Jak wojsko „wycina” swoich specjalistów. Błąd systemowy?

niezależny dziennik polityczny

O tym, że w wojsku brakuje specjalistów, przyzwyczailiśmy się słyszeć od dawna. Niektóre przyczyny tego zjawiska są znane, jak choćby konkurencja rynku cywilnego. Inne są mniej oczywiste. Okazuje się na przykład, że żołnierz ma prawo mieć dwie specjalności i w te inwestuje MON. Jeżeli ma trzy lub więcej, trzeba mu je z kariery wyciąć, niezależnie od umiejętności.

Przy okazji powołań związanych z ćwiczeniami wojskowymi dochodzi do sytuacji kuriozalnych. Jednego z rezerwistów powołano np. na stanowisko ratownika medycznego, po czym zaczął wypytywać w sieci, gdzie może przejść kurs takiego ratownictwa, bo nigdy się tego nie uczył. Inny przypadek miał miejsce kilka lat temu, kiedy student lotnictwa na kierunku kształcącym w specjalności inżyniera konstruktora lotniczego, otrzymał przydział mobilizacyjny: pilot śmigłowca. Bo studiował lotnictwo. Kiedy odwołał się od tego, tłumacząc, że nie ma nic wspólnego z lataniem, usłyszał: „w jednostce pana przeszkolą”.

W jednym i drugim przypadku widać, że wojsku zdarza się budować rezerwy „na sztukę”, tj. przypisywać specjalności rezerwistom, nie zwracając uwagi na ich rzeczywiste umiejętności lub ich brak. Centra rekrutacji (dawne WKU) po prostu muszą uzupełnić stanowiska przypisane rezerwistom. Tyle tylko, że takie postępowanie nie tylko nie zwiększa możliwości armii, ale jest wręcz szkodliwe, bo finalnie organy administracji wojskowej kierują do jednostek często ludzi kompletnie nieprzygotowanych do służby na wybranych stanowiskach.

Nieznany potencjał

Można mówić, że dzieje się tak ze względu na brak specjalistów w wojsku zawodowym czy w rezerwie. Jednak okazuje się, że Siły Zbrojne RP same nie wiedzą, jakimi specjalistami dysponują. Jak dowiadujemy się od naszych rozmówców, w czasie, kiedy zaczynała się w Polsce pandemia COVID-19, okazało się, że Ministerstwo Obrony Narodowej samo nie wiedziało, ilu ma żołnierzy z kwalifikacjami ratownika medycznego. Tzn. wiedziało, ilu ma na takich etatach, ale nie prowadziło ewidencji tych, którzy posiadali uprawnienia, ale mieli niezwiązane z tym stanowisko. W jednostkach trzeba było przeszukiwać teczki personalne w poszukiwaniu takich żołnierzy. Mimo że wystarczyło prowadzić ewidencję w przysłowiowym Excelu.

Najważniejsze wydaje się jednak pytanie: dlaczego MON nie prowadził wcześniej takiej ewidencji? Otóż, jak dowiadujemy się od naszych rozmówców, żołnierz może posiadać w wojsku tylko dwie specjalności. Wybiera się je z punktu widzenia przydatności na pełnionym przez niego aktualnie stanowisku. Tylko te umiejętności wojsko interesują i tylko w nie się inwestuje.

Teoretycznie tak powinno być, jednak kiedy przyjrzymy się temu zjawisku bliżej, wówczas widzimy paradoks tej sytuacji. Siły Zbrojne tracą bowiem specjalistów nie tylko poprzez utratę ludzi odchodzących z wojska, ale także w wyniku wycinania uprawnień u tych, którzy służą. Absurd sytuacji polega na tym, że pomimo iż w danym momencie dodatkowe kwalifikacje mogą wydawać się zbędne, to w czasie realnych działań bojowych mogą się okazać kluczowe. Łatwo sobie bowiem wyobrazić, że żołnierz zajmujący stanowisko techniczne (a posiadający np. kwalifikacje ratownika medycznego) może w warunkach bojowych być zmuszony udzielić pomocy rannym kolegom.

