Tak pije Warszawa. One wiedzą to najlepiej. „Nocą muszę się kratować”

niezależny dziennik polityczny

Warszawiacy chcą nocnej prohibicji, ale władze miasta nie spieszą z jej wprowadzeniem. Sam Rafał Trzaskowski wątpił w skuteczność zakazu sprzedaży alkoholu nocą. Dlatego w tokfm.pl sprzedawczynie ze sklepów monopolowych pokazują, jak wygląda picie Polaków i Polek. – Małpka pociąga za sobą gorylka albo piwka do snu. I tak to się kręci – opisuje Katarzyna Marzec.

– Zakazać sprzedaży alkoholu w nocy. Pewnie, że nie ma z tym co czekać – stwierdza Katarzyna Marzec. To o tyle zaskakujące, że jest pracownicą sklepu monopolowego w Warszawie. Nie boi się jednak, że po wprowadzeniu nocnej prohibicji w stolicy straci pracę. – Od maja szkolę już piątą dziewczynę do roboty w naszym sklepie. Padają jak muchy i ciągle przychodzą nowe na przyuczenie. Ta piąta ma zastąpić mnie od przyszłego tygodnia, bo mam już dość tej pracy – tłumaczy moja rozmówczyni.

– To wasza, Polaków, sprawa, jakie zakazy chcecie u siebie wprowadzać – dopowiada Iwanna z Ukrainy, która zamieszkała w Polsce tuż przed wybuchem pełnoskalowej wojny. – Ale jak podaję wódkę nocnym klientom, to widzę, że większość z nich ma problem z piciem. To pytanie do was, czy tak chcecie. Ja mogę przejść do Żabki. Zarobki trochę mniejsze, ale spokój większy – podkreśla.

Na pytanie o nocną prohibicję w Warszawie najpierw odpowiedział prezydent Rafał Trzaskowski: „Jestem przeciw ograniczeniom, które de facto trudno wyegzekwować”. Bał się, że po ich wprowadzeniu na terenie miasta powstaną meliny. Tak jednak nie stało się w Katowicach, Wrocławiu, Poznaniu, Zakopanem ani w prawie 200 gminach w Polsce, gdzie już zarządzono nocną „ciszę alkoholową”. Władze Krakowa pochwaliły się nawet, że po jej ogłoszeniu miasto się uspokoiło. W pierwszych sześciu miesiącach obowiązywania tam nocnej prohibicji – od lipca do grudnia 2023 roku – liczba interwencji policji spadła o 47 proc., a straży miejskiej o prawie 30 proc.

Pod naciskiem społeczników warszawski ratusz zorganizował konsultacje społeczne. Z 8384 osób, które wypełniło ankietę online, ponad 80 proc. opowiedziało się za wprowadzeniem nocnego zakazu sprzedaży alkoholu na terenie miasta. Jedynie 18 proc. podzielało sceptycyzm Trzaskowskiego.

Choć raport z tych konsultacji powstał pod koniec sierpnia, to wspomnianego zakazu wciąż nie ma. Prezydent Warszawy zapowiedział, że przygotuje dla radnych projekt uchwały w tej sprawie, ale wcześniej skonsultuje go z ościennymi gminami. Niektóre z nich boją się tzw. alkoturystyki, czyli nocnych wypadów warszawiaków do pobliskich miejscowości, gdzie dalej do rana handluje się alkoholem. – Czy jak konsultacje z gminami ościennymi się zakończą, to będą prowadzone konsultacje z gminami ościennymi gmin ościennych? – pytał ironicznie na ostatniej sesji Jan Mencwel, stołeczny radny z Miasto Jest Nasze.

– Oby nie było jak z postanowieniami noworocznymi moich klientów. W pierwszych dwóch tygodniach stycznia jest ich mniej, bo twardo odstawiają alkohol, a potem machają na to ręką, bo ile można się męczyć – komentuje Katarzyna Marzec i pokazuje życie nocne w Warszawie.

