Gen. Tomaszycki: minimum 180 dni – tyle będziemy mieć czasu, zanim uderzy wróg

– Jeżelibyśmy szykowali się do dużego konfliktu, to jesteśmy w stanie zawczasu rozpoznać symptomy jego narastania – od 180 do 360 dni przed tym, zanim potencjalny przeciwnik osiągnie zdolność do wykonania jakiegokolwiek uderzenia.

A to jest ten czas na to, że nawet rezerwy niewyszkolone jesteśmy w stanie wyszkolić – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską gen. Marek Tomaszycki, Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych RP na czas wojny. inżynierowie

Tomasz Bednarzak: Co robi kandydat na Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych na czas wojny w czasie, gdy mamy pokój?

Gen. Marek Tomaszycki: – Ma bardzo poważne zadania, bo musi przygotować się do dowodzenia Siłami Zbrojnym i środkami wydzielonymi do prowadzenia operacji oraz uczestniczy w planowaniu razem ze Sztabem Generalnym i Dowództwem Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych. Jednocześnie bierze udział w różnego rodzaju przedsięwzięciach szkoleniowych, które mają za zadanie przygotować stanowisko Naczelnego Dowódcy do wykonywania swoich obowiązków w czasie kryzysu i wojny. Jeżeli to zostanie solidnie zrobione, to każdy z nas jest spokojny o to, że będzie sprawnie i dobrze dowodzony.

Czuje pan na sobie ciężar ogromnej odpowiedzialności, jaka na panu spoczywa?

– Czuję na sobie ten ciężar. Natomiast jestem w o tyle dobrej sytuacji, że pełnię funkcję Dowódcy Operacyjnego. Obowiązki, które wykonywałem przez półtora roku w pewnym sensie przygotowywały mnie do pełnienia funkcji Naczelnego Dowódcy. Więc jest mi trochę łatwiej niż osobie, która zostałaby wyznaczona do tej roli z innego stanowiska.

Dowództwo Operacyjne powstało ponad półtora roku temu na mocy reformy systemu dowodzenia i kierowania Siłami Zbrojnymi. Zlikwidowano wtedy dowództwa poszczególnych rodzajów Sił Zbrojnych, powołując w ich miejsce właśnie Dowództwo Operacyjne oraz Dowództwo Generalne. Reforma spotkała się z wieloma głosami krytyki, które wskazują między innymi, że złamano w ten sposób zasadę „szkolisz, dowodzisz, odpowiadasz”? Bo dziś kto inny zajmuje się szkoleniem, kto inny dowodzeniem, a odpowiedzialność się rozmywa.

– To nie wygląda tak, jak to jest przedstawiane w mediach. Zasada „szkolisz, dowodzisz, odpowiadasz” jest dalej przestrzegana i to bardzo mocno. Oczywiście mówimy o tym gdzie i na jakich poziomach. Jeżeli dowodzę z dowództwami komponentów podległych, czyli komponentu lądowego, morskiego, powietrznego i Wojsk Specjalnych, to wszystkie treningi i ćwiczenia, które one realizują, są przeze mnie albo kierowane, albo ja daje wytyczne. Z kolei poziom plutonu, kompanii, batalionu, brygady i dywizji nie uległ zmianie, bo to dowódcy komponentów kierują i dowodzą ich szkoleniami.

Żeby uspokoić tych wszystkich, którzy się martwią, szef Sztabu Generalnego opracowuje również nową instrukcję, w której będzie od nowa, raz jeszcze, opracowany zakres działalności szkolenia i kompetencyjnej odpowiedzialności szkoleniowej, który już wszystkim malkontentom bardzo jasno pokaże, że zasada „szkolisz, dowodzisz, odpowiadasz” jest przestrzegana.

