
W ostatnich latach podpisaliśmy dziesiątki umów, dzięki którym utworzymy jeden z najsilniejszych systemów obrony przeciwlotniczej na świecie. Zakupiliśmy najnowsze pociski rakietowe z USA oraz zaawansowane stacje radiolokacyjne. Mimo to nadal nie jesteśmy gotowi na zmasowane ataki z wykorzystaniem dronów. Jak to możliwe? – pyta w swoim tekście analityk WNP Economic Trends Radosław Ditrich.
- Polska w ostatnich latach zakupiła m.in. 8 baterii Patriotów, 23 baterie z wyrzutniami iLauncher oraz pociskami CAMM-ER, a także 22 baterie Pilicy+.
- Posiadamy także ponad 50 myśliwców oraz 2 samoloty wczesnego ostrzegania.
- Mimo to nadal jesteśmy zupełnie nieprzygotowani na zmasowane ataki przy użyciu dronów.
Przygotowujemy się na wielką wojnę, a nie jesteśmy gotowi na działania pod progiem wojny
Od kilkunastu lat Polska systematycznie podpisuje kolejne umowy, modernizując swoją obronę przeciwlotniczą. Rozpoczęty już proces zakończy się powstaniem nowoczesnej i rozbudowanej tarczy antyrakietowej. Mimo wszystkich podpisanych już umów oraz zrealizowanych dostaw, nadal Polska jest bezbronna wobec dronowych nalotów. Dlaczego?
Przyczyna jest naprawdę prozaiczna – nasz kraj buduje potężną obronę przeciwlotniczą, ale pomija aspekt zagrożenia ze strony bezzałogowców. Gdy dotrze do nas zamówiony już sprzęt, będziemy w stanie obronić się przed zmasowanymi atakami z wykorzystaniem rakiet manewrujących, pocisków hipersonicznych czy nawet rakiet balistycznych Iskander. Dlaczego to zatem drony – jak się zdaje, bardzo łatwy przeciwnik – sprawiają nam dziś tyle kłopotów?
Nie ma dziś magicznej broni, która ochroni nas przed wszystkimi rodzajami zagrożeń. Proste armaty kal. 30 mm mogą okazać się doskonałe w strącaniu dronów, ale będą miały problem z rakietami manewrującymi, o pociskach balistycznych już nie wspominając. Umieszczone w amerykańskiej bazie w polskim Redzikowie rakiety SM-3 Block IIA potrafią strącić zaawansowane pociski balistyczne, ale nie poradzą sobie z dronami. Podobnie rzecz ma się w przypadku sensorów, czyli naszych oczu i uszu. Jedne zostały stworzone do tego, aby patrzeć setki kilometrów w dal, inne, aby wykrywać niewielkie bezzałogowce z odległości kilku kilometrów.
Sama zmiana sposobu użycia danego środka napadu powietrznego (ŚNP) może uczynić dotychczas niezwykle przydatną armatę bezużyteczną (np. po zmianie wysokości lotu). Oznacza to, że zarówno użyte ŚNP, jak i taktyka mogą być dostosowane do naszych słabych stron. Mówi się, że łańcuch jest tak silny, jak jego najsłabsze ogniwo. Dokładnie tak działa to w przypadku wojny. Gdyby Polska posiadała doskonałą obronę antydronową, użycie bezzałogowców przez Rosjan mogłoby okazać się nieskuteczne, co skłoniłoby naszych wrogów do znalezienia innych sposób zaszkodzenia Polsce. To bardzo ważna obserwacja, ponieważ prowadzi do wniosku, że nie ma sensu inwestować zbyt wiele środków w jeden typ obrony, gdy inne obszary pozostają niedofinansowane.
Doskonale widać to na przykładzie Chin. Amerykanie posiadają dziś olbrzymią flotę, która składa się m.in. z 11 wielkich lotniskowców. Pekin wiedząc – że nie wygra z Amerykanami, inwestując w rozbudowę tak wielkiej floty – postawił na budowę dużej liczby mniejszych jednostek, które wyposaża w pociski rakietowe o dużym zasięgu. Strategia rozwoju chińskiej marynarki jest więc dostosowana do potencjału U.S. Navy.
Analogicznie, słabości Amerykanów wykorzystali w ostatnim czasie rebelianci Huti. Choć dysponują oni nieporównywalnie mniejszym potencjałem, to sprytna taktyka sprawiła, że dla Waszyngtonu walka z nimi nie była łatwa.
To wnioski, które powinniśmy mieć z tyłu głowy. Ukraina posiadała przed wojną bardzo liczną obronę przeciwlotniczą. Dzięki dostawom z Zachodu oraz zużyciu zapasów pocisków rakietowych przez władze na Kremlu, a także sankcjom, które ograniczają dostęp do podzespołów, Rosjanie musieli postawić na zupełnie inną taktykę. Zamiast używać zaawansowanych pocisków rakietowych, wysyłają na Ukrainę znacznie tańsze drony uderzeniowe. Zanim Kijów dostosował się do nowego zagrożenia, minęło wiele miesięcy. W tym czasie Ukraińcy musieli zużywać do strącenia tanich bezzałogowców drogich i zaawansowanych pocisków przeciwlotniczych.
