Unii Europejskiej nie rozsadziło rozszerzenie w 2004 r. o 10 krajów, w większości biedoty z dawnego bloku socjalistycznego, choć grozili tym wizjonerzy upadku Europy pod wpływem najazdu „dzikich” ze Wschodu.
Owi dzicy Polacy, Rumuni, Litwini, Bułgarzy nie okazali się wcale tacy dzicy, a ich ogórki kiszone i zsiadłe mleko, choć zepsute, to całkiem smaczne. Nie rozsadził Unii Europejskiej kryzys 2008 r., nie doprowadził do jej końca kryzys grecki, choć i taki scenariusz pisano w konsekwencji możliwego grexitu. Prawdziwa próba nadeszła dziś, a stawką nie są pieniądze, lecz – co zaskakuje najbardziej – wartości. Angela Merkel, podobnie jak podczas negocjacji z Grecją twardo przekonywała, że dłużnik musi płacić, tak dziś mówi, że przyszłość Europy zależy od rozwiązania kryzysu wywołanego przez falę uchodźców.
Za słowami poszły czyny, Niemcy de facto otworzyły granice przed uchodźcami z Syrii – z kraju tego od początku wojny domowej połowa mieszkańców albo zginęła, albo została przemieszczona, albo musiała wyjechać (4,6 miliona osób). Większość z nich znalazła azyl w Turcji, Libanie, Jordanii. Reszta próbuje dalej.
Merkel stwierdziła wprost, że zamknięcie przed nimi drzwi oznaczałoby koniec Europy, o jakiej marzyliśmy, której istotą jest nie tylko wspólnota interesów, lecz także wartości. Podstawową jest uznanie dla godności człowieka. Uznanie to jest głęboko zakorzenione w rożnych nurtach europejskiej tradycji: starożytnej, chrześcijańskiej, oświeceniowej.
Wyrazem tej tradycji są prawa człowieka i obywatela jako fundament ładu normatywnego w Unii Europejskiej. I ten ład jest nienegocjowalny, chyba że Europa nie jest już Europą. Co oznacza, że wszyscy, którzy uznają ten ład i sami korzystają z zasady europejskiej solidarności, muszą także współdzielić brzemię odpowiedzialności.
To już słowa skierowane pod adresem krajów Nowej Unii, czyli tych, które wstąpiły do UE w 2004 r. Czy chodzi o więcej niż o retorykę – przekonamy się podczas kryzysowego szczytu 14 września. Pod znakiem zapytania stoi utrzymanie układu z Schengen, czyli Europy bez granic, z którego tak chętnie korzystamy. Niektórzy zachodni politycy grożą zawieszeniem unijnej pomocy wobec krajów, które nie zgodzą się na przyjmowanie imigrantów. Podział Unii nigdy nie był jeszcze tak silny, a spór jeszcze nigdy nie toczył się w tak dramatycznym kontekście katastrofy humanitarnej. Ostatni raz pociągi zatykały się uciekinierami, gdy tysiące Niemców z NRD postanowiło opuścić swój kraj w 1989 r., korzystając z otwartej furtki do Polski i Węgier.
My uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki się obawiamy, Słowacy gotowi są przyjąć 200, i to tylko chrześcijan. Podobne argumenty wygłaszają polscy i czescy politycy. Lęk przed innością jest zrozumiały. Lęk jednak, jak uczył Paul Tillich, to reakcja na wyimaginowane bezprzedmiotowe zagrożenie. Lękamy się uogólnionego Innego – muzułmanina, barbarzyńcy.
Pierwszym sposobem na opanowanie lęku jest jego zamiana na strach, czyli stanięcie twarzą w twarz z konkretem, konkretnym uchodźcą z Syrii lub Czeczenii, człowiekiem, często wykształconym i kulturalnym. Pamiętam świetną dyskusję w tym roku podczas Wioski Teatralnej w Węgajtach o uchodźcach właśnie, z ich udziałem. Chawa Soldajewa, nastoletnia Czeczenka mieszkająca z rodziną na warszawskim Bródnie, wspominała, jak bardzo obawiali się swoich sąsiadów, w dużej mierze przedstawicieli dresiarskiej subkultury. Dlatego odradzali matce, gdy zdecydowała, by tych sąsiadów zaprosić do domu podczas Ramadanu, jak każe tradycja. Przyszli, zobaczyli się, poznali wzajemnie i dziś kłaniają się sobie na podwórku. Zrozumieli, że Czeczeniec-muzułmanin i Polak-dresiarz to przedstawiciele odrębnych kultur, ale tacy sami ludzie.
