Żadna z fundamentalnych kwestii leżących u podstaw kryzysu nie została rozwiązana. Legalność budżetu jak była wątpliwa, tak pozostała. Konsekwencje ekonomiczne i prawne wciąż są wielką niewiadomą. Wiarygodność parlamentu jako źródła prawa została poważnie osłabiona. A pozostanie na stanowisku marszałka Kuchcińskiego gwarantuje utrzymanie skrajnie konfrontacyjnej logiki przyszłych prac Sejmu.
Osłabienie napięcia nastąpiło wyłącznie na obszarze relacji rządzącej większości z mediami, gdyż nowe i fatalne zasady organizacji pracy dziennikarzy zostały (przynajmniej na razie) zarzucone.
Bilans opozycji: nie wygrała tego starcia, bo wygrać nie mogła
Opozycja ma przeciwko sobie nie tylko zdyscyplinowaną większość parlamentarną, ale i inne instancje w normalnych warunkach służące do rozstrzygania takich sporów – prezydenta i Trybunał Konstytucyjny. Za rządów PO „niepokorne” media kochały frazę „układ się domknął”, która miała oznaczać monopolizację władzy przez Tuska. Otóż prawdziwe domknięcie się układu obserwujemy dopiero dziś. W tej sytuacji kontynuowanie protestu mijało się z celem.
Bilans opozycji wygląda kiepsko. Z sondaży wynika jasno, że przekonała do swych racji głównie zdeklarowany antypisowski elektorat. O zasianiu zwątpienia w legalność działania władzy wśród jej wyborców nie można było pewnie marzyć. Ale czy argumenty opozycji trafiły do przekonania Polaków wahających się?
Można mieć wątpliwości. Przeciągający się protest, w dodatku doprawiony niepotrzebnymi breweriami polityków obu ugrupowań opozycyjnych (skwapliwie podchwytywanymi przez propagandę rządową), zbyt często tracił na powadze. Jeszcze gorzej przysłużyła się sprawie wewnętrzna rywalizacja PO z Nowoczesną. Protest miał pomóc zewrzeć szeregi, a stało się na odwrót. Niezbyt wiele dobrego można też powiedzieć o taktycznych zdolnościach Petru i Schetyny, którzy przeważnie improwizowali.
Władza oskarża opozycję o „liberum veto”
Po wygaszeniu konfliktu zacznie się teraz wielkie urabianie pojęć i obustronne tłumaczenie, z czym tak naprawdę mieliśmy do czynienia. Opozycja nadal ma tu pod górkę, bo jej legalistyczne argumenty z zasady obarczone są emocjonalnym chłodem. Władza ma tu ogromną przewagę, gdyż dosyć swobodnie może dobierać propagandowe rekwizyty bazujące na stereotypach i historycznych kalkach. Najczęściej słychać oskarżenie o posłużeniu się przez opozycję „liberum veto”, które ma w zbiorowej wyobraźni jednoznacznie negatywne konotacje. Zarzut jednak absurdalnie nieadekwatny, a dla znających historię ciut lepiej nawet obosieczny.
„Liberum veto” ma się bowiem nijak do parlamentaryzmu w ciągle jeszcze liberalnym ustroju. Było instrumentem wkomponowanym w republikański system I Rzeczpospolitej, którego podstawą była wspólnota polityczna. Tamtej wspólnocie obca była zasada podejmowania decyzji głosami większości. Istniała silna polityczna i moralna presja, aby podejmowane decyzje legitymizował cały Sejm. Nieprzekonana mniejszość nie miała komfortu zachowania czystego sumienia poprzez wyrażenie sprzeciwu. Musiała się naginać do woli większości w imię „wspólnego dobra”.
I tak przeważnie bywało, a „liberum veto” wprowadzono jako narzędzie wyjątkowe, a przez to używane w skrajnych przypadkach radykalnej i uzasadnionej niezgody na poczynania większości.
O co ten spór?
Dziś PiS również próbuje siłą zapędzić cały kraj do jakiejś nowej niby-wspólnoty, która miałaby bez szemrania akceptować wolę polityczną jednego człowieka uosabiającego czyste dobro (wspólne?). Ale to właśnie demontaż liberalnych instytucji powoduje, że opozycja – zamiast wyrazić swój sprzeciw w uregulowanej normami prawnymi przestrzeni – zmuszona jest sięgnąć po środki nadzwyczajne. Gdyby w Polsce dobrze się działo, żadne „liberum veto” nie miałoby dziś miejsca.
Tutaj rozgrywa się najważniejszy dziś konflikt. Jego kolejna odsłona jest nieunikniona i do następnej eskalacji dojdzie raczej wcześniej niż później. Balonik nieraz jeszcze napełni się powietrzem.
RAFAŁ KALUKIN