Głównym zadaniem Dowództwa Operacyjnego, na czele którego pan stoi, jest dowodzenie Siłami Zbrojnymi w czasie kryzysów, wojen i misji zagranicznych. Dziś nie prowadzimy żadnej wojny, a te kilka misji, w których uczestniczymy, są niewielkie. Można często usłyszeć, że Dowództwo Operacyjne jest po prostu strukturą zbyt rozbudowaną jak na bieżące potrzeby. Nie jest tak, że wielu wojskowych specjalistów przez długie okresy nie ma zbyt wiele do roboty?

– Nie zgodzę się. Dowództwo Operacyjne ma wiele istotnych zadań. Jednym z najważniejszych jest obrona granicy w przestrzeni powietrznej, bo nie kto inny, jak my cały czas prowadzimy działania osłonowe na niebie, i to nie tylko poprzez samoloty, ale również wydzielone siły i środki na ziemi, jak systemy do obserwacji i namiaru czy wojska rakietowe. To jedna rzecz. Druga, to wzmocnienie granicy morskiej, gdzie cały czas utrzymujemy siły i środki w dyżurze do wsparcia Straży Granicznej w celu obrony tej granicy. Więc chociażby już te dwa zadania są bardzo ważne, ale nie zajmujemy się tylko tym. Właśnie w ramach tej nowej reformy mamy tzw. Intelligence Fusion, czyli scentralizowane rozpoznanie – w bardzo szerokim pojęciu – gdzie schodzą się wszystkie informacje rozpoznawcze. Stąd analizy są przesyłane do najwyższych organów władzy państwowej. To my jesteśmy odpowiedzialni za to, by odpowiednio wcześniej informować ministra, premiera czy prezydenta o potencjalnych zagrożeniach.

W ramach zmian w systemie kierowania i dowodzenia przejęliśmy również od Sztabu Generalnego cały system reagowania kryzysowego w wojsku. Wspiera on reagowanie kryzysowe układu pozamilitarnego, za które odpowiada Rządowe Centrum Bezpieczeństwa. Nie można też zapominać, że Dowództwo Operacyjne przygotowuje i prowadzi bardzo poważne ćwiczenia na poziomie strategicznym i operacyjnym. I to nie jest tylko ćwiczenie pod kryptonimem „Anakonda”, które widzimy raz na dwa lata. Przeprowadzamy mnóstwo treningów sztabowych i ćwiczeń, o których przeciętny obywatel nie będzie wiedział, bo wiążą się one z wojennym systemem dowodzenia, więc nie mogą zostać upublicznione. Cały czas dowodzimy elementami, które są poza granicami kraju lub przygotowują się w ramach zobowiązań sojuszniczych, jak Siły Odpowiedzi NATO czy Grupy Bojowe Unii Europejskiej. To, że my mamy w tej chwili kilkuset żołnierzy na misjach, nie zmniejsza liczby zadań związanych z dowodzeniem tymi kontyngentami.

Na czym polega przewaga nowego systemu kierowania i dowodzenia Siłami Zbrojnymi?

– Tak naprawdę jego cała jego mądrość zawiera się w tym, że tworzymy pewien poziom, który ciągle jest zdolny do tego, by przejąć na siebie dowodzenie w przypadku niespodziewanej agresji. Takiej, jak chociażby na Ukrainie w przypadku Krymu czy później w Donbasie. Dowództwo Operacyjne jest w stanie natychmiast przejąć dowodzenie w przypadku niespodziewanego kryzysu, uderzenia czy nawet tzw. wojny hybrydowej, która w rzeczywistości toczy się cały czas, poprzez aktywne działania obcych wywiadów czy różnego rodzaju działania w cyberprzestrzeni. Należą do niej również loty w pobliżu naszej granicy państwowej, których celem – nie ma co tego ukrywać, bo wszyscy o tym wiedzą – jest prowadzenie aktywnego rozpoznania przez naszych potencjalnych przeciwników.

