiera Marcinkiewicza, by ten lojalnie wypełniał partyjne polecenia i zadania. Dość szybko okazało się, że Kaczyński nie pomylił się co do Marcinkiewicza i już rok później po dymisji ówczesnego premiera sam został nowym szefem rządu. A Błaszczak szefem jego kancelarii.
Osoby, które współpracowały z nim wtedy w KPRM mówią o Błaszczaku, że nie wyróżniał się w zasadzie niczym. Był jak typowy urzędnik, który wręcz z aptekarską dokładnością pilnował, by Kancelaria Premiera funkcjonowała jak należy.
Okres pierwszego rządu PiS to także czas wdrapywania się Błaszczaka po partyjnej drabince. To dzięki Kaczyńskiemu otrzymał kolejną szansę w wyborach parlamentarnych w 2007 r., gdzie wywalczył mandat posła. Wszedł także do komitetu politycznego PiS, choć początkowo bez prawa głosu.
„Ciszej jedziesz, dalej będziesz”
Po przegranych wyborach przez PiS Błaszczak został dość szybko rzecznikiem klubu parlamentarnego PiS, a w sierpniu 2010 r., w związku ze śmiercią wielu najważniejszych polityków PiS w katastrofie smoleńskiej, został szefem klubu parlamentarnego. Błaszczak, jak słyszymy od ówczesnych posłów PiS, miał wówczas w zasadzie jedno zadanie: realizować polecenia i decyzje prezesa Kaczyńskiego. — On nie miał swojego zdania i nigdy na klubie nie poddawał dyskusji żadnych kluczowych decyzji. Liczyło się wyłącznie zdanie prezesa — słyszymy.
Błaszczak kierował w ten sposób klubem PiS przez kolejnych pięć lat, gdy partia Kaczyńskiego ponownie wygrała wybory i przejęła w 2015 r. władzę. W nagrodę za wierność dostał tekę ministra spraw wewnętrznych i administracji.
Jak mówią jednak nasi rozmówcy, „Błaszczak chce być premierem”. Wydaje się, że jego mottem jest rosyjskie powiezienie „ciszej jedziesz, dalej będziesz.” Za pomocą politycznych sojuszy sam mozolnie i sprytnie wykuwa każdy swój awans, ale bez rozgłosu.
Misja: pokonać Macierewicza
Poranek 9 stycznia 2018 r. dla Antoniego Macierewicza, ówczesnego szefa MON był nerwowy. Od początku grudnia 2017 r., kiedy prezydent Andrzej Duda przyjął dymisję rządu Beaty Szydło i desygnował na premiera Mateusza Morawieckiego w politycznych kuluarach aż huczało od plotek o rychłych dymisjach ministrów odchodzącej szefowej rządu.
Macierewicz nie czuł się jednak zagrożony. Jadąc do pałacu prezydenckiego — jak sam później przyznał — nie sądził, że prezydent wręczy mu akt odwołania ze stanowiska. Wiedział jednak o tym doskonale Mariusz Błaszczak, który miał otrzymać schedę po Macierewiczu.
Choć wówczas Błaszczak był szefem potężnego resortu spraw wewnętrznych, zawiadował policją oraz służbami specjalnymi doskonale zdawał sobie sprawę, że to resort obrony jest trampoliną do najważniejszych stanowisk w państwie, łącznie z prezydenturą. Nie zawahał się więc pokątnie wystąpić u prezesa Jarosława Kaczyńskiego przeciwko Macierewiczowi, jak się wówczas wydawało niezatapialnemu ministrowi obrony.
Stronnikiem Błaszczaka w tej rozgrywce stał się prezydent Andrzej Duda, który miał dość ciągłych sporów z Macierewiczem i jego otoczeniem. Wspólnie przekonali więc szefa PiS, że Macierewicza należy odwołać, a na jego miejsce powołać właśnie Błaszczaka. Warunkiem jego nominacji miało być jednak ułożenie dobrych relacji na linii pałac prezydencki — resort obrony narodowej.
Wieczorem 9 stycznia po oficjalnym wyznaczeniu nowych ministrów na dziedzińcu pałacyku przy ulicy Klonowej w Warszawie, gdzie mieści się siedziba szefa resortu obrony, odbyło się przekazanie obowiązków.
Macierewicz nie krył rozgoryczenia, żegnając wojskowych i urzędników resortu. Wysyłał też sygnały, że nie da się tak łatwo usunąć. I choć formalnie przestał rządzić MON-em, nie zamierzał opuścić pałacyku przy Klonowej. Rozgościł się tam, jako szef komisji smoleńskiej.
Po miesiącu Błaszczak ustąpił. Swój gabinet przeniósł do innego, znacznie mniej reprezentacyjnego budynku MON przy ul. Niepodległości. Na Twitterze napisał, że przeprowadzka ma związek z 100. rocznicą odzyskania przez Polskę niepodległości.
