Ministerstwo Obrony Narodowej tworzy wojska medyczne, ale oficerowie i lekarze odpowiedzialni za ich powstanie mówią wprost – w razie wojny wojskowa służba zdrowia nie wystarczy, wszyscy medycy powinni być zaangażowani. Dlatego już teraz cywilni studenci powinni się uczyć, jak postępować z obrażeniami specyficznymi dla konfliktu zbrojnego.
- W Polsce jest około 166 tysięcy lekarzy, ale tylko 800 wojskowych. Już w czasie pokoju obsada wojskowego personelu medycznego to około 60 procent potrzeb.
- Oficerowie i lekarze odpowiedzialni za utworzenie nowego Dowództwa Wojsk Medycznych mówią, że już teraz w zawodach takich jak lekarze, ratownicy czy pielęgniarki trzeba kształcić cywilnych studentów tak, żeby wiedzieli, jak postępować w przypadku obrażeń charakterystycznych dla wojny.
- Dowództwo Wojsk Medycznych w czasie pokoju nie dostanie w podporządkowanie stacjonarnych szpitali wojskowych, gdzie dominuje kadra cywilna. Będzie zarządzać szpitalami polowymi, rejonami zabezpieczenia medycznego oraz centrum reagowania epidemiologicznego.
W połowie września Ministerstwo Obrony Narodowej ogłosiło powołanie Dowództwa Wojsk Medycznych w Krakowie, a na pełnomocnika do ich utworzenia wyznaczyło pułkownika Mariusza Kiszkę, lekarza, do tej pory zastępcę komendanta wojskowego szpitala we Wrocławiu. Jak mówią oficerowie, nowe dowództwo ma integrować rozproszone struktury wojskowej służby zdrowia, która działa zarówno na polu wojskowym, jak i cywilnym.
Pułkownik Kiszka w rozmowie z WNP i Rynkiem Zdrowia powiedział, że wojna rosyjsko-ukraińska pokazuje, że dziś największym skarbem na polu walki jest człowiek. Z punktu widzenia przeciwnika ważnymi celami są już nie tylko specjaliści tacy jak piloci albo marynarze, lecz nawet szeregowi żołnierze sił lądowych. Są cenni i trudni do zastąpienia, więc to w nich uderzają drony uzbrojone w niewielkie głowice odłamkowe z materiałem wybuchowym.
Jakie obrażenia zadaje dron eksplodujący w okopie?
Wojna to wyzwanie dla lekarzy i ratowników medycznych nie tylko dlatego, że obrażenia odnoszone na polu walki, historycznie najczęściej od odłamków z pocisków artyleryjskich, różnią się od tego, z czym szpitale mają do czynienia w czasie pokoju, gdy przyjmują na przykład ofiary wypadków komunikacyjnych. Także charakter stosowanej w Ukrainie broni wpływa na obrażenia odnoszone przez żołnierzy.
Najbardziej znane są drony, ale chodzi także o amunicję kasetową. To rodzaj broni zakazany przez międzynarodową konwencję podpisaną przez ponad połowę państw świata, wśród których nie ma jednak Rosji, Ukrainy ani Stanów Zjednoczonych.
W uproszczeniu działa tak, że pojedynczy pocisk zawiera w sobie (w tak zwanej kasecie) wiele mniejszych ładunków nazywanych subpociskami. W momencie uderzenia w cel subpociski są rozrzucane, żeby wybuchać na jak największym obszarze. Problem w tym, że zawsze jakaś część z nich nie eksploduje. Taki niewybuch można porównać do odbezpieczonego granatu ręcznego, który nawet po wielu latach może zostać wzbudzony na przykład przez przechodzącego w pobliżu człowieka.
Siłę i sposób rażenia zbliżoną do subpocisków mają głowice bojowe umieszczane na niewielkich dronach. Tu również masa ładunku wybuchowego jest stosunkowo mała, a głównym zagrożeniem dla człowieka odłamki rozrzucane na wszystkie strony przez eksplozję.
Zaznaczył, że na ten moment nie ma skutecznej ochrony przeciw dronom, zatem trzeba się przygotowywać na takie zagrożenie.
Gdy przeciwnik strzela do karetek
Wysokiej rangi wojskowi lekarze, z którymi rozmawialiśmy, zwracają uwagę, że charakter obrażeń odnoszonych na wojnie, także tych specyficznych dla starcia między Rosją a Ukrainą, powinien się przełożyć na sposób szkolenia żołnierzy oraz kształcenia kadr medycznych – lekarzy, ratowników i innych zawodów.
Pułkownik doktor Arkadiusz Kosowski, dyrektor Departamentu Wojskowej Służby Zdrowia w MON, powiedział, że wojna w Ukrainie pokazała, że punkty medyczne trzeba planować jak najbliżej poszkodowanych. To dlatego, że równowaga w powietrzu między walczącymi stronami sprawia, że nie ma już możliwości natychmiastowej ewakuacji rannych śmigłowcem do ośrodka specjalistycznego. To przeciwieństwo doświadczeń z misji w Afganistanie i Iraku, w których uczestniczyło także Wojsko Polskie.