Po latach dużego, jak na możliwości Polski, zaangażowania w operacje zamorskie, dziś polska armia w niewielkim stopniu uczestniczy w misjach zagranicznych. Z jednej strony oszczędzamy zasoby i środki finansowe, z drugiej misje takie jak Irak i Afganistan były i wielkim impulsem modernizacyjnym dla Wojska Polskiego, i źródłem bezcennych doświadczeń dla żołnierzy.

– Jeżeli chodzi o Afganistan, to przede wszystkim zmienił się rodzaj misji. To nie jest tak, że się z niej wycofaliśmy i zmniejszyliśmy liczbę żołnierzy, bo nas nie było stać czy nie chcieliśmy w niej uczestniczyć. Rzeczywiście prezydent Bronisław Komorowski chciał, byśmy skupili się bardziej na działalności w pobliżu naszych granic. Niemniej jednak rodzaj misji w Afganistanie ma całkiem inny charakter niż do niedawna. Tamta miała charakter stabilizacyjno-bojowy, dzisiaj mamy misję typowo szkoleniową. Teraz nie potrzebujemy tam dużej liczby żołnierzy z karabinami, Rosomakami i artylerią, tylko wysokiej klasy specjalistów, którzy będą w stanie wyszkolić wyższych oficerów w siłach zbrojnych Afganistanu, plus niewielki zespół, który ich ochrania. I pomimo tego, że wysyłamy tam małą liczbę żołnierzy, to jest to duży wysiłek, bo musi to być jakościowo bardzo dobrze przygotowana kadra. A więc nie rozmiar, lecz jakość się tutaj liczy. Nasz potencjał, który w tej chwili dajemy, jest dalej jednym z bardziej znaczących w skali misji „Resolute Support” w Afganistanie.

A co z innymi misjami, w których uczestniczy nasza armia? Tak naprawdę to są małe operacje.

– Proszę zwrócić uwagę, że w przypadku naszego zaangażowania w Kosowie, to polski kontyngent się zwiększa, a nie zmniejsza. Porównując go do kontyngentów innych państw, jest to bardzo duży wysiłek. Natomiast w Bośni i Hercegowinie mamy stosunkowo niewielki kontyngent, ale wykonuje on najważniejsze zadania – w zakresie rozpoznania zagrożeń i wypracowania danych do tego, gdzie powinny być wykonywane zadania bojowe i humanitarne. A więc są to obowiązki o wysokiej odpowiedzialności.

Z kolei nasz wkład w operację w Republice Środkowoafrykańskiej jest być może symboliczny, ale cała ta misja ma wymiar symboliczny i rozpoczęła się stosunkowo niedawno. Zobaczymy w przyszłości, czy będziemy chcieli tam być. Pamiętajmy też o tym, że może w tej chwili nie prowadzimy misji „Orlik”, której celem jest ochrona przestrzeni powietrznej krajów bałtyckich, ale dopiero co skończyliśmy jedną, niedawno mieliśmy drugą nieplanową i przygotowujemy się do następnej. Więc ta nasza aktywność w zakresie misji zagranicznych w rzeczywistości wcale aż tak bardzo nie zmalała.

Czy nie obawia się pan, że tego poligonu doświadczeń, jakim były dla polskiego wojska operacje w Iraku i Afganistanie, teraz zabraknie?

– Z doświadczeniem jest tak, jak głosi jedna z mądrości ludowych, że nie jest sztuką uczyć się na własnych błędach, tylko na błędach innych. Doświadczenie zdobywamy nie tylko z tego, co sami robimy. Jeżeli mamy nawet dwóch żołnierzy w Republice Środkowoafrykańskiej, to oni też łapią te doświadczenia, które będą nam potrzebne, gdy będziemy chcieli wysłać w tamten rejon jakiś większy kontyngent. Natomiast ilość doświadczeń z misji w Iraku i Afganistanie dała nam takie kierunki do rozwoju sił zbrojnych w zakresie i wyposażenia, i wyszkolenia, że jeśli je wszystkie je zrealizujemy, to naprawdę będziemy wystarczająco silni i zdolni do tego, żeby być, tak jak określił to prezydent Andrzej Duda, „znaczącą siłą w Europie i NATO”, a więc myślę tak na 5.-6. miejscu.