Macierewicz po pierwszej zwycięskiej potyczce, jak opowiadają nasi rozmówcy związani z byłym ministrem obrony sądził, że uda mu się rządzić Błaszczakiem i resortem obrony z tylnego siedzenia, zachowując zarówno gabinet, jak i apanaże władzy jakimi są choćby samochód służbowy z kierowcą i ochrona Żandarmerii Wojskowej. Tymi ostatnimi może się zresztą cieszyć do dziś, ale Błaszczak nie zamierzał dzielić się z nim władzą w MON-ie.
Szybko wziął odwet na Macierewiczu. Już w pierwszych tygodniach swojego urzędowania zwolnił prawie wszystkich związanych z nim urzędników resortu i szefów instytucji wojskowych. Na ich miejsce powołał swoich zaufanych ludzi, którzy pracowali z nim wcześniej w MSWiA. Stanowisko jako jeden z pierwszych stracił kontrowersyjny, młody szef gabinetu politycznego Macierewicza i rzecznik prasowy MON-u Bartłomiej Misiewicz. Nieprzypadkowo też służby kilka tygodni później zaczęły prześwietlać jego działalność w MON, co skończyło się dla Misiewicza zarzutami.
Dwór Błaszczaka jak „misie” Macierewicza
Prawą ręką Błaszczaka w resorcie obrony została jego wieloletnia współpracownica Elżbieta Glapiak. — Pani Ela została po prostu „nowym Misiewiczem” — mówi w rozmowie z Onetem jeden z wojskowych.
Choć za kadencji Błaszczaka MON nie ma rzecznika prasowego, to właśnie Glapiak odpowiada za kontakty z dziennikarzami. Ponadto, jak mówią nasi rozmówcy, nic co dzieje się w resorcie nie może przejść bez akceptacji wszechmocnej szefowej Centrum Operacyjnego MON. — To ona rozdaje karty. Wyznacza ludzi na stanowiska, wydaje polecenia wojskowym, pilnuje przekazów medialnych — mówi jeden z jej współpracowników.
Takie ręczne sterowanie, choć po Macierewiczu nie było niczym nowym, spotkało się jednak tym razem z oporem w armii. Ze zdecydowanym sprzeciwem wystąpił ówczesny szef sztabu generalnego, gen. Leszek Surawski, którego już Macierewicz próbował usunąć ze stanowiska, ale sprzeciwił się temu prezydent Duda. Generał zachował stanowisko, ale był pomijany w awansach.
Wydawało się, że sytuacja na linii MON — Sztab Generalny unormuje się, gdy ministrem obrony został Błaszczak. Jedną z pierwszych jego decyzji było nawet skierowanie wniosku do prezydenta o nadanie czwartej gwiazdki generalskiej Leszkowi Surawskiemu. Tak też się stało 22 lutego.
Problemy zaczęły się później. Nominaci Błaszczaka, tak jak zresztą on sam, nie znali wojska. – Nie rozumieli zasad, a dowódców próbowali ubrać w buty urzędników – mówi jeden z oficerów. Na to nie zgadzał się gen. Surawski. Błaszczak stanął po stronie swoich ludzi, a szef sztabu latem 2018 r. stracił stanowisko.
Z nim się nie dyskutuje
Wtedy też pojawiły się pierwsze zgrzyty między ministrem obrony a prezydentem Andrzejem Dudą. W pierwszych miesiącach urzędowania Błaszczak próbował jeszcze dotrzymać słowa złożonego Kaczyńskiemu i harmonijnie współpracować ze zwierzchnikiem sił zbrojnych. Szybko jednak zaczął podejmować decyzje bez uzgadniania a nawet informowania o nich Pałacu Prezydenckiego. Potem doszły jeszcze spory o obsadę najważniejszych stanowisk wojskowych. Prezydentowi udało się ulokować swojego człowieka na stanowisku szefa sztabu — po gen. Surawskim. Został nim gen. Rajmund Andrzejczak.
W wojsku tajemnicą poliszynela jest wzajemna antypatia jaką darzą się wzajemnie minister Błaszczak i gen. Andrzejczak. — Obaj mają na siebie po prostu alergię. Jeśli nie muszą, nie biorą razem udziału w żadnych uroczystościach, nie spotykają się na odprawach i naradach — mówi jeden z wojskowych. Dodaje jednak, że te relacje poprawiły się trochę po wybuchu wojny w Ukrainie.