Jakiej obrony przeciwlotniczej potrzebuje dziś Polska?
Zagrożenia, z którymi będzie musiała mierzyć się Polska, można podzielić na zagrożenia czasu wojny oraz działania pod progiem wojny. Wyróżniamy kilka możliwych środków napadu powietrznego. Jeśli chodzi o najtrudniejsze do zwalczania pociski balistyczne, to te dzieli się zwykle na cztery typy:
- ICBM (międzykontynentalne pociski balistyczne),
- IRBM (pośredniego zasięgu),
- MRBM (średniego zasięgu),
- SRBM (krótkiego zasięgu).
Użycie przeciwko Polsce pocisków o największym zasięgu (ICBM oraz IRBM) wydaje się nie tylko kłopotliwe z powodów technicznych, ale przede wszystkim kosztowne i bezsensowne. To broń zaprojektowana do uderzeń w cele oddalone o tysiące kilometrów od granic Rosji.
Większym problemem są jednak pociski balistyczne o mniejszym zasięgu. Ich klasycznym przedstawicielem są dobrze znane Iskandery czy Kindżały. Zasada działania pocisków balistycznych sprawia, że są one bardzo trudne do zwalczania. Rakieta najpierw leci bardzo wysoko, co uniemożliwia jej zestrzelenie. Następnie zniża się w kierunku celu, wykorzystując grawitację do zwiększenia swojej prędkości. W tej fazie lotu (zwanej terminalną) prędkość takiego pocisku wynosi wielokrotność prędkości dźwięku. Dla przykładu Iskander może pokonywać 2 km w mniej niż jedną sekundę. Jego zestrzelenie wymaga więc posiadania bardzo szybkich oraz niezwykle dokładnych pocisków przechwytujących. Ryzyko użycia tej broni w ramach prowokacji w czasie pokoju graniczy z zerem. W czasie wojny zagrożenie jest niestety duże, ponieważ przez lata Rosja systematycznie rozbudowywała swój potencjał w tym zakresie.
Następnie mamy pociski manewrujące. Ich masowe wykorzystanie obserwowaliśmy już na Ukrainie. Broń tego typu porusza się po zadanych trasach, przez co często trudno jest je śledzić i zestrzelić. Do tego leci nisko. Jak nisko? Opracowany przez Norwegów pocisk JSM potrafi lecieć zgodnie z rzeźbą terenu, co pozwala mu na niskie przeloty nad wodą oraz poruszanie się z wykorzystaniem górskich dolin. Dzięki wgranej do komputera rakiety mapie terenu taki pocisk może lecieć na wysokości jedynie kilkunastu metrów nad ziemią lub wodą. Zdolność do niskich przelotów posiadać mają takie pociski, jak amerykański Tomahawk i AGM-158 JASMM, Storm Shadow z Wielkiej Brytanii czy rosyjski Ch-101/555.
Prawdziwą autostradą dla rakiet manewrujących mogą być duże akweny wodne, takie jak Morze Czarne (co obserwujemy dziś w czasie walk na Ukrainie) czy Bałtyk. To sprawia, że konieczne jest posiadanie floty zdolnej do zwalczania takich zagrożeń. Historia pokazuje, że zagrożenie użyciem takiej broni przeciwko Polsce jest prawdopodobne zarówno w czasie wojny, co widzimy na Ukrainie, jak i w czasie pokoju, co udowodniło kilka przykładów pojawienia się rosyjskich rakiet w Polsce w trakcie wojny na Ukrainie.
Są także klasyczne bomby szybujące. To właśnie za sprawą takiego rozwiązania (bomby z usterzeniem dla zwiększenia zasięgu oraz modułem korekcji trasy lotu) Rosjanie potrafią równać z ziemią nawet najlepiej przygotowane umocnienia. Trudno zresztą zbudować bunkry, które wytrzymują wielokrotne wizyty 500-kilogramowych bomb. To zagrożenie czasu wojny, które można zminimalizować poprzez wywalczenie przewagi w powietrzu. Biorąc pod uwagę bardzo rozbudowane lotnictwo taktyczne w krajach NATO, to zagrożenie, choć bardzo poważne na Ukrainie, w Polsce nie powinno odgrywać aż tak istotnej roli w kształtowaniu losów wojny. Jeśli tylko wesprą nas sojusznicy.
Drony zmieniają współczesne pole walki
Mamy również osławione już drony. Te roboczo możemy podzielić na drony-latające bomby (Shahed-136) i drony pola walki (amunicja krążąca, drony FPV). W obu przypadkach są one dużym zagrożeniem w czasie wojny, ale i pokoju.
