Niemcy złożyły Polsce konkretne propozycje wypłat dla żyjących ofiar III Rzeszy, które Donald Tusk uznał jednak za niezadowalające — dowiedział się Onet z polskich i niemieckich źródeł dyplomatycznych. Asertywna postawa premiera miała być zaskoczeniem dla Berlina.
- Według informacji Onetu opartych na źródłach w Berlinie, a potwierdzonych w Warszawie, Niemcy gotowe były ogłosić przeznaczenie 200 mln euro, tj. prawie miliarda złotych, na wypłaty odszkodowań dla żyjących jeszcze ofiar II wojny światowej
- Donald Tusk, ku zaskoczeniu strony niemieckiej, nie przyjął tej propozycji. Premier miał uznać zaproponowaną kwotę za zbyt niską i nieproporcjonalną w stosunku do wypłat realizowanych przez RFN dla żyjących jeszcze obywateli Izraela
- Niemcy oferowały Polsce przekazanie jednego okrętu podwodnego. Polska na tę propozycję nie udzieliła odpowiedzi
Kanclerz Niemiec Olaf Scholz podczas wizyty w Warszawie miał ogłosić konkretny pakiet gestów wobec Polski, w tym zarówno wsparcie finansowe dla żyjących jeszcze ofiar II wojny światowej, jak i konkretne decyzje wzmacniające wschodnią flankę NATO. To ostatnie w praktyce miało oznaczać wymierne niemieckie wsparcie dla polskiej armii.
Zapowiedzi te, jak już wiadomo, nie ziściły się. Rządy Polski i Niemiec przyjęły co prawda tzw. plan działania, ale dokument ten jest tak ogólny, że można śmiało powiedzieć, że wizyta Scholza w Polsce była porażką. Na pewno zaś była wizytą, która nie przyniosła żadnych konkretów.
Dokładnie tak komentują konsultacje międzyrządowe niemieckie media. Polskie komentarze w większości podzieliły się według tradycyjnych partyjnych linii. Media wspierające rząd usiłowały przedstawić jako sukces sam fakt, że po kilku latach przerwy doszło do spotkania. Media wspierające opozycję usiłowały z kolei brak efektów przedstawić jako dowód na to, że Donald Tusk tak naprawdę w stosunkach z Niemcami nie umie zachowywać się w sposób asertywny.
Tymczasem, jak wynika z ustaleń Onetu w źródłach dyplomatycznych oraz z rozmów z wysokiej rangi urzędnikami i politykami z obu państw, rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana.
Donald Tusk odrzucił ofertę Berlina
Według informacji Onetu opartych na źródłach w Berlinie, a potwierdzonych w Warszawie, Niemcy gotowe były ogłosić przeznaczenie 200 mln euro, tj. prawie miliarda złotych, na wypłaty odszkodowań dla żyjących jeszcze ofiar II wojny światowej.
Donald Tusk, ku zaskoczeniu strony niemieckiej, nie przyjął tej propozycji. Premier miał uznać zaproponowaną kwotę za zbyt niską i nieproporcjonalną w stosunku do wypłat realizowanych przez RFN dla żyjących jeszcze obywateli Izraela, którzy przeżyli Holokaust.
Żydowskie ofiary III Rzeszy otrzymują comiesięczne, a nie jednorazowe wypłaty. Dodatkowo polski rząd miał przekazać, że biorąc pod uwagę wiek żyjących jeszcze ofiar, byłoby dobrze, gdyby odszkodowanie zostało wypłacone na zasadzie dobrowolnej wypłaty, a nie jako efekt porozumienia międzyrządowego. W przeciwnym razie Polska zostałaby zmuszona do politycznego skwitowania wspomnianej kwoty, a biorąc pod uwagę jej zbyt mały rozmiar, Warszawa nie mogła tego zrobić.
Zaskoczenie w Berlinie
Asertywna postawa Donalda Tuska miała być zaskoczeniem dla Olafa Scholza, choć już kilka dni wcześniej, podczas szczytu Unii Europejskiej, doszło do zwarcia obu liderów na tle finansowania z unijnego budżetu wydatków na obronę. Już wówczas widać było, jak mówi nam pragnący zachować anonimowość wysoki rangą niemiecki dyplomata, że konsultacje międzyrządowe skończą się niczym. W ocenie rozmówcy Onetu problem polega na tym, że kanclerz Scholz tak naprawdę nie rozumie premiera Tuska, który ma wysyłać do Berlina sprzeczne sygnały.