Jakie najważniejsze lekcje wyciągnęła polska armia z misji irackiej i afgańskiej?

– Najważniejsza była zmiana wyposażenia i sposobu szkolenia żołnierzy. Do tej pory uważaliśmy, że dowódca plutonu nie będzie działał samodzielnie, ale w ugrupowaniu, podobnie dowódca drużyny. Zarówno Irak, jak i Afganistan pokazały nam, że każdy z tych szczebli musi być przygotowany do dowodzenia w oderwaniu od reszty oddziału. Że samodzielnym elementem bojowym nie będzie, tak jak kiedyś uważaliśmy, batalion czy nawet kompania, ale pluton i drużyna. I właśnie w tym kierunku poszły zmiany w szkoleniu. Na pewno przełomowe było doświadczenie, które powiedziało nam, że niestety, ale potrzebujemy żołnierzy zawodowych, profesjonalistów do tego, żeby wykonywać zadania na misjach. I konsekwencją było zawieszenie zasadniczej służby wojskowej i przejście na armię zawodową.

Oczywiście było też mnóstwo innych rzeczy. Zobaczyliśmy swoje niedoskonałości w zakresie umiejętności naprowadzania uderzeń lotnictwa czy słabych systemów łączności. Początkowo nie mieliśmy odpowiednio przygotowanych śmigłowców ani wozów. Te doświadczenia były może i szokujące, ale taka terapia szokowa spowodowała, że rzeczywiście wówczas nastąpiły drastyczne zmiany w siłach zbrojnych.

Wracając do teraźniejszości, ledwie 2-3 lata temu wydawało nam się, że żyjemy w dość stabilnym i przewidywalnym otoczeniu międzynarodowym. Konflikt ukraiński wywrócił wszystko do góry nogami. Istniejące wtedy plany dotyczące obrony kraju czy bezpieczeństwa Polski w czasie kryzysu trzeba było wyrzucić do kosza i napisać od nowa?

– Nie sadzę. Pamiętajmy o tym, że mamy nasze plany narodowe oraz plany sojusznicze, jednak to jest pytanie bardziej do szefa Sztabu Generalnego, który jest właściwą instytucją, by na nie odpowiedzieć. Natomiast nie przypuszczam, by nasze plany narodowe były tak skonstruowane, że nie przewidywały zagrożeń z tych kierunków. Trzeba też pamiętać o tym, że patrzymy na to trochę pod innym kątem i cały czas rozmawiamy teraz o wzmocnieniu tzw. ściany wschodniej, co jest między innymi konsekwencją tego, że zastanawiamy się nad tym, co tak naprawdę zrobić, by nie dać się zaskoczyć takimi działaniami, jak te przeprowadzone przez Federację Rosyjską na Krymie. Czy dyslokacja jednostek ciężkich przy granicy jest słusznym rozwiązaniem czy może jednak wrócić do tego pomysłu, żeby tam rozmieścić jednostki obrony terytorialnej. Mamy doskonale wyszkolone i wyposażone Wojska Specjalne, które są naszą chlubą i dumą – one same w sobie są bardzo dobrym potencjałem, żeby nie dać się w ten sposób zaskoczyć. A przede wszystkim mamy świetną kadrę i zdecydowanie lepiej wyposażone siły zbrojne. Ale wracając do planowania, to myślę, że nasze plany były dobrze wykonane i przewidywały jednak tego rodzaju działania.

Wspomniał pan o kwestii dyslokacji jednostek. Dla wielu obywateli jest niezrozumiałe, dlaczego nasze najsilniejsze jednostki, uzbrojone w najlepszy, ciężki sprzęt, stacjonują w południowo-zachodniej części kraju, przy granicy z sojuszniczymi Niemcami, a nie bliżej rejonu, skąd zagraża nam potencjalny agresor.

