Co Jarosław Kaczyński ma do powiedzenia na temat obronności, sytuacji polskiej armii, jej uzbrojenia, zdolności obronnych? Co wie o organizacji policji, jej zadaniach, strukturze, deficytach kadrowych? Jakie ma wobec tej służby plany czy może szerzej – wobec całej sfery bezpieczeństwa wewnętrznego? Wreszcie – czy jako nadzorca Ministerstwa Sprawiedliwości ma jakąś strategię inną niż pozwalać na dalsze przeoranie tej sfery, i tak będącej w głębokich kłopotach?
Zawarcie nowej umowy koalicyjnej to nie jest gruntowny remont grożącego zawaleniem budynku. To raczej podparcie go prowizorycznymi stemplami od strony, na którą się przechyla. Owszem, taka prowizorka może stać latami, ale może też zawalić się szybciej niż ktokolwiek sądzi. Przyczyny napięć pozostają i żadna umowa ich nie skreśli. Jest jednak jeszcze jeden aspekt sprawy, o którym mało kto wydaje się dzisiaj pamiętać: oto po raz kolejny państwo stało się narzędziem do rozwiązywania wewnątrzpartyjnych problemów Zjednoczonej Prawicy.
Głębsze i rzeczywiste przyczyny, które doprowadziły do kryzysu, to oczywiście nie dwie ustawy, wokół których trwał spór – zwierzęca i bezkarnościowa. W istocie szło o grę ambicji między Zbigniewem Ziobrą a Mateuszem Morawieckim, zaś ze spraw wymiernych – o podział mandatów w 2023 r. i podział pieniędzy pomiędzy ugrupowania, które startowały w ubiegłym roku z jednej listy, nie jako formalna koalicja, a więc dysponentem subwencji jest wyłącznie Prawo i Sprawiedliwość. O tej drugiej sprawie nic nie wiemy. Anita Czerwińska, rzeczniczka PiS nie wspomniała o tym podczas konferencji prasowej.
Oznajmiła natomiast, że w kolejnych wyborach sprzymierzonym ugrupowaniom mają przypaść te same miejsca, które przypadały im w wyborach poprzednich. Ma to duże znaczenie, ponieważ groźba samodzielnego startu w wyborach jest jednym z czynników mobilizujących Solidarną Polskę do budowania odrębnej tożsamości.
- Umowa koalicyjna nie scementuje przymierza na zawsze, ale załatwia przynajmniej częściowo jedną z ważnych spraw: miejsca na listach w kolejnych wyborach
- Spór na linii Ziobro – Morawiecki nie jest wyłącznie o wpływy, pieniądze czy miejsca w spółkach skarbu państwa. To także spór o ogólny kurs, jakim ma pójść obóz Zjednoczonej Prawicy
- Obóz ten, nie jako pierwszy zresztą, całkowicie uprzedmiotowił państwo, używając jego instytucji do załatwiania swoich wewnątrzpartyjnych problemów
Zawarcie nowej umowy koalicyjnej to nie jest gruntowny remont grożącego zawaleniem budynku. To raczej podparcie go prowizorycznymi stemplami od strony, na którą się przechyla. Owszem, taka prowizorka może stać latami, ale może też zawalić się szybciej niż ktokolwiek sądzi. Przyczyny napięć pozostają i żadna umowa ich nie skreśli. Jest jednak jeszcze jeden aspekt sprawy, o którym mało kto wydaje się dzisiaj pamiętać: oto po raz kolejny państwo stało się narzędziem do rozwiązywania wewnątrzpartyjnych problemów Zjednoczonej Prawicy.