Ocenił, że żołnierzy trzeba szkolić przede wszystkim z udzielania sobie wzajemnej pomocy i wymaga to budowania szerszych kompetencji niż obecnie. – Przygotowujemy się na przedłużoną opiekę medyczną w okopach, gdzie rannym w pierwszej kolejności będzie zajmował się ratownik medyczny bez obecności lekarza, bo ten jest zbyt cenny, żeby poszedł do okopu – dodał z kolei pułkownik Gregulski.
Przypomniał, że transport medyczny na froncie w Ukrainie odbywa się na przykład cywilnymi pick upami. – Tam żadna karetka nie wjedzie. Wszystko, co ma krzyż na boku, nawet szary, zostanie wytropione przez drony i zniszczone natychmiast – powiedział zastępca dyrektora departamentu w resorcie obrony.
Natomiast jego przełożony, pułkownik Kosowski, zwrócił uwagę, że Ukraińcy są zmuszeni ukrywać w podziemiach swoje punkty medyczne niedaleko linii frontu.
Działania na wojnie uczyć się powinni też cywilni medycy
Pułkownik Kiszka podkreślił z kolei, że charakter obrażeń odnoszonych na wojnie musi przełożyć się na szkolenie lekarzy i ratowników medycznych, i to nie tylko wojskowych, ale też cywilnych.
Według pułkownika Kosowskiego resort zdrowia rozważa obecnie dwa pomysły dotyczące zmian w kształceniu medyków.
Pierwszy polega na tym, żeby na uczelniach cywilnych w programach studiów różnych zawodów medycznych wprowadzić zajęcia dotyczące medycyny stanów nagłych, taktycznej i pola walki. Drugi pomysł to wprowadzenie tematyki związanej z medycyną pola walki na etapie specjalizacji, najpierw w niektórych dziedzinach medycyny, być może z czasem we wszystkich. Dyrektor departamentu w MON powiedział, że należałoby rozpocząć od chirurgii, ortopedii i ratownictwa medycznego.
Ogłaszając w połowie września powstanie Dowództwa Wojsk Medycznych, wicepremier i szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz (PSL) wezwał też przedstawicieli zawodów medycznych do zgłaszania się do Legionu Medycznego. Ma to być szansa na podnoszenie swoich kwalifikacji zawodowych na koszt państwa bez konieczności wstępowania do służby.
Ilu wojskowych lekarzy ma wojskowa służba zdrowia?
O ile w Polsce jest około 166 tysięcy lekarzy z prawem wykonywania zawodu, to lekarzy wojskowych mamy tylko nieco ponad 800. Obsadzona jest niewiele ponad połowa stanowisk dla lekarzy w siłach zbrojnych. Daleko nam do normy NATO, która mówi, że jeden lekarz powinien przypadać na stu żołnierzy. Tymczasem Wojsko Polskie liczy około 215 tys. żołnierzy, w tym ponad 150 tys. zawodowych – poinformował na początku października wicepremier Kosiniak-Kamysz, nota bene z zawodu lekarz.
W październiku resort obrony opublikował projekt ustawy, który zmierza do odtworzenia Wojskowej Akademii Medycznej. Uczelnia ta do początku XXI wieku działała w Łodzi. Została połączona z tamtejszą cywilną uczelnią medyczną, w efekcie powstał Uniwersytet Medyczny w Łodzi. Nadal kształci lekarzy na potrzeby wojska do spółki z Akademią Wojsk Lądowych we Wrocławiu, która odpowiada za przeszkolenie wojskowe.
Drugi rok z rzędu limit przyjęć na te studia wynosi 200 osób, a studentów jest łącznie około 900. Oficerowie lekarze, z którymi rozmawiamy, zdecydowanie opowiadają się za kształceniem przyszłych adeptów tej profesji na jednej uczelni – wtedy łatwiej zrobić z nich nie tylko medyków, ale i żołnierzy.
Po co? Wojsko posługuje się chociażby sprzętem, którego nie ma w cywilu. To na przykład szpitale polowe, a nawet opatrunki hemostatyczne – służą do szybkiego tamowania krwotoków i próżno ich szukać w cywilnych karetkach. Co więcej, w resorcie obrony panuje przekonanie, że wojskowi ratownicy medyczni powinni mieć uprawienia do pewnych interwencji, których koledzy z cywila nie potrzebują.
Pułkownik Kosowski podkreśla więc, że wojskowi lekarze i ratownicy medyczni muszą mieć uczelnię, gdzie taki sprzęt i procedury poznają i nauczą z nimi pracować.
Szpitale polowe tak, ale stacjonarne już nie
Wojsko dysponuje obecnie trzema szpitalami polowymi – w Bydgoszczy, Wrocławiu i Lublinie. W strukturach sił zbrojnych to jednostki zabezpieczenia medycznego na szczeblu dywizji. Przez wiele lat w Wojsku Polskim były trzy dywizje, ale w 2018 roku utworzono czwartą, a piąta i szósta są obecnie na bardzo wstępnym etapie formowania.