– Czołgi nie wygrywają wojny na początku, tylko w przełomowych momentach. Weźmy pod uwagę ukształtowanie terenu w północno-wschodniej Polsce, szczególnie przy granicy z obwodem kaliningradzkim, ale nawet na kierunku najbardziej dla nas niedogodnym, czyli Białoruś-Warszawa. Nie widzę tam możliwości użycia czołgów i bojowych wozów piechoty – a jeżeli już, to w bardzo ograniczonym zakresie – ze względu na dużą ilość jezior i lasów. Manewrowość i siła ognia, to co jest przewagą tego sprzętu, który tak naprawdę jest sprzętem ofensywnym i w działaniach opóźniających jest mały produktywny, nie wskazuje na to, by tam lokować jednostki ciężkie. Poza tym proszę wyobrazić sobie teraz, co by się działo, gdyby nagle zablokowano wyjście tych jednostek, zlokalizowanych np. w Braniewie, zaledwie 10 kilometrów od granicy. Jest to proste, łatwe i w miarę skuteczne do zrobienia. Można oczywiście mieć różne poglądy na te sprawy, jednak jeżeli chodzi o dywizję ciężką, czyli 11 Lubuską Dywizję Kawalerii Pancernej, ulokowanie jej w południowo-zachodniej części kraju jest naprawdę mocno przemyślane i będzie dobrze służyć celom obronności państwa.

Cały czas powtarzamy, że filarem bezpieczeństwa Polski jest sojusz z NATO. Według niedawnego sondażu ponad jedna trzecia Polaków jest jednak wprost przekonana, że NATO nie pomoże nam w sytuacji, gdy staniemy się ofiarą agresji. Prawie drugie tyle obywateli nie jest pewnych, czy taka pomoc nastąpi.

– Oczywiście każdy może mieć pewną dozę niepewności, ale są z tego również duże pożytki. Mając wątpliwości w to, czy NATO nam pomoże czy nie – ja osobiście ich nie mam – widzimy potrzebę tego, że te 2 proc. PKB, które przeznaczamy na obronność, są wydatkami, które mają sens. Jeżeli będzie więcej osób, które w NATO będą wątpić, to mam nadzieję, że te nakłady wzrosną i będziemy mieli jeszcze większe możliwości do tego, żeby jak najszybciej wyposażyć polską armię w najnowocześniejszy sprzęt i dokonać doboru najlepszych ludzi do sił zbrojnych. Wszystkie te czynniki, o których mówimy, a więc utrzymanie wojsk operacyjnych, problem modernizacji, szkolenie rezerw osobowych, wiążą się z bardzo ważną rzeczą – pieniędzmi. Jeśli gdziekolwiek tylko coś zwiększymy, to gdzieś musimy zabrać.

Ale wracając do pytania, trzeba zdać sobie jasno sprawę z tego, że tak naprawdę w pierwszych momentach potencjalnego kryzysu aż tak bardzo sił lądowych NATO nie potrzebujemy. Natomiast potrzebujemy osłony z powietrza, danych wywiadowczych i innego wsparcia, które Sojusz daje nam cały czas i na pewno da, kiedy zajdzie taka potrzeba. Bo jeżeli będziemy mieli silne wsparcie z powietrza, bardzo dobre wzmocnienie rozpoznania ze strony sojuszników – a pamiętajmy, że oprócz samego NATO mamy jeszcze naszych koalicjantów Amerykanów, z którymi łączy nas strategiczne partnerstwo – to możemy być spokojni. Na tę chwilę nie ma zagrożenia jakimkolwiek konfliktem zbrojnym.