Polak pod kratą w monopolowym. „Nie planuje picia”

Moja rozmówczyni twierdzi, że najgorzej jest właśnie w nocy. Klient jest wtedy najbardziej rozdrażniony i już nie bawi się w uprzejmości. – Pół biedy, gdy szarpie się z kimś przed sklepem albo tłucze butelki gdzieś w pobliżu. Gorzej, jak to dzieje się u mnie. Nocą muszę się kratować, czyli zamykać dodatkowe metalowe drzwi, bo bywa nerwowo. Co prawda, wyzwiska pt. „szmato” przelecą przez kratę, ale pięść już na szczęście nie – przyznaje Katarzyna Marzec.

Iwannie z Ukrainy w takich sytuacjach nie sprzyja jej akcent. Słyszy, że zabiera prace Polkom, że pewnie wyłudza w Polsce zasiłki i żeby się stąd wynosiła. – Czasem się zastanawiam, czy pijany Polak nie mówi na głos tego, co myślą wszyscy – stwierdza ze smutkiem.

– Z pijanego Polaka po prostu wychodzi najgorsze. Gdyby naród głosował w takim stanie, w jakim jest mój klient pod kratą, pewnie już byśmy nie byli w Unii Europejskiej. Skłócilibyśmy się ze wszystkimi. Putin wszedłby do Polski jak po swoje – uważa Marzec.

Jak dodaje, niektórym klientom niewiele potrzeba, by jej naubliżać. Wystarczy, że zabraknie cytrynówki albo schłodzonego piwa. – Mają też pretensje, gdy nie dołożę im złotówki do jakiegoś smakowego piwa i muszą kupić gorsze. Bo nie chodzi o ludzi, którzy się stoczyli i mieszkają na ulicy. Tacy akurat smakowego nie chcą. Poza tym żyją ze mną w zgodzie. Nie mają też problemu z doproszeniem złotówki u kogoś pod sklepem. W przeciwieństwie do tych nieszczęsnych „kołnierzy” – wzdycha.

– Chodzi o tzw. białe kołnierzyki? – dopytuję.

– Tak ich nazywam, ale nie stają u mnie pod kratą w garniturach. Są po prostu zadbani, dobrze ubrani. Widać, że chodzą jeszcze do pracy. Dopijają swoje w nocy, a potem budzą się na kacu i idą do jakiejś roboty. Tacy niechętnie płacą u mnie kartą. Nie wiem, może wstydzą się nabijać wydatków w monopolowym na rachunek bankowy. Mój mąż, zanim się z nim nie rozwiodłam, też dbał o pozory. Kombinował strasznie, żeby nie zostawiać śladów swojego picia. Ukrywał je nawet przed sobą. Bo wiadomo, póki nie ma śladów, to nie ma problemu… W każdym razie tacy nie zawsze mają gotówkę, a jeśli nawet, to ona się kończy za którymś razem pod kratą – opisuje.

Przyznaję, że dalej nie rozumiem, dlaczego jej klientom nie szkoda nóg na chodzenie po kilka razy po piwo. Przecież prościej byłoby od razu zrobić zapas i szukać w nim snu. A jeśli już muszą kursować, to dlaczego nie przygotowują się do nocnego picia, wybierając gotówkę z bankomatu.

– Popracowałby pan za mnie, to od razu by się poznał na ludzkiej psychice. Przecież taki człowiek, który ukrywa nawet przed sobą swój alkoholizm, nie planuje picia. On się oszukuje, że wpada tylko po jedno smakowe piwko. A potem go wciąga, kupuje następne, a czasem poprawi małpką. Wygrzebuje z portfela jakieś drobniaki, a gdy mu braknie, to jest wielkie oburzenie, że złotówka to nie pieniądz. Dla nich nie, dla mnie tak. Gdybym miała każdemu ją dokładać, to na koniec miesiąca byłabym stratna o całe setki złotych – opowiada moja rozmówczyni.

