Brak ludzi i błędy w dowodzeniu – to dziś dwa najpoważniejsze problemy walczącej z Rosją Ukrainy, nie licząc oczywiście wciąż zbyt małej pomocy wojskowej Zachodu. Ale w przeciwieństwie do deficytu amunicji artyleryjskiej czy systemów obrony powietrznej, te dwa pierwsze problemy mogą i powinny być rozwiązane przez samych Ukraińców. Tymczasem, mimo kolejnych decyzji prezydenta i parlamentu, idzie to bardzo opornie.
Choć w ostatnich miesiącach trudno mówić o znaczących zwycięstwach posiadającej wciąż inicjatywę armii rosyjskiej, to jednak linia frontu – zwłaszcza w obwodzie donieckim – nieubłaganie przesuwa się. Na niekorzyść Ukrainy. Powody są dwa. Błędy w dowodzeniu ukraińskim oraz braki kadrowe po stronie obrońców. Wykorzystuje to rosyjskie dowództwo, nie rezygnując z taktyki polegającej na przeprowadzaniu regularnych ataków w wielu obszarach jednocześnie, by zidentyfikować słabe punkty obrony przeciwnika, gdzie potem rzucane są większe siły.
Do niedawna ofensywa miała tempo ok. 10 km kwadratowych zajętego terenu dziennie. Na długości 700 km. Ale ostatnie tygodnie to dużo większe postępy Rosjan. Nie dość, że zajęli wschodnie obrzeża strategicznie ważnego Czasiw Jaru, to jeszcze zyskali wiele cennych kilometrów w kierunku Torecka.
– To wynik poważnego błędu dowództwa, które zarządziło jednoczesną rotację dwóch brygad w jednym miejscu i bez koordynacji. W rezultacie wróg, który widział operację za pośrednictwem swoich dronów zwiadowczych, wykorzystał dezorganizację – mówił ukraiński analityk wojskowy Ołeksandr Kowalenko.
Pustki w szeregach ukraińskiej armii
Początkowy przypływ patriotyzmu, który zwiększył liczebność ukraińskiej armii z 260 do 700 tysięcy żołnierzy, musiał w końcu wygasnąć. Wojna trwa już blisko 2,5 roku. Ci Ukraińcy, którzy chcieli walczyć na ochotnika, dawno są na froncie lub polegli. Na początku wojny żołnierze po dwóch tygodniach walk dostawali nawet tydzień wolnego. Było kim rotować. Teraz czasem muszą wytrzymać na froncie nawet miesiąc z paroma zaledwie dniami na przepustce. A o demobilizacji mogą w ogóle zapomnieć.
Ciągłe straty sprawiły, że wojsko pilnie potrzebuje rekrutów. Niedobór żołnierzy stanowi poważne wyzwanie dla ukraińskiej strategii obrony przed liczniejszą, nacierającą armią rosyjską. W ostatnim czasie ukraińskiej armii najbardziej brakuje na froncie żołnierzy piechoty. Tacy zwykli piechurzy są pożądani właściwie w każdej jednostce. Przecież niektóre z tych batalionów czy brygad ukompletowane są czasem w zaledwie 30 proc. Należy przy tym pamiętać, że na linii frontu walczy mniejszość personelu jednostki, reszta zajmuje się innymi zadaniami. Nawet w brygadzie zmechanizowanej – klasycznej jednostce bojowej – ponad połowa żołnierzy jest na tyłach.
Jeszcze w grudniu ub.r. gen. Walerij Załużny, ówczesny głównodowodzący Sił Zbrojnych Ukrainy, apelował o pół miliona nowych rekrutów. Liczba ta została „znacznie zmniejszona”, jak później ogłosił jego następca, gen. Ołeksandr Syrskij. Niemiecki „Die Welt” pisał niedawno, że Ukraina musi zmobilizować 50 tysięcy osób kwartalnie i 200 tysięcy do końca tego roku, aby zrekompensować straty i utworzyć nowe brygady. Czy te liczby udaje się osiągać? Nie wiadomo. Ministerstwo Obrony podało tylko, że „wskaźnik mobilizacji do ukraińskich Sił Zbrojnych podwoił się w maju i czerwcu w porównaniu z poprzednimi dwoma miesiącami”. Skąd to podwojenie tempa mobilizacji?
Dlaczego Ukraińcy nie chcą na front?