Problem użycia przeciwko Polsce dronów długodystansowych jest w ostatnim czasie obiektem wzmożonej debaty publicznej, więc wydaje się, że uzasadniać tego zagrożenia dziś już nie trzeba. Równie wielkim zagrożeniem pozostają jednak mniejsze urządzenia, które mogłyby posłużyć do sabotażu czy zamachu na wysokich urzędników państwowych. Ich transport w częściach, a nawet zbudowanie na bazie komercyjnego rozwiązania, są względnie łatwe. Nietrudno wyobrazić sobie na przykład, że taki bezzałogowiec mógłby zostać wykorzystany w czasie święta państwowego do ataku na premiera lub prezydenta. Musimy mieć zdolność do reagowania także na takie zagrożenia.
Największym problemem pozostaje jednak fakt, że liczba potrzebnych systemów tego typu jest olbrzymia. Sama osłona obiektów wymaga zainwestowania miliardów złotych w specjalistyczne systemy. Mówimy przecież o lotniskach i portach morskich, elektrowniach, wodociągach i oczyszczalniach ścieków, ważnych obiektach rządowych, instytucjach finansowych, bazach wojskowych, centrach logistycznych, centrach dowodzenia i kontroli, szpitalach czy elementach sieci telekomunikacyjnej. Przedstawiona lista to jedynie część obiektów, które wymagają dziś ochrony – nie znalazły się na niej przecież zakłady przemysłu zbrojeniowego czy gazoport.
Potrzeba nam nie tylko systemów stacjonarnych (które mogłyby osłaniać poszczególne obiekty czy obszary – jak np. sieć zabezpieczeń na granicy), ale również tych mobilnych. Te w czasie pokoju nie odgrywają aż tak istotnej roli, ale w razie wojny będą konieczne do osłony wojsk w ruchu. Gdyby każda kompania zmechanizowana posiadała własne systemy przeciwlotnicze, dobrze znane z Ukrainy uderzenia z użyciem dronów FPV byłyby nieskuteczne.
O ile pojedyncza bateria rakiet przeciwlotniczych może pokryć obszar dziesiątek, a nawet setek kilometrów kwadratowych, o tyle w przypadku systemów antydronowych mówimy o znacznie mniejszej powierzchni. Różnorodność bezzałogowców oraz liczba miejsc, które muszą być przed nimi chronione, sprawiają, że jest to dziś największe wyzwanie. Potrzebne jest rozwiązanie skuteczne, ale jednocześnie możliwie tanie.
Początki polskiej nowoczesnej obrony przeciwlotniczej
Patrząc na historię zakupów sprzętu wojskowego, trudno nie odnieść wrażenia, że nasz kraj bardzo dobrze przygotowuje się do wielkiego konfliktu zbrojnego z wykorzystaniem zaawansowanych rakiet, nie doceniając jednocześnie zagrożeń związanych z dronami, które mogą napsuć nam krwi także w czasie pokoju.
W latach 2006-2013 Polska zamówiła 12 radarów NUR-15/NUR-15M. Są to radary uzupełniające do pokrycia radiolokacyjnego oraz wykrywania celów nisko lecących. W czasach pokoju za pokrycie radiolokacyjne Polski odpowiadają radary NUR-12 oraz RAT-31DL, które tworzą sieć Backbone. Są to stacjonarne posterunki, które pozwalają kontrolować nam to, co znajduje się w powietrzu. NUR-12 mają nie tylko uzupełniać te radary w miejscach, gdzie RAT-31DL nie gwarantują odpowiedniego pokrycia, ale także zastępować je w razie zniszczenia.
W 2012 roku Narodowe Centrum Badań i Rozwoju podpisało umowy, na których bazie powstać miało pięć nowoczesnych radarów – P-18PL, SPL, Sajna, radar wielofunkcyjny dla systemów obrony przeciwlotniczej średniego zasięgu Wisła oraz Warta. Na ich opracowanie musieliśmy poczekać jednak jeszcze wiele lat. W tym czasie Polska rozwijała nowoczesną obronę przeciwlotniczą bardzo krótkiego zasięgu. W 2013 roku zamówiono 8 radarów Soła oraz pociski przeciwlotnicze bardzo krótkiego zasięgu PPZR Grom. To broń, która sprawdziła się podczas wojny w Gruzji, gdzie skutecznie poraziła przynajmniej kilka rosyjskich statków powietrznych. Jest to niewielki pocisk, który może być przenoszony przez pojedynczego żołnierza. Pozwala na rażenie celów w odległości kilku kilometrów od operatora.
W 2015 roku zamówiono kolejne Gromy, a także SPZR Poprad. Poprady to mobilne wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych Grom. Na pojeździe terenowym typu Żubr-P osadzona jest poczwórna wyrzutnia pocisków Grom. Zestaw jest bardzo mobilny, co umożliwia mu ochronę poruszających się wojsk. Zamówiono 79 wyrzutni, które współpracują z zakontraktowanymi wcześniej radarami Soła (te wykrywają i naprowadzają pociski na cel).