Błędem Donalda Tuska ma być to, że popełnia w resecie z Niemcami dokładnie ten sam błąd, który 15 lat wcześniej popełnił w resecie z Rosją. W obu przypadkach polski premier ogłaszał, nim jeszcze cokolwiek zdołał ustalić, że w przeciwieństwie do PiS jest skłonny do porozumienia. W efekcie, mimo że w treści jest asertywny, to przez ogłaszanie sukcesu negocjacji jeszcze przed ich zakończeniem, musi z uśmiechem kwitować brak sukcesu.
Olaf Scholz, jak podkreśla nasz rozmówca z Berlina, nie rozumie, że Donald Tusk jest w 2024 r. zupełnie innym politykiem niż wówczas, gdy był premierem po raz pierwszy. Skala braku zaufania do Berlina, wywołana niemiecką polityką wobec Rosji i Ukrainy, jest znacznie głębsza, niż się to wydaje niemieckim elitom politycznym i nie ogranicza się tylko do polityków polskiej prawicy.
Niemcy niewiele rozumieją z tego, co się dzieje w Polsce
Jak zauważa rozmówca Onetu, Niemcy czerpią wiedzę o tym, co się dzieje w Polsce, wyłącznie z kilku źródeł, w tym przede wszystkim z kilku mediów anty-PiS. Politycy niemieccy mają też praktycznie zerowe kontakty z polskimi politykami (niezależnie od tego, kto rządzi) i nie rozumieją tego, o czym pisaliśmy w Onecie w marcu br., stwierdzając:
Fakt, iż rząd w relacjach z Berlinem dokonuje ostrożnej korekty kursu, pokazuje całkowite oderwanie od rzeczywistości PiS, którego politycy w pewnym momencie uwierzyli we własną propagandę. Zgodnie z ich przekazem Donald Tusk chciałby oddać Polskę w jasyr Niemcom. Polityka nowego rządu pokazuje też jednak całkowite oderwanie od rzeczywistości, a co istotniejsze, również brak jakiegokolwiek wpływu na kierunki dyplomacji przez liberalne elity opinii, które suflowały gwałtowną zmianę kursu. Liberalny komentariat, słusznie domagając się naprawy relacji, równocześnie zbyt często wydawał się nie rozumieć, że pomiędzy hejtem a bezkrytycznym stosunkiem do sąsiada jest jeszcze miejsce na to, co nazywa się właśnie polityką zagraniczną. Na szczęście rząd wydaje się żadnych doradców nie słuchać.
Istotą problemu jest to, że niemiecki rząd nie słucha komunikatów płynących od liberalnego polskiego rządu, a jedynie te płynące od liberalnego komentariatu.
Sprzeczne sygnały
Sprawę dodatkowo komplikuje też fakt, że polski rząd jest w swej komunikacji w stosunku do Berlina wyjątkowo nieprecyzyjny.
Z MSZ do Berlina docierały tak naprawdę dwa sygnały. Pierwszy — gdyby został wzięty na poważnie — musiałby prowadzić do wniosku, że wojna w Ukrainie spowodowała fundamentalne przewartościowania w postrzeganiu Berlina w Warszawie. Drugi – również z poziomu wiceministrów – sprowadza się do tego, że pod rządami obecnej koalicji wszystko będzie inaczej niż za czasów PiS.
Doszło też, co podkreślają rozmówcy Onetu z obu stron, do kilku nominacji, które dały Berlinowi asumpt do założenia, że Warszawa zadowoli się poklepywaniem po ramionach, a nie konkretami.
Pierwsza to mianowanie Krzysztofa Ruchniewicza na pełnomocnika ministra spraw zagranicznych do spraw polsko-niemieckiej współpracy społecznej i przygranicznej. Druga to mianowanie Piotra Burasa na członka Rady Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.
Ruchniewicz, który jest z całą pewnością wyśmienitym historykiem, zasłynął jednak nie tylko swoimi rzetelnymi opracowaniami. W przeszłości próbował udowadniać, że płk Claus von Stauffenberg, autor zamachu na Hitlera, znany z jawnie rasistowskich postaw w stosunku do Polaków, w istocie wcale nie był antypolski.