Utrata specjalistów

Przykładowo, w Siłach Powietrznych członek personelu naziemnego, który na zajmowanym stanowisku służbowym ma wpisane dwie specjalności (np. awionik i uzbrojeniowiec), może awansować poprzez uzyskanie etatu „pokładowego” (technika wchodzącego w skład załogi statku powietrznego). Tylko w ten sposób może uzyskać wyższą pensję i ruszyć do przodu swoją karierę. Etat pokładowy wiąże się z nauką nowej specjalizacji, ale także „wycięciem” dotychczasowej. Takiej, która w wojsku jest nierzadko potrzebna i w której człowiek ten może być wysokiej klasy fachowcem. Jednak dla kadrowców to za dużo i okazuje się, że trzeba jedną z dotychczasowych umiejętności żołnierza po prostu usunąć. Po takim wycięciu nie ma później podstawy do podtrzymywania wybranych umiejętności. Wojsko w ten sposób pozwala, aby specjalista utracił umiejętności, za których zdobycie poprzednio wojsko zapłaciło w trakcie jego szkolenia. I o ile taki żołnierz ze względu na zakres swoich obowiązków nie ma możliwości podtrzymywać dotychczasowych kwalifikacji, to sytuacja taka jest akceptowalna. Jeżeli jednak jest inaczej (a o takich przypadkach się dowiadujemy), to sytuacja wymaga pilnej naprawy. Tym bardziej, że osoby posiadające kwalifikacje lotnicze, podobnie jak medycy, są bardzo trudne do zastąpienia z uwagi na ich deficytowy charakter.

Inna sytuacja, o której usłyszeliśmy, to żołnierz na stanowisku ratownika medycznego (ratownik „z powołania”, pełniący po godzinach dyżury w cywilnym pogotowiu ratunkowym), który nie mógł awansować w tej specjalności. Awansował wreszcie na zupełnie inne stanowisko, a wojsko przestało w związku z tym inwestować w niego jako ratownika medycznego. Obecnie mija pięć lat, w trakcie których powinien uczestniczyć w kursach doskonalących, których nie zrealizował, bo musiałby sam za nie zapłacić (koszt około 4000 zł). Ponieważ w pogotowiu ratunkowym pełnił dyżury w ramach wolontariatu (a zatem bez gratyfikacji finansowej), a koszty uczestnictwa w kursach doskonalących musiałby pokrywać z własnej kieszeni, doszedł do wniosku, że nie ma na to ochoty, bo w dającej się przewidzieć przyszłości nie jest w stanie ze swoim stopniem wrócić na stanowisko ratownika medycznego. Jest zmęczony sytuacją, zajęty swoimi sprawami rodzinnymi, spłatą kredytu za mieszkanie itp. Wojska w obecnym systemie w zasadzie nie obchodzi, że może ratować zdrowie i życie kolegów w sytuacji zagrożenia ani też nie motywuje go do tego. Nie ma bowiem żadnego systemu zachęt dla osób posiadających dodatkowe kwalifikacje.

Paradoks medyków

Wprawdzie ustawa przewiduje realizację kursów doskonalących dla ratowników medycznych na koszt wojska, ale dotyczy to tych ratowników medycznych, którzy zajmują etaty medyczne. Tymczasem na pewno taniej będzie doszkolić ratowników medycznych w cyklu pięcioletnim (koszt około 4000 zł na jednego ratownika medycznego w ciągu 5 lat) niż powoływać dodatkowych rezerwistów z kwalifikacjami medycznymi (o ile wojsko w ogóle ich znajdzie). Tym bardziej, że żołnierze z tymi kwalifikacjami, jeżeli służą na innych stanowiskach służbowych, i tak są opłacani podczas ich zawodowej służby wojskowej.  

Na to nakłada się jeszcze inny paradoks. Od 2026 roku każdy ratownik medyczny w Polsce będzie zobowiązany do opłacania z własnej kieszeni miesięcznej składki na Krajową Izbę Ratowników Medycznych. Jak się dowiadujemy, to ostatnie spowoduje, że nawet ci żołnierze – ratownicy medyczni, którzy mimo wszystko na własną rękę podtrzymywali swoje kwalifikacje, przestaną to robić. Po co mają płacić składkę, skoro nie muszą (bo zajmują etat niemedyczny), tym bardziej, że nie mają z tego tytułu żadnych profitów.

Kuriozum sytuacji polega na tym, że z jednej strony wojsko zachęca cywilnych medyków do wstępowania do legionu medycznego, a z drugiej strony całkowicie nie interesuje się tymi medykami, których ma w swoich szeregach, jeśli zajmują inne stanowiska niż medyczne. Jak zachęcić do służby cywilnych medyków, skoro wojsko na przykładzie własnych żołnierzy udowadnia cywilom, że nie dba o medyków?

Interesujące jest też to, że wojsko nie utworzyło swojej własnej izby ratowników medycznych. Teraz wojskowi ratownicy będą musieli przystąpić do Krajowej Izby Ratowników Medycznych, która będzie gromadziła dane wrażliwe dotyczące wojskowego personelu medycznego. I nie tylko wojskowego. Bo do tej izby będą zmuszeni należeć również funkcjonariusze służb mundurowych (w tym również funkcjonariusze służb specjalnych), jeżeli zajmują stanowiska ratowników medycznych. Czy nie stanowi to zagrożenia dla bezpieczeństwa tych osób, a w konsekwencji dla bezpieczeństwa państwa?