W 2016 roku Polska zamówiła pokaźną liczbę 1300 pocisków Piorun, czyli zmodernizowanej wersji Groma. Broń na bazie doświadczeń wojny w Gruzji została ulepszona. Zwiększyły się jej zasięg oraz skuteczność. Jednocześnie Polska zainwestowała w 6 baterii Pilicy. Jedna bateria składa się z sześciu jednostek ogniowych (JO) oraz radaru. Pomostowym rozwiązaniem była stacja radiolokacyjna z Izraela, ale docelowo wybrano polskie radary AESA Bystra (wtedy jeszcze w trakcie opracowania). Każda JO to ciągnik Jelcz, na którym zabudowano zdwojoną armatę kal. 23 mm oraz podwójną wyrzutnię pocisków Grom/Piorun. Taka mieszanka efektorów miała pozwolić na skuteczną oraz efektywną kosztowo ochronę przed dronami. To bardzo ważne, ponieważ docelowo zestawy te mają chronić baterie Wisły oraz polskie lotniska przed tego typu zagrożeniem.
Trudno nie dostrzec, że pierwsze lata gruntownej modernizacji Sił Zbrojnych RP polegały na zakupie zestawów o bardzo krótkim zasięgu. Inwestowaliśmy w radary do kontroli przestrzeni powietrznej oraz zestawy artyleryjskie kal. 23 mm lub pociski Grom/Piorun. Zasięg tych rozwiązań wynosi jedynie kilka kilometrów. Co jednak istotne, choć inwestowano w rozwiązania antydronowe, to zakupione systemy pozwalają jedynie na ochronę niewielkich obszarów lub pododdziałów Wojska Polskiego.
Zakupienie 79 wyrzutni Poprad pozwoliło zaspokoić jedynie niewielki ułamek potrzeb. W Wojsku Polskim zestawy te mogłyby służyć w dywizjonach przeciwlotniczych, które są częścią każdej brygady pancernej, zmechanizowanej oraz zmotoryzowanej. W ramach pięciu dywizji funkcjonować ma ich aż 18. To daje zaledwie 4-5 Popradów na brygadę. Biorąc pod uwagę, że każdy dywizjon składa się zwykle z kilku baterii, a te z kilku Popradów, to nietrudno dojść do wniosku, że zakup 79 sztuk to zdecydowanie za mało.
Polska już ponad dekadę temu zaczęła przymierzać się do realizacji bardziej ambitnych programów Wisła i Narew, o czym świadczą rozpoczęte w 2012 roku prace nad radarami P-18PL, SPL, Sajna, Warta czy radar dla Wisły.
Polska wielowarstwowa obrona przeciwlotnicza
W 2018 roku mieliśmy pierwszy ważny przełom. Polska zamówiła dwie baterie (cztery JO) Wisły, czyli nic innego, jak amerykańskie Patrioty. W ramach I fazy programu Wisła pozyskano więc 2 z 8 planowanych baterii Patriota. Każda JO składa się m.in. z czterech wyrzutni M903 oraz nowoczesnego radaru naprowadzającego pociski na cel. Choć początkowo Polska planowała opracować własne rozwiązanie, to ostatecznie zdecydowaliśmy się na amerykańskie AN/MPQ-65.
Polskie Patrioty wyposażono w pociski PAC-3MSE. To bardzo drogie (kosztują ponad 5 mln dol. za sztukę) rakiety, które mają zdolność do strącania pocisków manewrujących oraz rakiet balistycznych krótkiego zasięgu. Z uwagi na koszt każdego pocisku, baterie mają zostać w przyszłości uzupełnione o tańsze efektory, które będą mogły „zająć się” łatwiejszymi celami (takimi jak rakiety Ch-101), jednocześnie zostawiając dla PAC-3MSE strącanie Iskanderów oraz Kindżałów.
W latach 2018-2019 dokupiono kolejne radary NUR-15M (11 sztuk) oraz zakupiono pierwsze radary Bystra (16 sztuk).
W 2021 roku mieliśmy drugi przełom. Polska zamówiła 3 wielozadaniowe fregaty rakietowe Miecznik. W ramach umowy wartej 8 mld zł zagwarantowano finansowanie budowy trzech okrętów oraz wyposażenia pierwszego z nich. Aneks do umowy z 2023 roku uzupełnił lukę w finansowaniu wyposażenia dla dwóch pozostałych okrętów, zwiększając wartość całego kontraktu do 14,8 mld zł. Fregaty będą wyposażone m.in. w 32 wyrzutnie pocisków Mk.41 VLS, dwie armaty kal. 35 mm OSU-35 Tryton oraz jedną kal. 76 mm Oto Melara. Takie uzbrojenie ma gwarantować ochronę okrętu przed całym wachlarzem ŚNP. Jednocześnie, te wielkie mobilne baterie pocisków przeciwlotniczych będą chronić Polskę od strony Bałtyku. Na dostawy okrętów musimy jednak jeszcze poczekać kilka lat.