Głębsze i rzeczywiste przyczyny, które doprowadziły do kryzysu, to oczywiście nie dwie ustawy, wokół których trwał spór – zwierzęca i bezkarnościowa. W istocie szło o grę ambicji między Zbigniewem Ziobrą a Mateuszem Morawieckim, zaś ze spraw wymiernych – o podział mandatów w 2023 r. i podział pieniędzy pomiędzy ugrupowania, które startowały w ubiegłym roku z jednej listy, nie jako formalna koalicja, a więc dysponentem subwencji jest wyłącznie Prawo i Sprawiedliwość. O tej drugiej sprawie nic nie wiemy. Anita Czerwińska, rzeczniczka PiS nie wspomniała o tym podczas konferencji prasowej.
Oznajmiła natomiast, że w kolejnych wyborach sprzymierzonym ugrupowaniom mają przypaść te same miejsca, które przypadały im w wyborach poprzednich. Ma to duże znaczenie, ponieważ groźba samodzielnego startu w wyborach jest jednym z czynników mobilizujących Solidarną Polskę do budowania odrębnej tożsamości.
Autonomiczne wycieczki Ziobry
Trudno się dziwić Jarosławowi Kaczyńskiemu, że ten bat na koalicjantów chciał sobie zostawić na ostatnią chwilę i niczego im w nowej umowie koalicyjnej nie gwarantować, ale z drugiej strony załatwienie tej sprawy teraz w jakimś stopniu zapobiega autonomicznym wycieczkom Zbigniewa Ziobry, a w każdym razie wytrąca mu z ręki jeden z argumentów, jakimi może je tłumaczyć. Nie jest do końca jasne, czy kandydaci koalicjantów PiS będą mogli zaznaczać swoją organizacyjną odrębność w czasie kampanii i w materiałach wyborczych, jak było dotąd.
Inne ważne ustalenie to wymóg uzgadniania z PiS projektów ustaw, tworzonych przez Porozumienie i SP. To bezpiecznik, który ma zapobiegać takim minom jak projekt nowelizacji ustawy o IPN, który podminował premiera Morawieckiego na samym początku jego urzędowania w tej roli. Ma też jednak ubezwłasnowolniać koalicjantów i gwarantować, że nic nie zatwierdzonego przez samego Kaczyńskiego od nich nie wyjdzie. Teoretycznie ma to też działać w drugą stronę i można by uznać, że to poważne ustępstwo wobec koalicjantów.
Gdyby zapowiadana teraz Rada Koalicyjna istniała miesiąc temu, PiS nie mogłoby – formalnie rzecz biorąc – wyskoczyć z projektem „piątki dla zwierząt”. Ale to tylko teoria, bo w praktyce silniejszy zawsze może naginać reguły, a to z kolei może się stać powodem kolejnego kryzysu koalicyjnego, zwłaszcza gdyby pojawiły się sygnowane przez PiS propozycje dotyczące spraw kluczowych dla ugrupowania Gowina albo Ziobry. Jaka będzie praktyka – zobaczymy.
Trybut, który Kaczyński musi płacić części elektoratu
Jest też jednak autentyczna różnica ideowa pomiędzy kierunkiem, w którym chce pro-wadzić PiS – a więc i Zjednoczoną Prawicę – Kaczyński przy pomocy Morawieckiego a tym, jak swoje miejsce widzi Ziobro. „Piątka dla zwierząt” jest tutaj tylko swego rodzaju epizodem – co nie znaczy, że nie ma sama przez się dużego znaczenia – ale znaczącym. PiS zmierza bowiem w tym samym kierunku co zachodnioeuropejskie coraz bardziej bezideowe chadecje, adaptujące na swoje potrzeby kolejne lewicowe postulaty. Gotów jestem przyjąć zakład, że pod koniec tej kadencji w PiS całkiem otwarcie zacznie się mówić o konieczności wprowadzenia w Polsce związków partnerskich. A może nawet je faktycznie wprowadzi.