Wcześniej do służby wojskowej powoływani byli wyłącznie mężczyźni w wieku od 27 do 60 lat. Większość żołnierzy na froncie jest po czterdziestce. Średnia wieku wynosi 43 lata. Niedawno jednak obniżono dolny wiek poboru z 27 do 25 lat. Problem polega na tym, że ta grupa wiekowa ma szczególnie niski wskaźnik urodzeń. Po prostu jest stosunkowo nieliczna. W sumie, w wieku poborowym Ukraina ma teraz ok. 11 mln mężczyzn. Dużo? Tylko ok. 1,2 mln z nich jest już w służbie. Z tym, że mniejszość na linii frontu. Kolejne 2,9 miliona mężczyzn mieszka na terytoriach okupowanych. Zaś 1,2 mln potencjalnych rekrutów przebywa za granicą. Według oficjalnych źródeł, 1,4 miliona mężczyzn nie kwalifikuje się do służby wojskowej z powodu niepełnosprawności. Pozostaje rezerwa 4,4 mln, ale przecież nie można ich wszystkich wziąć do wojska, choćby z racji na ich wagę dla gospodarki.
Przede wszystkim jednak, wielu młodych Ukraińców po prostu nie chce iść na tę wojnę. Nawet po obniżeniu wieku poboru, mobilizowany teraz żołnierz ma średnio ok. 40 lat, czyli tak, jak wcześniej. Wielu młodych mężczyzn unika poboru za wszelką cenę. Niektórzy zmieniają adres, ci bogatsi dają łapówki. Dużo trudniej natomiast dziś uciec przed służbą za granicę. Mobilizacji nie sprzyja z pewnością coraz częstsze publiczne pranie brudów przez wojskowych, oskarżenia o nieudolne dowodzenie i pamięć o nieudanej kontrofensywie 2023 roku czy daremnej obronie Bachmutu, obu kosztujących tysiące ofiar. Z perspektywy czasu można wręcz powiedzieć, że trzęsienie ziemi, jakiego Wołodymyr Zełenski dokonał w lutym w kierownictwie Sił Zbrojnych, wcale nie poprawiło jakości dowodzenia. Wręcz przeciwnie, co potwierdzają przypadki dowódców awansowanych wiosną, którzy nie kompletnie sobie nie radzą.
Nieudolność na wysokim szczeblu dowodzenia
Po pierwsze, błędy popełniane są już na górze, na poziomie wyższym niż dowódcy brygad. Ostatnio szeroko komentowanym przykładem była fatalna w skutkach decyzja o jednoczesnej rotacji dwóch jednostek na froncie w obwodzie donieckim. Pod koniec czerwca zaczęto przesuwać 24. Samodzielną Brygadę Zmechanizowaną w rejon operacyjny Czasiw Jaru, a jej pozycje na kierunku Torecka zaczęła zajmować 41. Samodzielna Brygada Zmechanizowana. Rosjanie wykorzystali moment osłabienia obu odcinków w wyniku jednoczesnej rotacji wojsk ukraińskich, uderzyli z całą siłą i do tej pory ukraińskie dowództwo nie opanowało sytuacji.
Inny przykład. Pod koniec czerwca analitycy projektu Deepstate zwracali uwagę na zbudowanie przez Rosjan zgrupowania uderzeniowego (ok. 10 tys. ludzi) na lewym brzegu rzeki Oskoł na wschodnich krańcach obwodu charkowskiego (odcinek frontu od dawna określany jako Kupiańsk-Swatowe-Kreminna). Ukraiński sztab generalny zignorował rosyjskie przygotowania i nie wzmocnił na tym kierunku siły ognia artylerii, by można było uderzyć skutecznie w miejsca koncentracji wroga. W rezultacie rosyjskie oddziały, wykorzystując przewagę liczebną, uderzyły, osiągnęły sukces taktyczny i są bliskie zdobycia bardzo ważnego przyczółku. Więc ukraińskie dowództwo znów musi gasić pożar i przerzucać tutaj rezerwy, które zostały wcześniej wysłane na front charkowski. No właśnie, front charkowski. To jest dopiero przypadek do analizowania…
Charkowska tragedia
Rosjanie zbudowali nie tak znów duże zgrupowanie w sąsiednim obwodzie biełgorodzkim i w maju wkroczyli na Charkowszczyznę, zajmując szereg przygranicznych miejscowości. Ukraińskie dowództwo kompletnie sobie nie radziło. Efekt? 11 maja dowódca odpowiedzialny za obronę frontu charkowskiego, gen. Jurij Hałuszkin, został zastąpiony przez gen. Mychajło Drapatija, jednego z zastępców szefa Sztabu Generalnego. Ukraińcy musieli przerzucić tutaj część sił z innych frontów. Dopiero uzyskawszy przewagę 4:1, podjęli próbę wyparcia wroga. Bez większych skutków.