Oficerowie wiedzą też, że „z ministrem się nie dyskutuje” a za słowa najmniejszej nawet krytyki można zostać usuniętym z armii. Tak stało się z admirałem Mirosławem Mordelem, który powiedział, że marynarzom przyszło służyć w „ciężkich czasach”, ponieważ ostatnie stare okręty podwodne są wycofywane ze służby, a perspektyw na pozyskanie nowych nie ma. Dwa tygodnie później był już w cywilu.
Drużyna szefa MON
Mariusz Błaszczak od lat buduje też polityczne zaplecze. Jego ludzie są lojalni, ale nie za darmo. Do ich pensji na intratnych stanowiskach w MON należy dołożyć hojne uposażenia w zbrojeniowych spółkach skarbu państwa, instytutach i uczelniach wojskowych. Jednak zanim Błaszczak mógł zaoferować swoim ludziom możliwość dorobienia do urzędniczych pensji, musiał stoczyć bitwę z kolejnym baronem PiS.
Na pierwszy ogień w zdobywaniu przyczółków w przemyśle zbrojeniowym poszedł zaufany człowiek Błaszczaka, Sebastian Chwałek, wiceminister najpierw w MSWiA, potem w MON. Jesienią 2018 r. objął stanowisko wiceprezesa Polskiej Grupy Zbrojeniowej (PGZ) — koncernu, który nadzoruje wszystkie spółki zbrojeniowe skarbu państwa.
Pod dywanem toczyła się wówczas walka PiS-owskich polityków o wpływy w spółkach państwowych. Nadzór nad zbrojeniówką Błaszczak stracił wtedy na rzecz Jacka Sasina, wicepremiera i ministra aktywów państwowych. To ludzie Sasina obsadzili posady w PGZ.
Na fali tej czystki w styczniu 2020 r. Chwałek pożegnał się z fotelem wiceprezesa PGZ i wrócił do MON na stanowisko wiceministra. Minister Błaszczak nie zamierzał jednak składać broni. Wiosną tego roku wywalczył korzystny dla siebie kompromis — spółki zbrojeniowe formalnie podlegają Ministerstwu Aktywów Państwowych, lecz obsadzają je ludzie ministra obrony. Rozwiązanie miał zaakceptować Jarosław Kaczyński.
Dziś większość jego ludzi pracujących w MON dorabia w spółkach skarbu państwa. Choć formalnie zasady się nie zmieniły, Sasin musiał wycofać się ze zbrojeniówki.
Jesienią 2020 r. Jarosław Kaczyński został wicepremierem i szefem komitetu do spraw bezpieczeństwa w rządzie Morawieckiego. To jeszcze bardziej zbliżyło ministra Błaszczaka z prezesem PiS. Połączyły ich nakładające się na siebie obszary, którymi zajmowali się w rządzie. Wspólnie wystąpili na konferencji w podwarszawskiej Zielonce, na której ogłosili, że polska armia kupuje od Stanów Zjednoczonych 250 czołgów Abrams. Następnie wspólnie ogłosili ustawę o obronie ojczyzny. Choć podczas jej prezentacji prezes PiS czasem przysypiał, to Błaszczak ciągle podkreślał, że bez jego wkładu nie dałoby się przygotować tego dokumentu.
Ustawa miała zwieńczyć pracę Kaczyńskiego w rządzie. Wybuchła jednak wojna w Ukrainie. Prezes został na posterunku. Wszyscy w PiS nabrali jednak pewności, że niezależnie od tego, kiedy odejdzie, to i tak zastąpi go właśnie Błaszczak.
Premier Błaszczak?
Odkąd został szefem MON wyrósł na pierwszoplanową postać nie tylko w rządzie, ale i w partii. Udało mu się posprzątać cały bałagan, jaki po sobie zostawił w MON jego poprzednik Antoni Macierewicz oraz — co jest dużo ważniejsze — nawiązał dobre relacje z amerykańską administracją i Departamentem Obrony. — Dotychczas wykonał każde zadanie, które przed nim postawił prezes Kaczyński — mówi Onetowi wpływowy polityk PiS.
Choć o Błaszczaku trudno powiedzieć, że jest to polityk z charyzmą, który może pociągnąć za sobą i za partią rzesze wyborców, to właśnie na niego zaczyna stawiać coraz więcej prominentnych osób w partii. I od dawna suflują do ucha prezesa Kaczyńskiego wariant z Błaszczakiem, jako przyszłym premierem.
W tej roli „delfina” widzieliby Błaszczaka zarówno politycy z tzw. zakonu PC, którzy od lat stoją przy Kaczyńskim, jak również wpływowi politycy PiS jak Jacek Sasin, czy Beata Szydło. Wszystkich łączy w tym pompowaniu pozycji i aspiracji Błaszczaka w zasadzie jedno: nieskrywana niechęć do Mateusza Morawieckiego, który póki będzie premierem, będzie stanowił realne zagrożenie dla interesów partyjnych baronów.