W 2021 roku zamówiono ostatnie dwa radary NUR-15M. Rok później Polska zdecydowała się na zakup baterii tzw. Małej Narwi. Jest to rozwiązanie pomostowe, które ma pomóc wypracować procedury i przyspieszyć wdrażanie baterii Narwi w Wojsku Polskim. W ramach Małej Narwi znajdziemy dwie uboższe JO – każda z trzema wyrzutniami brytyjskich pocisków przeciwlotniczych CAMM-ER. To właśnie Narew stanowić ma trzon naszej obrony przeciwlotniczej. Zamysł jest bardzo prosty – 8 baterii Wisły chronić będzie kluczowe obszary w kraju przed uderzeniami przy użyciu Iskanderów czy Kindżałów. Za osłonę Wisły oraz lotnisk z samolotami F-35 odpowiadać będą baterie Pilicy. Za większość przechwyceń odpowiedzialne będą 23 baterie Narwi z pociskami CAMM-ER. Zaawansowane PAC-3MSE, którymi dysponować będą Patrioty, zostaną uzupełnione o (nieopracowane jeszcze) pociski CAMM-MR (medium range).
Wojna napędziła wielkie zakupy dla Wojska Polskiego
Najważniejszy okazał się rok 2023. Zamówiliśmy wtedy nie tylko wyposażenie do drugiego i trzeciego Miecznika, ale także pozostałe 6 baterii Wisły, 23 baterie Narwi oraz 22 baterie Pilicy+. W ramach II fazy programu Wisła zdecydowano się zakupić najnowsze amerykańskie radary GhostEye. Kupiliśmy technologię z górnej półki, ponieważ stacje te będą dopiero wprowadzać Amerykanie. Duże są nie tylko możliwości, ale także cena – za 12 sztuk zapłacimy łącznie 3,7 mld dol. Pilica+ to koncepcyjne rozwinięcie Pilicy i dodanie do każdej baterii dwóch wyrzutni pocisków CAMM (czyli tej samej rodziny, co CAMM-ER oraz przyszły CAMM-MR) oraz zmiana radaru na Bystrą. Z punktu widzenia Polski ważny jest także fakt, że transfer technologii zakłada produkcję pocisków CAMM-ER w Polsce.
To jednak nie koniec zakupów. Polska w 2023 roku pozyskała jeszcze dwa używane Saab340B AEW-300. To szwedzkie samoloty wczesnego ostrzegania, które pozwalają na jeszcze lepszą kontrolę przestrzeni powietrznej. W przeciwieństwie do stacji naziemnych, nie są one ograniczone rzeźbą terenu oraz krzywizną naszej planety. Ogranicza je za to czas pracy. Dwa samoloty to mniej niż potrzebuje dziś Polska, ale jako rozwiązanie pomostowe (przed zakupem nowoczesnych i nowych samolotów tego typu) sprawdzają się doskonale. Maszyny wznoszą się w powietrze przy każdym zmasowanym rosyjskim nalocie na Ukrainę, pozwalając śledzić rakiety oraz drony poruszające się także po białoruskim i ukraińskim niebie.
Ostatnim ważnym zakupem były radary P-18PL. To radiolokatory o dużej mocy, które działają w oparciu o fale metrowe. Rozwiązanie nie gwarantuje tak dużej dokładności, ale pozwala sięgać dalej oraz widzieć także maszyny wykonane w technologii stealth (ponieważ te są zoptymalizowane pod radary emitujące krótsze fale). Polska zakupiła 24 radary tego typu.
W 2024 roku nasze zakupy uzupełniliśmy o aerostaty Barbara oraz system zarządzania polem walki IBCS. Te pierwsze są w dużym uproszczeniu odpowiednikiem stacjonarnych samolotów wczesnego ostrzegania. To duże balony, pod które podwieszone są radary. Zaletą jest możliwość pracy przez 24 godziny i 7 dni w tygodniu, co umożliwia stałą kontrolę przestrzeni powietrznej Polski. Brak możliwości przemieszczenia się sprawia jednak, że są one podatne na zniszczenie w czasie konfliktu zbrojnego. Są więc idealnym rozwiązaniem czasu pokoju, podczas gdy samoloty wczesnego ostrzegania sprawdzają się także w trakcie konfliktów zbrojnych.
IBCS to system, który pozwala połączyć wszystkie radary i wyrzutnie w pracującą razem całość. Dowolny radar będzie mógł zatem naprowadzać każdą wyrzutnię, co umożliwi nie tylko skuteczniejsze, ale także bardziej efektywne kosztowo wykorzystanie dostępnych środków.