Nie ma tu żadnej sprzeczności z buńczucznymi pokrzykiwaniami Naczelnika o konieczności zachowania tradycyjnych wartości, którymi tak oburza się lewica. To trybut, który Kaczyński musi płacić tej części swojego elektoratu, która wciąż się nie połapała, że nie ma do czynienia z partią prawicową, tylko z klasyczną europejską socjaldemokracją, także pod względem ideo-wym. Słowa nic nie kosztują, ale też kompletnie nic za nimi nie idzie.
Ziobro, jeśli przystanie na ten kurs, będzie się musiał pogodzić z całkowitą zatratą jakiejkolwiek odrębnej tożsamości. To może być dla niego granicą nie do przekroczenia, aczkolwiek pójście na swoje, drugi raz w politycznej karierze, wymagałoby ogromnej odwagi i byłoby bardzo ryzykowne.
Wejście Kaczyńskiego do rządu w celu osobistego dopilnowania „na miejscu” realizacji spraw, na których szczególnie może mu zależeć, ma Ziobrę utemperować na tyle, żeby nie zaszkodziły tu jego działania. Ale dla Ziobry to wcale nie musi być niekorzystne. Kalkuluje on zapewne, że obecność Kaczyńskiego w rządzie, w tym, choćby rzadko, na posiedzeniach Rady Ministrów obnaży już całkowicie faktyczną słabą pozycję Morawieckiego jako jedynie wykonawcy woli Naczelnika, a nie suwerennego gracza.
I faktycznie – jeśli tylko obaj ci politycy znajdą się gdzieś jednocześnie, nie ma przecież wątpliwości, ku któremu wszyscy będą się zwracali. Ten paradoksalny skutek może się faktycznie pojawić – paradoksalny, bo przecież, przynajmniej na razie, Kaczyński zamierza Morawieckiego wspierać jako swojego sukcesora. Lecz pamiętać też trzeba, że Morawiecki jest w PiS traktowany jako ciało obce i to się długo nie zmieni. Albo nigdy.
Przypadek Emilewicz jest jednak wyjątkowo jaskrawy
Tyle kwestia politycznej taktyki. Ale jest jeszcze coś dużo ważniejszego, na co nikt nie zwraca uwagi: całkowite uprzedmiotowienie państwa na partyjne potrzeby. Również my, publicyści, tak już odwykliśmy od tego, że państwo powinno traktować poważnie samo siebie i nas, obywateli, że w podobnych sytuacjach zajmujemy się wyłącznie technologią polityczną, zamiast ocenić przyjęte rozwiązania z punktu widzenia ich znaczenia dla państwa.
Tu bardzo pouczająca jest wypowiedź Jadwigi Emilewicz, która opuściła Porozumienie i tak tłumaczyła swoją decyzję: „Z Jarosławem Gowinem nie zgadzałam się ani w maju, kiedy wewnątrzkoalicyjny spór o termin wyborów postanowił on przenieść na forum publiczne. Ani w tej chwili, kiedy, w krytycznym dla prawicy głosowaniu nad ustawą o ochronie zwierząt, podjął decyzję o wstrzymaniu się od głosu, ponownie ryzykując stabilność i istnienie koalicji. […] W moim przekonaniu obóz Zjednoczonej Prawicy jest dzisiaj najlepszą odpowiedzią na te trudne, niepewne czasy. Miejmy więc nadzieję, że umowa koalicyjna w sobotę będzie podpisana i nowy rząd rozpocznie pracę jak najszybciej”.
Banalne byłoby stwierdzenie, że Emilewicz okazała się zwykłą koniunkturalistką. Przyjrzyjmy się jednak uważnie jej słowom. Oto właściwie była już minister rozwoju – a więc szefowa resortu, który szczególną opieką powinien otaczać przedsiębiorców – deklaruje, ni mniej ni więcej, tylko że zagłosowała za ustawą o ochronie zwierząt, bo koalicja była dla niej ważniejsza niż inne racje. Współbrzmi to z wypowiedzią Tadeusza Cymańskiego z Solidarnej Polski, który w rozmowie z Robertem Mazurkiem na antenie RMF FM oznajmił, że trwałość koalicji jest ważniejsza niż czyjeś indywidualne poglądy.