Przed wybuchem II wojny światowej też uważaliśmy, że jesteśmy nie do ruszenia, bo stoją za nami Francja i Wielka Brytania. Przytoczę jeszcze wyniki innych badań, według których więcej niż połowa Niemców, Francuzów i Włochów oraz ponad jedna trzecia Amerykanów i Brytyjczyków uważa, że w przypadku ataku Rosji na inny kraj NATO, ich rząd nie powinien w odpowiedzi używać siły militarnej. I jak mamy spać spokojnie?

– Gdybyśmy przeprowadzili sondaż w Polsce i zadali odwrotne pytanie, czy w przypadku konfliktu na południu Europy mamy wysłać tam wojsko, to duża część ankietowanych też odpowie, że nie. To są pytania, na które trudno odpowiedzieć, wątpliwości, które trudno rozstrzygnąć. Dlatego najważniejszą rolę ma reprezentacja społeczeństwa – parlament, rząd, prezydent. Tak naprawdę to oni będą decydować i liczę na mądrość wszystkich instytucji w państwach natowskich, które w odpowiednim miejscu i czasie podejmą stosowne decyzje. Żeby jednak rozwiać tutaj jakiekolwiek wątpliwości zobaczmy, że mamy bardzo dużo świetnie zorganizowanego tzw. aparatu bezpieczeństwa wydzielonego z sił NATO. A to jest nic innego jak NFIU (NATO – Force Integration Units), czyli te elementy Sojuszu, które są już ulokowane w krajach o największym zagrożeniu, w tym w Polsce i krajach bałtyckich. Mamy VJTF (Very High Readiness Joint Task Force), czyli siły błyskawicznego reagowania, które wchodzą do działania w pierwszej kolejności. Są wreszcie Siły Odpowiedzi NATO.

To nie są komponenty, których nie można użyć, ale siły, na które państwa wydzielające zadeklarowały zgodę na wykorzystanie w każdym miejscu i czasie. Więc nawet, gdyby stało się cokolwiek niebezpiecznego i trzeba było natychmiast reagować, to w przeciągu kilku dni mamy tutaj na miejscu potencjał 3-4 dywizji. To nie jest mało, a mówię tylko o wojskach lądowych. Jednocześnie tego samego rodzaju potencjał mamy w zabezpieczeniu sił powietrznych, morskich i specjalnych. Te wątpliwości, które ma nasze społeczeństwo, są widziane również na poziomie politycznym i wojskowym w NATO. Ale gwarancje, które zostały dokonane poprzez wydzielenie elementów reagowania kryzysowego i wzmacnianie sojuszniczych sił na obszarach zagrożonych, są już przewidziane.

Wśród dużej części polskiego społeczeństwa panuje przekonanie, że w przypadku wrogiej agresji po kilku dniach nie pozostanie nam nic innego jak, mówiąc potocznie, ukrycie się po lasach i organizowanie partyzantki.

– Nasz system szkolenia przewiduje celowe przejście do działań nieregularnych. Tutaj bardzo poważną rolę odgrywają jednostki obrony terytorialnej, których na dzień dzisiejszy może nie widać, ale one istnieją. Na czas wojny będą odpowiednio wcześniej mobilizowane i przygotowywane do prowadzenia działań, choć będą szkolone również w czasie pokoju. Jak mówiłem wcześniej, myślimy o tym, żeby część tych jednostek na najbardziej zagrożonych kierunkach w ogóle rozwinąć na czas pokoju. Jednym z ich najważniejszych zadań może być tzw. operacyjne przygotowanie terenu i przygotowanie się do prowadzenia działań opóźniających, a następnie przejście do działań nieregularnych. Tak więc działania partyzanckie są zawsze przewidywane i jesteśmy do tego gotowi. Co więcej, nie jest chyba dla nikogo tajemnicą, że jednym z podstawowych zadań naszych Wojsk Specjalnych jest nic innego, jak wejście na tyły przeciwnika i organizowanie działań nieregularnych. I do tego również są szkoleni.