W tym roku podczas targów MSPO w Kielcach Polska zakupiła z kolei radary pasywne SPL (stacja pasywnej lokacji). To niezwykle przydatne wyposażenie, które idealnie uzupełnia posiadane i zamówione już radary. Wojskowe stacje radiolokacyjne nie mogą pracować przez cały czas, ponieważ zdradzą w ten sposób nie tylko swoją pozycję, ale także częstotliwości fal. SPL tego problemu nie ma, ponieważ… nic nie emituje. Zadaniem SPL jest zbieranie emisji z otoczenia. Robi to na dwa sposoby. Po pierwsze zbiera on to, co emituje dany samolot czy pocisk. Mówimy nie tylko o tradycyjnej łączności radiowej, ale także przesyłaniu innych informacji, emisjach radarów pokładowych, elementów nawigacyjnych czy systemów swój-obcy (IFF). W ten sposób może on wykrywać nawet samoloty 5. generacji. Sam pozostaje przy tym niewykrywalny, ponieważ nie emituje żadnych fal, ani nie nagrzewa się tak, jak tradycyjne stacje radiolokacyjne.
Drugą zdolnością SPL jest określanie pozycji danego aparatu latającego nie tylko na podstawie jego emisji, ale także odbitych fal. W „naturalnym” środowisku rozprzestrzeniają się różne rodzaje fal – radiowe, telewizyjne czy telefonii komórkowej. Znając położenie emitera oraz odbierając odbite od danego samolotu czy drona fale, możemy określić jego położenie. SPL łączy informację z obu źródeł (emisje odbite oraz wytworzone), tworząc spójny obraz przestrzeni powietrznej. SPL może więc działać przez cały czas, wykrywać trudnowykrywalne obiekty, samemu pozostając niewykrytym. Wadą tego rozwiązania jest jednak większa liczba potrzebnych radarów (potrzeba przynajmniej 3, a najlepiej 4 stacji pasywnej lokacji) oraz mniejsza dokładność. SPL wykryją cel, ale nie będą w stanie precyzyjnie naprowadzić na niego pociski przeciwlotnicze.
Polska obrona przeciwlotnicza w 2025 roku
Do pełnej układanki brakuje jeszcze dwóch ważnych stacji radiolokacyjnych. Pierwszą są radary kierowania ogniem Sajna, które będą (tak jak GhostEye w Wiśle) naprowadzać pociski na wskazany cel. Prawdopodobnie trwają obecnie testy tego rozwiązania. Drugim radarem jest radar dalekiego zasięgu RDL-45 Warta, czyli następca NUR-12 (Backbone). Obrona przeciwlotnicza chronić nas ma przed całym spektrum zagrożeń. Wróćmy zatem do tych, przed którymi będziemy musieli się obronić.
Pociski balistycznego większego zasięgu są dzisiaj dla Polski mało istotnym zagrożeniem. Ich zwalczaniem mogłyby zająć się zestawy, które planowaliśmy zamówić w ramach programu Wisłoka. Z uwagi na niski priorytet oraz duży koszt pozyskania, zrezygnowaliśmy z jego realizacji (co wydaje się decyzją racjonalną). Przed pociskami balistycznymi krótszego zasięgu (MRBM oraz SRBM) ochronić nas mogą baterie Wisły, uzbrojone w pociski PAC-3MSE.
Masowe ataki z użyciem rakiet manewrujących będą domeną baterii Narwi z pociskami CAMM-ER oraz Mieczników (od strony Bałtyku). Nie można także zapominać o wykorzystaniu lotnictwa taktycznego. Zarówno przypadek Polski (gdzie sojusznicy przerzucają teraz swoje myśliwce), jak i Izraela (gdzie w strącaniu pomagały myśliwce Wielkiej Brytanii czy USA) pokazują, że jest to bardzo istotny element systemu obrony przeciwlotniczej. Tutaj do dyspozycji mamy mieć 47 F-16, 32 F-35 (w trakcie dostaw) oraz 48 FA-50. Jastrzębie (czyli F-16) stanowią dziś kręgosłup Sił Powietrznych i nie zmieni się to jeszcze przez wiele lat. F-35 będą oczami i uszami naszej armii. Ich zaawansowane sensory pozwolą na wykrywanie oraz klasyfikację ŚNP. Mamy też FA-50, które mogłyby służyć jako tańszy nosiciel pocisków (od cennych F-16 oraz F-35).
Wyzwaniem pozostają jednak drony. Mimo inwestycji w samoloty wczesnego ostrzegania i sieć wielu typów radarów, Polska nadal nie jest zdolna do ich skutecznego wykrywania. Rozwiązaniem mogą być aerostaty zakupione w ramach programu Barbara, ale minie jeszcze kilka lat, nim uzyskają one pełną gotowość. Jeszcze dłużej poczekamy na pasywne radary SPL, których dostawy określono na lata 2030-2038.
Istotnym problemem jest także brak dobrych środków do zwalczania bezzałogowców. W zasadzie poza systemami bardzo krótkiego zasięgu (takimi jak Pilica i Poprad czy opracowanymi wcześniej zestawami Hibneryt) oraz kilkunastoma zakupionymi w ramach pilnej potrzeby operacyjnej zestawami SKYctrl od APS, nie posiadamy praktycznie żadnej broni zdolnej do zwalczania tego typu zagrożeń. Podczas ostatniego incydentu z 19 bezzałogowcami z Rosji polskie i holenderskie myśliwce użyły do ich strącania drogich pocisków powietrze-powietrze. To bardzo skuteczne, choć kosztowne rozwiązanie.