Wydaje się, że osoby, które posiadają wysoki poziom wyszkolenia bojowego, nawet po zmianie miejsca pełnienia służby powinny mieć możliwości utrzymywania tych ciężko zdobytych umiejętności (np. należałoby umożliwić skoczkom spadochronowym kontynuowanie wykonywania skoków spadochronowych nawet w przypadku, gdy z różnych przyczyn musieli zmienić stanowisko służbowe na „nie skaczące” – o ile posiadają zdolność psychofizyczną do wykonywania skoków).

I to wojsku powinno zależeć na tym, aby potencjał tego żołnierza nadal był wykorzystywany. Tym bardziej, że wyszkolenie takiego żołnierza trwa bardzo długo i sporo kosztuje. Nie wspominając już o doświadczeniu bojowym zdobytym w różnych miejscach na świecie. Tymczasem w obecnych warunkach taka zmiana stanowiska służbowego wymuszona czynnikami losowymi może oznaczać powolną degradację umiejętności – ponieważ na nowym stanowisku służbowym żołnierz może „nie mieć podstawy do podtrzymywania dotychczasowych umiejętności”. Skoro jako obywatele decydujemy się na podtrzymywanie umiejętności żołnierzy rezerwy w czasie okresowych ćwiczeń wojskowych, to tym bardziej powinniśmy podtrzymywać umiejętności żołnierzy zawodowych, za których utrzymanie płacimy cały czas.

Kwestia podtrzymywania kwalifikacji żołnierzy to złożone zagadnienie. Można odnieść wrażenie, że w wojsku czasami najważniejsze jest „znalezienie podstawy prawnej”. Warto zauważyć jednak, że tę podstawę ktoś tworzy. Duża organizacja, jaką jest armia, powinna posiadać komórki odpowiedzialne za naprawę błędów systemowych, szczególnie w tak ważnym obszarze, jak zarządzanie kadrami. Ambitni żołnierze powinni być wspierani z pożytkiem dla nas wszystkich. Oczywiście nie chodzi o to, żeby żołnierze nagle zaczęli nabywać uprawnienia wedle swojego widzimisię, a armia im to finansowała.

Specjalności krytyczne

Moi rozmówcy sugerują, że powinien powstać katalog takich krytycznie potrzebnych umiejętności, których utrzymywanie powinno być wspierane finansowo. Są to:

  • kwalifikacje medyczne (wszystkie);
  • kwalifikacje lotnicze (wszystkie);
  • kwalifikacje z obszaru technologii, które mają charakter czasowy i podlegają cyklicznemu odnowieniu (spawacze, tokarze, elektrycy, osoby posiadające kwalifikacje z zakresu obsługi gazów sprężonych);
  • kwalifikacje z zakresu obsługi maszyn specjalnych (operatorzy maszyn budowlanych, kolejarze);
  • wybrane kwalifikacje morskie;
  • wybrane umiejętności bojowe (zwłaszcza instruktorskie).

Większość z powyższych kwalifikacji mogłaby być utrzymywanych relatywnie niedużym kosztem. Jak dowiadujemy się od naszych rozmówców, koszt odnowienia uprawnień to zwykle kwota rzędu kilku tysięcy złotych i trzeba ponosić go raz na kilka lat.

Jakie byłyby to wydatki z punktu widzenia całych Sił Zbrojnych? Załóżmy, że 100 tys. ludzi potrzebowałoby odnowienia trzeciej, dodatkowej specjalności raz na trzy lata, a średni koszt odnowienia to 2 tysiące złotych. Wówczas kosztowałoby to MON rocznie około 67 mln PLN. W skali budżetu obronnego są to niewielkie pieniądze. Warto zauważyć, że przyjęte założenia konieczności utrzymywania dodatkowych kwalifikacji 100 000 żołnierzom są mocno przesadzone (bo takich żołnierzy jest niestety znacznie mniej), ale daje to obraz, jak niewielkim kosztem można podtrzymać krytycznie ważne dla wojska kwalifikacje, których w wojsku nigdy za wiele.

Do tego konieczne byłoby udzielanie urlopów szkoleniowych żołnierzom na czas egzaminów bądź szkoleń odświeżających nawyki, ale jak mówią nasi rozmówcy: „w czasie pokoju wojsko powinno się szkolić”, więc w zasadzie nie powinno to stanowić problemu. Tym bardziej, że zgodnie z programami szkolenia żołnierze i tak powinni nabywać np. umiejętności udzielania pierwszej pomocy.

Źródło: defence24.pl

Więcej postów

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*