To skąd przeświadczenie, że Polska jednym z niewielu krajów, który w rzeczywistości obrony terytorialnej nie ma? Często za wzór stawia się nam Szwajcarię czy kraje skandynawskie, gdzie ten komponent jest silnie rozbudowany.

– Jest bardzo duża różnica między tymi państwami, które zrezygnowały lub zmniejszyły bardzo mocno potencjał wojsk operacyjnych na korzyść wojsk obrony terytorialnej. Niektóre z państw, o których pan wspomniał, to przede wszystkim tzw. państwa neutralne, które zobowiązały się do tego, że nie będą miały u siebie ciężkich jednostek operacyjnych. Ale zwróćmy uwagę, że wojska terytorialne czy w Szwajcarii, czy nawet w Austrii, to są jednostki, które w rzeczywistości mają ciężki sprzęt, a nie tylko wyposażenie lekkie, tak jak my rozumiemy charakter tego komponentu. Natomiast Polska stanowi zewnętrzną granicę NATO, mamy przy sobie bezpośrednie zagrożenia wynikające z położenia geograficznego i styku z potencjalnym przeciwnikiem, którego sami określamy jako nieprzewidywalny, czyli Federacją Rosyjską. Więc trudno byłoby mówić o tym, żebyśmy utrzymywali obronę terytorialną kosztem wojsk operacyjnych, musimy znaleźć w tym wszystkim równowagę. To, że doszliśmy do wniosku, że należy zlikwidować obronę terytorialną, ale tylko na czas pokoju, a zwiększać jej potencjał na czas wojny, jest klasycznym rozwiązaniem. Ma ono swoich zwolenników i przeciwników, natomiast mogę powiedzieć, że naprawdę pracujemy nad tym, żeby część jednostek obrony terytorialnej przywrócić na czas pokoju i nadać im poważne zadania.

Uzawodowienie Sił Zbrojnych odcięło je od dopływu świeżo wyszkolonych rezerw. Wielu analityków wskazuje, że obecnie w Polsce brakuje sensownego systemu ich szkolenia i uzupełniania. Nie obawia się Pan, że w przypadku sytuacji kryzysowej wojsku zabraknie doświadczonych i dobrze przygotowanych rekrutów?

– Przede wszystkim mówienie o tym, że nie ma szkolenia rezerw osobowych, należy do przeszłości, bo w poprzednim roku rozpoczęliśmy dość intensywne ćwiczenia w tym zakresie. W tym roku jest to już duży wysiłek, a w nadchodzących latach szkolenia będą obejmować do 30 tys. i więcej rezerwistów rocznie. Można więc powiedzieć, że w przeciągu pięciu lat będziemy mieć 150-200 tys. przeszkolonych żołnierzy rezerwy. Kolejny potencjał i to bardzo dobrze wyszkolony, który będzie przechodził do rezerwy, to szeregowi, którym kończy się 12-letni okres służby. Mamy też Narodowe Siły Rezerwowe, które co prawda są liczone jako tzw. aktywna rezerwa, ale również część tych żołnierzy rezygnuje lub kończy służbę i przechodzi do rezerwy kadrowej. W Polsce jest także coraz więcej organizacji paramilitarnych, co jest bardzo dobrym trendem. Obecnie ich wysiłki zostały skoordynowane poprzez powołanie w MON pełnomocnika ds. społecznych inicjatyw proobronnych, którego obowiązki pełni gen. Bogusław Pacek. To także jest potężny zasób, który przygotowuje nam środowisko cywilne do wykonywania zadań jako żołnierze rezerwy. Tak więc jak widać, ten potencjał cały czas rośnie w siłę.