Lęk, który sprowadza Innego do jednolitej kulturowej tożsamości, staje się źródłem rasizmu. Jego wyrazem są wołania: nie chcemy ich tu, niech jadą do swoich. Tam, skąd przyjechali, nie mają już swoich – czekają na nich oprawcy z ISIS lub siepacze tyrana, który nie waha się przed użyciem broni chemicznej wobec swoich obywateli. Rozumieją to Islandczycy, którzy na wątłą deklarację rządu, że gotów jest przyjąć 50 uchodźców z Syrii, tłumnie zadeklarowali chęć przyjmowania Syryjczyków w swoich domach. Deklarację taką złożyło 10 tys. Islandczyków, cały naród liczy jakieś 300 tys. Przeliczając na polskie warunki, podobną deklarację musiałoby złożyć ponad milion Polaków. W Niemczech działa serwis internetowy zbierający oferty przyjęcia uchodźców w prywatnych domach – zgłosiły się już setki osób różnego statusu materialnego i wykształcenia.
Will Hutton w „Guardianie” analizuje sytuację bez sentymentów, zdaje sobie sprawę, że gościna dla uchodźców w takiej masie oznacza wiele problemów. Oczywiście, że przybysze są przedstawicielami innych kultur, wiele aspektów tych kultur jest dla Europejczyków niezrozumiałych, często nieakceptowalnych. To właśnie te aspekty w dużej mierze fundują lęk przed wszystkimi przybyszami. Na tym lęku żerują populistyczni politycy. Ale, jak pokazuje Hutton, trzeba się zdecydować:
There is no middle way. The choice is between building walls and electrified fences, creating mass detention centres, organising mass repatriation and conceding to the fear of the other or it is to find a way of sustaining openness while doing the very best that can be done to allay the natural fears and apprehensions of host populations.
Albo zrobimy z Europy twierdzę, albo jako Europa znajdziemy sposób na radzenie sobie z problemem w otwarty sposób. Bo problem będzie narastał. Nie łudźmy się, że poradzimy sobie z nim samodzielnie, zamykając nasze granice lub gdy kraje mające do uchodźców otwarte podejście zamkną swoje granice przed nami, zawieszając układ z Schengen.
Ciekawy głos do dyskusji dorzuca najnowsze wydanie magazynu „Éthique Publique”. Jego autorzy przypominają, że 100 lat temu, przed I wojną światową, granice praktycznie nie istniały. Obowiązek paszportowy obowiązywał w kilku tylko państwach: Rosji, Imperium Ottomańskim, Szwajcarii, Rumunii, Bułgarii. Skala migracji była o wiele większa niż kiedykolwiek po II wojnie światowej. Jednego tylko dnia w 1903 r. na Ellis Island wylądowało 12 tys. przybyszów z Europy, w ciągu półwiecza poprzedzającego I wojnę dotarło ich tam ponad 50 mln. 100 milionów ludzi przemieściło się w ramach Azji Południowej i Wschodniej. Zapomnieliśmy, że nomadyzm to część natury człowieka, zamknęliśmy się w klatkach, jak owi zebrani na rynku w wierszu Kawafisa „Czekając na barbarzyńców”.
Dzisiejszy francuski „Le Monde” jednoznacznie interpretuje stanowisko Angeli Merkel – zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę, by sprawdzić, ile jeszcze wart jest europejski projekt i spajające go wartości. Może w tej próbie liczyć na Francję. W piątek spotykają się premierzy państw Grupy Wyszehradzkiej, by szukać wspólnej na to swoiste ultimatum odpowiedzi. Oby stanęli na wysokości zadania.
Ja głosuję na Europę z marzenia, o jakim mówiła Merkel. I cieszę się, że to właśnie europejskie marzenie z fundującymi je wartościami stało się stawką w decydującej dla przyszłości Unii Europejskiej debacie.
Edwin Bendyk