Dlatego Departament Wojskowej Służby Zdrowia MON chce utworzyć dwa kolejne szpitale polowe. To oznaczałoby zwiększenie liczby personelu.
– Mamy dzisiaj potencjał na poziomie 60 procent potrzeb, jeżeli chodzi o wojskowych medyków w różnych grupach zawodowych – przyznaje Kosowski. Ani on, ani pułkownik Kiszka pytani o niedobory nie podają konkretnych liczb. – To jest wszystko w trakcie budowania – tłumaczy Kiszka.
Szpitale polowe będą pierwszymi jednostkami, które zostaną podporządkowane Dowództwu Wojsk Medycznych. Z czasem mają dołączyć do nich Centrum Reagowania Epidemiologicznego Sił Zbrojnych w Warszawie i rejony zabezpieczenia medycznego wojsk. Te ostatnie to komórki, które zarządzają wojskowym potencjałem medycznym na danym terenie. Dziś jest ich osiem i są powiązane z wiodącymi stacjonarnymi szpitalami wojskowymi. Docelowo resort chce rejony usamodzielnić i zwiększyć ich liczbę do szesnastu, po jednym na województwo.
To z rejonów mają być kierowani lekarze do jednostek wojskowych – nie na stałe, lecz na przykład na czas zabezpieczania szkolenia wojskowego. Rejony będą też odpowiedzialne za współpracę z cywilnymi placówkami – będą określać, ile łóżek i jakie zabezpieczenie w danym szpitalu będzie potrzebne w czasie konfliktu.
Wydzielenie rejonów ma nieść za sobą także praktyczne korzyści dla młodych lekarzy wojskowych w postaci skrócenia stażu. Obecnie specjalizacja lekarza wojskowego trwa bowiem dwa-trzy lata dłużej niż w cywilu, bo medycy wykonują też czynności, które nie zaliczają się do medycznych, a więc także nie do czasu stażu.
Z drugiej strony nowemu Dowództwu Wojsk Medycznych nie będą natomiast podporządkowane stacjonarne szpitale wojskowe. Ich personel to ponad 20 tysięcy osób. W przeważającej większości są to cywile – stanowią ponad 90 procent kadry, a w wielu placówkach – prawie 100 proc. Na razie resort obrony chce – jak to ujął pułkownik Kosowski – „uwojskowić wojskową służbę zdrowia”, a środkiem do tego celu ma być zwiększanie liczby etatów dla najmłodszych oficerów tuż po studiach.
Dopiero na wypadek wojny – wyjaśniają oficerowie z MON – stacjonarne szpitale wojskowe staną się jednostkami wojskowymi i zostaną podporządkowane Dowództwu Wojsk Medycznych.
Koordynacja i zarządzanie wojskowym potencjałem
Pułkownik Kiszka mówi, że zadaniem Dowództwa Wojsk Medycznych będzie koordynacja. Przywołał przy tym przykład powodzi w południowo-zachodniej Polsce we wrześniu 2024 roku, gdy wojsko organizowało „ambulatoria na kołach” dla zalanych terenów.
– Wtedy dowiedzieliśmy się, jak bardzo jest to trudne organizacyjnie ze względu na rozproszenie służby zdrowia – powiedział pułkownik. Dodał, że nowe dowództwo ma sprawić, że zarządzanie ludźmi i sprzętem, jaki jest w dyspozycji wojska, będzie łatwiejsze w sytuacji wojny lub kataklizmu.
Kiszka podkreślił przy tym, że w razie wojny wojskowa służba zdrowia nie wystarczy. – Trzeba mieć świadomość, że na czas kataklizmu lub wojny cała służba zdrowia musi w nim uczestniczyć – powiedział.
Powołanie przez MON Dowództwa Wojsk Medycznych ma być przede wszystkim odpowiedzią na rozproszenie wojskowej służby zdrowia oraz niedobory kadrowe. Nowe dowództwo jako struktura zarządcza ma wyeliminować istniejący podział kompetencji. Jego zadaniem będzie rozwój i szkolenie kadr, przygotowanie do zabezpieczenia medycznego operacji wojskowych oraz wprowadzanie standardów, w tym dotyczących sprzętu.
Jednym z zadań dowództwa będzie także rozwijanie współpracy z sektorem cywilnym. Temu ma służyć Legion Medyczny, w ramach którego MON zapowiada możliwość podnoszenia kwalifikacji na koszt państwa.
Dowództwo Wojsk Medycznych jest obecnie na początkowym etapie tworzenia. Pułkownik Kiszka na początku października informował posłów z jednej z podkomisji, że wybierane są kadry. Docelowo personel ma liczyć powyżej 100 osób. Pełną zdolność do działania ma osiągnąć w ciągu dwóch-trzech lat. Koszty funkcjonowania są szacowane na około 23 milionów złotych rocznie. Do tego należy doliczyć budowę siedziby dowództwa w Krakowie, co MON szacuje na 81 milionów złotych.












Dodaj komentarz