Fatalne dowodzenie w obwodzie charkowskim w końcu wywołało wybuch. Zaczęło się od złożenia przez szefa sztabu Brygady Azow wniosku do Państwowego Biura Śledczego o ściganie wyższego rangą dowódcy, który „zabił więcej ukraińskich żołnierzy niż jakikolwiek generał rosyjski”. Szybko wyszło na jaw, że chodzi o mianowanego w lutym na dowódcę Połączonych Sił generała Jurija Sodola. Nie popisał się on podobno już wcześniej także w walkach o Mariupol, obronie Krynek, bojach w rejonie Awdijiwki i w obwodzie zaporoskim (skąd więc awans w ogóle?). 24 czerwca prezydent Wołodymyr Zełenski odwołał go i powołał na jego miejsce generała Andrija Hnatowa. Jego protegowanego…
Więc i niewiele się zmieniło. Cztery razy mniejsze siły rosyjskie angażują oddziały ukraińskie jakże potrzebne na innych frontach, zwłaszcza w obwodzie donieckim, gdzie w ostatnich tygodniach Rosjanie zwiększyli znacząco tempo zdobywania terenu. Dziwnie wygląda zachowanie ukraińskiego dowództwa, które widząc, że wrogowi brakuje sił do zbudowania „strefy buforowej” i wzięcia pod zasięg artylerii Charkowa, nie mówiąc o przełamaniu frontu, nadal wzmacnia północny front i angażuje w walki na obszarach bez znaczenia strategicznego, ale za to ważnych propagandowo, politycznie.
Wystawili myśliwce Rosjanom
Decyzji wywołujących zdziwienie, niestety też często mających złe skutki, jest więcej w ostatnim czasie. Dlaczego rozmieszczono samoloty Su-27 nie dość, że we wschodniej, bliższej frontu i Rosji, części kraju (Myrhorod w obwodzie połtawskim), to nie zapewniając im obrony powietrznej? Efekt? Rosyjski dron zauważył sześć samolotów na płycie lotniska, nawet nie zamaskowanych (sic!). Wystarczył jeden balistyczny Iskander i Ukraina straciła dwa Su-27, a cztery są uszkodzone. Jakby miała za dużo samolotów…
Problemów nie brakuje też niestety na niższym szczeblu dowodzenia, dowodzenia choćby brygadami. Kilka dni temu sanitariuszka Kateryna Poliszczuk (weteranka walk w obronie Azowstalu) oskarżyła dowódcę 59. Samodzielnej Brygady Zmotoryzowanej, podpułkownika Bohdana Szewczuka o wydawanie „przestępczych rozkazów”, które doprowadziły do ciężkich strat na froncie. Według niej, Szewczuk dostał w kwietniu 2024 roku stanowisko dzięki rodzinnym koneksjom w wyższym dowództwie wojskowym. Od razu przypomniano, co o Szewczuku kilka dni wcześniej pisał znany ekspert i dziennikarz Jurij Butusow. Wskazywał na złą sytuację sił ukraińskich w rejonie Krasnohoriwki w obwodzie donieckim.
Butusow ostrzegał, że jest ryzyko utraty tego miasta, bo dowódca 59. Brygady nie radzi sobie z obowiązkami. Szewczuk to może i młody oraz energiczny oficer, ale nie na takie stanowisko. Co najwyżej mógłby być dowodzić kompanią lub batalionem – pisał Butusow.
Nierealne rozkazy, samobójcze misje
Mniej więcej w tym samym czasie w sieci pojawiło się nagranie grupy żołnierzy 14. Brygady Zmechanizowanej z apelem do prezydenta i dowództwa Sił Zbrojnych, by „wpłynęli na sytuację po mianowaniu nowego dowódcy brygady, Sidorowa”. Jak mówią, „nieodpowiednio” dowodzi on brygadą, w wyniku czego drastycznie wzrosły straty ludzkie w tej jednostce. Z mediów społecznościowych skorzystał też Roman Kulik, dowódca kompanii w 206. batalionie 241. Brygady Obrony Terytorialnej. Napisał na platformie X, że dowództwo Sił Zbrojnych stawia wojsku na froncie „zadania z obszaru fantastyki” i nie ocenia obiektywnie możliwości podległych żołnierzy. Według niego, w rezultacie zadania nie są wykonywane, a ludzie giną.
Dwa dni wcześniej Kulik informował, że udało mu się uniknąć „kompletnie samobójczego” zadania tylko dlatego, że zgodził się na inne, „skrajnie ryzykowne, ale chociaż z minimalnymi szansami powodzenia”.
„Tak właśnie żyjemy, z godziny na godzinę, z dnia na dzień, od dłuższego czasu bez nadziei, że będzie lepiej” – napisał z goryczą dowódca kompanii terytorialsów.
Źródło: i.pl