W przypadku AIM-9X Sidewinder cena jednego pocisku wynosi około 400-500 tys. dol. Dla większych AIM-120C-7 mówimy o koszcie 1-1,5 mln dol. Dodać do tego należy koszt lotu, którego godzina w przypadku F-16 wynosi około 20-30 tys. dol., a dla F-35 to aż 30-40 tys. dol. Koszt jednego drona może wynosić z kolei kilkadziesiąt tysięcy dolarów.
Tutaj nie chodzi tylko o pieniądze. Polska posiada jedynie kilkaset pocisków powietrze-powietrze. Tymczasem Rosjanie są w stanie produkować nawet kilkanaście tysięcy dronów uderzeniowych miesięcznie. Nawet cała amerykańska produkcja nie pozwoliłaby zaspokoić potrzeb Sił Powietrznych, które do niszczenia dronów używałyby takiej broni. Jak zatem strącać drony?
Jak obronić się przed dronami?
Czy można ochronić Polskę przed zmasowanymi nalotami dronów typu Shahed? Tak, ale to rozwiązanie nie jest proste. Proces zwalczania dronów można podzielić na dwa etapy – wykrycie i klasyfikacja oraz podjęcie decyzji o strąceniu i neutralizacja. Jeśli chodzi o wykrywanie takich bezzałogowców, to część kluczowych zakupów już dokonaliśmy. Chodzi o radary SPL, NUR-15M, używane samoloty wczesnego wykrywania oraz aerostaty Barbara. Nadal czekamy na podpisanie umowy wykonawczej na pozyskanie radarów RDL-45 Warta oraz zakup nowych samolotów wczesnego ostrzegania. Na sprzęt czekać będziemy musieli jednak wiele lat, a nadal może okazać się on niewystarczający.
Warto w tym aspekcie patrzeć na to, jak poradzili sobie Ukraińcy. Bardzo tanim i efektywnym rozwiązaniem na Ukrainie okazały się akustyczne sensory, które – rozmieszczone w całym kraju – pozwalają kontrolować trasy lotu bezzałogowców. To bardzo efektywna kosztowo opcja, ale sama w sobie z pewnością nie wystarczy.
Potrzebne będą systemowe zakupy dużej liczby innych sensorów. Doskonałym przykładem może być oferta APS dla Tarczy Wschód. Gdyńska firma w swojej propozycji zawarła nie tylko sensory akustyczne, ale także wykrywacze emisji (czyli rozwiązanie, które omawialiśmy w przypadku SPL) czy radary milimetrowe, które wykrywają nawet małe bezzałogowce. Cały system wspierać ma także sieć kamer, które pozwolą na klasyfikację celów.
Ważny jest i system zarządzania, i dowodzenia. Zarówno wojna na Ukrainie, jak i doświadczenia m.in. z walk z rebeliantami Huti pokazały, że kluczowe jest stworzenie systemów, które pozwolą na szybką identyfikację celu, a co za tym idzie – podjęcie decyzji o jego zestrzeleniu. Nieocenioną pomocą okazać mogą się algorytmy sztucznej inteligencji.
Samo wykrycie to jednak nie wszystko. Potrzebna będzie cała paleta środków przeznaczonych do zwalczania. Z pewnością warto sięgnąć po rozwiązania takie, jak jammery. To tani i bardzo bezpieczny dla otoczenia sposób niszczenia bezzałogowców. Nie należy jednak łudzić się, że to wystarczy. Ukraińskie i amerykańskie raporty na ten temat mówią jasno: konieczne będą także kinetyczne środki. Jakie? Opcji jest kilka.
Pewne nadzieje budzą armaty przeciwlotnicze. W Polsce w ramach Pilicy funkcjonują zdwojone armaty kal. 23 mm. To rozwiązanie tańsze, ale także mniej skuteczne od armat kal. 30 oraz 35 mm. Te z uwagi na większą donośność i możliwość łatwego programowania wskazywane są jako idealni kandydaci na zabójców dronów. To rozwiązanie względnie tanie w użyciu, choć nieco droższe, gdy spojrzymy także na cenę armaty. Gdy jednak uwzględnimy koszt, jaki musielibyśmy ponieść, zabezpieczając przykładowo całą granicę Polski, to okaże się, że mówimy o naprawdę dużych kwotach.
Bardzo duże nadzieje budzi laser. Choć instalacje zdolne do rażenia dronów przeciwnika przy użyciu wiązki lasera są bardzo drogie, to jednostkowy koszt strzału można porównać do ceny batonika. Taki system byłby bardzo trudny do przesaturowania i mógłby mieć zdolność do zwalczania niemal nieograniczonej liczby bezzałogowych statków powietrznych. Laser byłby zatem świetnym rozwiązaniem do ochrony najważniejszych obiektów – rafinerii czy ważnych elektrowni. Ma on jednak jedną, bardzo poważną wadę – wrażliwość na warunki pogodowe. W czasie deszczu, a nawet podczas mgły jego możliwości są znacznie ograniczone. Oznacza to, że i tak potrzebowalibyśmy alternatywnych i tanich środków do zwalczania bezzałogowych statków powietrznych. Dobrą opcją mają być także drony myśliwskie. To koncepcja warta przemyślenia, ale warto mieć na uwadze, że Rosjanie z pewnością dostosują taktykę do naszych zabezpieczeń.