Przypadek Emilewicz jest jednak wyjątkowo jaskrawy. Niezależnie od tego, co myśli się o merytorycznych racjach stojących za ustawą prozwierzęcą (ja myślę akurat jak najgorzej, ale to temat na inny tekst), nikt nie może zaprzeczyć, że była procedowana ze złamaniem wszelkich standardów dobrej legislacji, z całkowitym lekceważeniem racji obywateli, których do-tknie, w tym przedsiębiorców, i z kompletnym brakiem poszanowania dla wolności prowadzenia biznesu oraz prywatnej własności.
Przyznawali to również uczciwi zwolennicy wzmocnienia ochrony zwierząt. I mimo to szefowa Ministerstwa Rozwoju głosowała za – „bo koalicja”. Jej postawa skrajnie kontrastuje z postawą ministra Ardanowskiego, który uratował twarz i zdobył szacunek wielu, wyraźnie wyznaczając swoje non possumus. To powinno się liczyć, nawet jeśli ktoś się z Ardanowskim w tej sprawie bardzo nie zgadza.
Rozwiązania podporządkowane logice partyjnej
Identyczną logiką kierują się ustalenia umowy koalicyjnej. Przecież Jarosław Kaczyński ląduje w rządzie w kuriozalnej pozycji wicepremiera, faktycznie będąc ważniejszym od szefa rządu, nie dlatego, że to ma w jakiś sposób usprawnić rządzenie państwem. Przeciwnie – nad instytucjonalną stroną funkcjonowania rządu nikt się tutaj nie zastanowił, podobnie jak nikt nie zastanawiał się nad tym, projektując jego nowy, szczuplejszy skład. To rozwiązania podporządkowane całkowicie logice partyjnej.
Kaczyński ma kierować komitetem, zajmującym się trzema arcyważnymi dziedzinami, które są uznawane za najbardziej podstawowe zadania państwa: wymiarem sprawiedliwości, obronnością oraz sprawami wewnętrznymi, czyli bezpieczeństwem wewnętrznym. Wicepremier nie musi oczywiście być fachowcem od tych spraw, bo z założenia jest politykiem. Powinien jednak – jeśli już obejmuje taką sferę odpowiedzialności – przychodzić do rządu z gotową koncepcją. Powinien przychodzić po coś.
Co Jarosław Kaczyński ma do powiedzenia na temat obronności, sytuacji polskiej armii, jej uzbrojenia, zdolności obronnych? Co wie o organizacji policji, jej zadaniach, strukturze, deficytach kadrowych? Jakie ma wobec tej służby plany czy może szerzej – wobec całej sfery bezpieczeństwa wewnętrznego? Wreszcie – czy jako nadzorca Ministerstwa Sprawiedliwości ma jakąś strategię inną niż pozwalać na dalsze przeoranie tej sfery, i tak będącej w głębokich kłopotach? To są oczywiście pytania retoryczne, sądzę jednak, że gdyby w prywatnej rozmowie zadać je komuś z kierownictwa PiS, popukałby się w głowę. Logika sprawności państwa tam już dawno nie istnieje. Istnieje jedynie logika korzyści partii, prezentowana teraz przez panią Emilewicz. Racje takie jak wymienione wcześniej są uznawane za naiwne i infantylne. A to powinny być racje podstawowe!
Tyle że PiS nie wytycza tu jakichś nowych szlaków. Wystarczy przypomnieć, jak Donald Tusk utworzył w swoim rządzie całkowicie zbędne stanowisko pełnomocnika do spraw wykluczonych, tylko po to, żeby ściągnąć do Platformy z SLD Bartosza Arłukowicza. To było dokładnie takie samo instrumentalne traktowanie państwa.
Łukasz Warzecha