Z kolei Buras w kwietniu 2022 r. tj. w chwili, gdy Niemcy deklarowali dostarczanie Ukrainie hełmów i materiałów opatrunkowych (a Polska dostarczała czołgi, haubice i systemy przeciwlotnicze) w tekście opublikowanym wspólnie z szefem fundacji Batorego Edwinem Bendykiem, w istocie wzywał, by już Niemców więcej za ich politykę wschodnią nie krytykować.
Za nominacjami Ruchniewicza i Burasa, według informacji Onetu, ma stać doradca premiera Wojciech Duda. Problem polega na tym, że nominacje, do których doprowadził pozostający w cieniu współpracownik Donalda Tuska, stoją w sprzeczności z polityką szefa rządu i w efekcie wprowadziły w konfuzję Berlin, który asertywność Tuska odbierał jako płytką, pozbawioną treści i w istocie nastawioną wyłącznie na walkę polityczną z PiS.
Bałagan w sprawie u-bootów
Obok problemów w komunikacji pomiędzy Berlinem i Warszawą istnieje też fundamentalny problem braku komunikacji w polskim rządzie. Według informacji Onetu ze źródeł niemieckich, następnie potwierdzonych w MSZ, w kwietniu Berlin wysłał Polsce pakiet różnego rodzaju propozycji, wśród których znalazła się oferta przekazania naszemu krajowi (w tekście użyte jest słowo „übergeben”) jednego z sześciu niemieckich okrętów podwodnych, z opcją odkupienia drugiego.
Co ciekawe, okręt, o którym mowa, wcielony do służby w 2005 r. U-31, w czerwcu br. złożył wizytę w Gdyni. Wizyta ta traktowana była jako część kampanii promocyjnej. Nie jest bowiem tajemnicą, że niemieckie stocznie są zainteresowane sprzedażą Polsce okrętów, które byłyby wersjami rozwojowymi łodzi podwodnych obecnie eksploatowanych przez niemiecką marynarkę wojenną.
Dla Polski, biorąc pod uwagę fakt, że w tej chwili dysponujemy tylko jednym, trapionym licznymi awariami okrętem podwodnym, zakup nowych staje się sprawą pilną. Udziałem w przetargu na dostawy okrętów zainteresowane są także stocznie szwedzkie, hiszpańskie, francuskie oraz potencjalnie południowokoreańskie. Dodatkowo przez lata rozważano pozyskanie używanego okrętu podwodnego jako tzw. rozwiązania pomostowego.
Jeśli Niemcy, zamiast wypożyczyć za opłatą, przekazaliby Polsce używany okręt, z całą pewnością realizowaliby również swój interes stricte ekonomiczny. De facto doprowadziliby do tego, że kolejne okręty również zamówilibyśmy w Niemczech. Równocześnie jednak, gdybyśmy jedną jednostkę otrzymali za darmo, a drugą kupili w dobrej cenie, mogłoby to być rozwiązaniem opłacalnym. Dla Niemców z kolei byłaby to okazja do zrobienia gestu politycznego, bez obciążenia budżetu, o który idzie w tej chwili twarda walka w rządzącej Niemcami koalicji.
Według informacji Onetu strona niemiecka nigdy nie otrzymała odpowiedzi na powyższą propozycję, a co więcej o fakcie jej złożenia nie wie ani dowództwo Marynarki Wojennej, ani nawet kierownictwo Ministerstwa Obrony Narodowej.
Dla Scholza Polska nie jest nadmiernie istotna
Ostatnim problemem, który przyczynił się do porażki polsko–niemieckiego szczytu, mają być, jak stwierdzają nasi rozmówcy, rosnące w Niemczech nastroje nacjonalistyczne i niekoniecznie życzliwe wobec Polski, które doskonale ma wyczuwać Olaf Scholz.
Jak stwierdza rozmówca Onetu w Berlinie, zanim kanclerz podejmie jakąkolwiek decyzję, zadaje sobie tylko jedno pytanie: czy dana sprawa pozwoli SPD uratować się przed klęską, która – po katastrofalnym wyniku w wyborach europejskich – realnie grozi niemieckiej socjaldemokracji.
Gdyby o relacjach z Polską decydowała wywodząca się z Zielonych szefowa dyplomacji Annalena Baerbock, nasze źródło przekonuje, że moglibyśmy liczyć na znacznie więcej.
Źródło: onet.pl