Ale jest też drugi aspekt tego wszystkiego. Mówiłem o tym, że mądrością nowego systemu kierowania i dowodzenia oraz utrzymania profesjonalnej armii, jest pierwszy krok, który ma nam dać gwarancję bezpieczeństwa w przypadku niezapowiedzianego uderzenia przeciwnika. Gdybyśmy nie zdążyli przeprowadzić mobilizacji, wyszkolić rezerw osobowych i odtworzyć struktury sił zbrojnych czasu „W”, to po to mamy te świetnie wyszkolone 120 tys. żołnierzy i przygotowane stanowiska dowodzenia, żeby do minimum ograniczyć działania przeciwnika, tym samym dając czas na to, by uzupełnić zasadnicze siły i przejść do działań na wyznaczonych rejonach. Ale tak naprawdę, jeżelibyśmy szykowali się do dużego konfliktu, to jesteśmy w stanie zawczasu rozpoznać symptomy jego narastania – od 180 do 360 dni przed tym, zanim potencjalny przeciwnik osiągnie zdolność do wykonania jakiegokolwiek uderzenia. A to jest ten czas na to, że nawet rezerwy niewyszkolone jesteśmy w stanie wyszkolić.

Jakie widzi pan największe zagrożenia dla bezpieczeństwa militarnego Polski w dającej się przewidzieć przyszłości?

– To trudne pytanie, bo teraz bardzo mocno zamazują się granice zagrożeń militarnych, co to właściwie jest. Czy np. cyberprzestrzeń jest takim zagrożeniem? Tam walka trwa cały czas i widać to na co dzień po tym, jak łatwo w cyberprzestrzeni można doprowadzić do bardzo mocnego zakłócenia funkcjonowania najważniejszych elementów państwa. To jest wojna, która się toczy, a której nie widzimy. Toczy się ona również w kosmosie, my w niej jeszcze nie uczestniczymy, ale cały czas podejmowane są różnego rodzaju działania, o których możemy powiedzieć, że są zbliżone do działań militarnych. Weźmy też pod uwagę terroryzm, którym czujemy się cały czas zagrożeni. Na to wyzwanie mamy świetnie przygotowane Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, które współdziała razem z nami w ramach wsparcia działań antyterrorystycznych, co jest również naszym poważnym zadaniem.

To widzimy na dzień dzisiejszy. Niestety jednak, nie jesteśmy w stanie wyłapać wszystkich zagrożeń tego typu. Najmniej obawiam się dużego konfliktu zbrojnego, natomiast wielce prawdopodobne są działania hybrydowe i do tego się bardzo mocno przygotowujemy. Z tym że to nie jest tak, że z dnia na dzień będziemy gotowi, aby im przeciwdziałać. To nie polega tylko na tym, by się odpowiednio wyszkolić, ale trzeba mieć do tego jeszcze stosowne narzędzia.

Wspomniał pan o zagrożeniu terroryzmem. Gdy na początku tego roku Francją wstrząsnęła seria zamachów terrorystycznych, tamtejszy rząd zdecydował się wprowadzić wojskowe patrole w newralgicznych punktach we francuskich miastach. Czy w razie potrzeby polskie wojsko jest przygotowane na podobny scenariusz?

– Istnieje taka możliwość, ale pamiętajmy o tym, że u nas system reagowania kryzysowego w takich sytuacjach jest oparty przede wszystkim na MSW. Dopiero kiedy MSW własnymi siłami nie jest w stanie wykonać swoich zadań, następuje wzmocnienie z naszej strony – najpierw przez Żandarmerię Wojskową, która ma ustawowo zagwarantowaną zdolność do wykonywania zadań w ramach reagowania kryzysowego. Kolejnym elementem są Wojska Specjalne, które potrzebują do aktywacji zgody prezydenta wydawanej na wniosek premiera. Gdyby dalej sytuacja była nieopanowana, to wtedy nastąpiłoby wprowadzenie kolejnych jednostek wojskowych, ale oczywiście również postanowieniem prezydenta na wniosek premiera. Ta procedura jest opracowana i gotowa, szkolimy się na taki scenariusz i to jest jedno z naszych podstawowych zadań. Natomiast nigdy bym sobie tego nie życzył.

wp.pl

Więcej postów