Czy strzelanie do dronów z armat i lasera ma sens?
Już teraz obserwujemy to na Ukrainie, gdzie Rosjanie chcąc uniknąć ognia z broni ręcznej czy armat przeciwlotniczych, postanowili, że ich bezzałogowce nie będą latać nisko (aby uniknąć wykrycia), lecz możliwie wysoko (aby uniknąć zestrzelenia). Gdybyśmy więc postanowili całą granicę zabezpieczyć z użyciem kilkuset armat przeciwlotniczych, to sprzęt ten okazałby się bezużyteczny, gdyż wtedy Rosjanie prawdopodobnie zdecydowaliby się na zwiększenie wysokości lotu, celem uniknięcia ostrzału. Potrzebujemy więc rozwiązania, które jest nie tylko ekonomiczne, ale także bardzo elastyczne, pozwala na strącanie bezzałogowców poruszających się na niskim oraz wysokim pułapie i z różną prędkością.
Rozwiązaniem mogą okazać się takie systemy, jak APKWS II, które pozwalają na zestrzeliwanie dronów z wykorzystaniem bardzo tanich, naprowadzanych laserowo pocisków rakietowych, które podwieszane są pod samoloty czy śmigłowce. Czy mamy dziś sprzęt, który nadałby się do takich zadań? Tańsze w użyciu od F-16 samoloty FA-50 czy śmigłowce AH-64 mogłyby bardzo skutecznie realizować takie zadania. Wątpliwości budzi jednak zastosowanie mimo wszystko bardzo drogich maszyn do takich zadań. Wydaje się, że docelowo Polska powinna dążyć do zakupu dużej liczby broni, takiej jak APKWS II oraz integracji jej z jeszcze tańszymi i prostszymi w użyciu platformami.
Jakie mogłyby to być platformy? Biorąc pod uwagę potrzebną do tego typu misji prędkość, koszty obsługi oraz cenę samej platformy, dobrym rozwiązaniem mogą okazać się samoloty turbośmigłowe, czyli takie konstrukcje, jak brazylijski A-29 Super Tucano, amerykański AT-6 Wolverine, szwajcarski Pilatus PC-21 czy koreański KT-1 Woongbi. Koszt jednej maszyny wynosi ok. 10-15 mln dol., a prędkość maksymalna ok. 600 km/h. Jednocześnie cena godziny lotu takiego małego samolotu wynosi ok. 1000-2000 dolarów, czyli wielokrotnie mniej niż w przypadku AH-64E, FA-50, nie mówiąc już o F-16 czy F-35.
Maszyny są jednocześnie znacznie łatwiejsze w pilotażu i nie wymagają tak długiego szkolenia, jak wspomniane alternatywy. Nie można więc wykluczać, że byłyby pilotowane przez rezerwistów, co rozwiązałoby problem kadr.
Wydaje się, że warto przyjrzeć się także inwestycjom w bezzałogowce. Podczas tegorocznych targów MSPO zaprezentowany został opracowany przez Wojskowy Instytut Techniczny Uzbrojenia (WITU) oraz Eurotech bezzałogowy statek powietrzny HAASTA. Bezpilotowiec może zostać zintegrowany z pociskami rakietowymi, co czyni go idealnym myśliwym, który polować będzie na drony przeciwnika. Słabością samolotów, śmigłowców i dronów zwalczających bezzałogowce jest jednak niewielka odporność na systemy obrony przeciwlotniczej przeciwnika. Trudno zatem mówić o jego wykorzystaniu na linii styku wojsk własnych i przeciwnika.
Warto podsumować wszystkie zawarte w tekście informacje. Polska od ponad dekady rozwija systemy przeciwlotnicze. Problemem naszej armii jest jednak to, że dotychczas inwestowaliśmy głównie w broń, która ochroni nas przed pociskami balistycznymi czy rakietami manewrującymi, zaniedbując zwalczanie dronów. Rozwiązanie musi łączyć w sobie kilka bardzo trudnych do połączenia cech – mobilność, elastyczność oraz niewielki koszt. Wydaje się, że dziś nie ma złotego środka, ale duże nadzieje budzi wykorzystanie do strącania – zintegrowanych z tanimi w użytku platformami (takimi jak lekkie samoloty turbośmigłowe) – prostych pocisków rakietowych. Nie należy jednak mieć wątpliwości, że docelowo system składać się powinien z różnych efektorów – jammerów, armat przeciwlotniczych, laserów czy platform latających, które polują na drony przeciwnika.
Dodaj komentarz