Zakaz sprzedaży alkoholu nietrzeźwym to fikcja? „Wszyscy są trzeźwi”

„Kołnierze” w nocy to – jak mówi Katarzyna Marzec – głównie „spady” po Żabkach i małych Carrefourach, które zamykają się ok. godz. 23. – Wcześniej tam kupują piwo i się zaprawiają, a potem przychodzą do mnie, żeby dopić się przed snem. Czasem kursują po kilka razy, bo widocznie nie mogą zasnąć – tłumaczy pracownica sklepu monopolowego.

Dodajmy, że właśnie w stronę właścicieli Żabek i Carrefourów robi ukłon Rafał Trzaskowski i jego urzędnicy. Zapowiadają, że nocna prohibicja w mieście – jeśli wejdzie w życie – będzie obowiązywała od godz. 23. To wbrew woli ponad 70 proc. warszawiaków, którzy wzięli udział w konsultacjach społecznych i opowiedzieli się za zakazem sprzedaży alkoholu w godzinach od 22 do 6 rano.

– A może zamiast wprowadzać nocną prohibicję, wystarczy nie sprzedawać alkoholu nietrzeźwym, czyli tym kursującym wiele razy po piwo? – zastanawiam się na głos.

– Całkiem pijanym nie sprzedaję. Resztę szef każe mi obsługiwać, bo inaczej musiałby zamknąć sklep w nocy albo klienci robiliby mi ciągle awantury. Bo przecież wszyscy mówią, że są trzeźwi – odpowiada Iwanna.

– Nie czarujmy się, zakaz sprzedaży alkoholu nietrzeźwym to fikcja. Jak ktoś chce coś zmienić odgórnie, to niech zrobi prohibicję. Wszystko inne to takie umywanie rąk i zrzucanie odpowiedzialności na nas w sklepach monopolowych. A my nie jesteśmy od tego, żeby uczyć naród życia w trzeźwości – ucina Katarzyna Marzec.

„Małpka pociąga za sobą gorylka”. Rano naród zawsze spragniony

Spożycie napojów wyskokowych w Polsce stale rośnie. O ile na początku lat 90. przeciętny Polak wypijał ok. 6,5 litra czystego alkoholu, to w 2021 roku (ostatnie dane Krajowego Centrum Przeciwdziałania Uzależnieniom) było ich już prawie 10. Wódki i wina pijemy mniej więcej tyle samo, co na początku transformacji ustrojowej. Natomiast po piwo sięgamy 2,5 raza częściej.

– Z tymi wódczanymi napojami to w szczegółach wygląda chyba inaczej – zastrzega Katarzyna Marzec. – Może rzeczywiście Polak rzadziej kupuje pół litra, ale częściej przychodzi po małą flaszeczkę. Rano mamy małpiarnię, czyli ludzie wpadają po małpki. Wszyscy, od pracowników fizycznych po kołnierze. Są zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Rano naród zawsze spragniony – dodaje.

– Temu nocna prohibicja pewnie nie zaradzi – wtrącam.

– No nie wiem. Oni tymi małpkami gaszą kaca, który został im po nocy. Więc gdyby go nie mieli, bo byłby zakaz sprzedaży, to może rano schodziłoby mniej małpek. A tak: małpka pociąga za sobą gorylka albo jedno, drugie, trzecie piwko do snu. I tak to się kręci – opisuje.

– Jakiego znowu gorylka? – dopytuję.

– Dwusetkę, u mnie zazwyczaj wiśni i cytryny. Ale gorylki rzadziej schodzą. Mówiłam panu, ludzie dbają o pozory, nie kupują za dużo za jednym zamachem. Chyba że w weekendy. Wtedy ludziom jakoś łatwiej kupić dużą flaszkę whiskey czy wódki. Wiadomo, imieniny, urodziny, imprezy itd. Ale ja od razu rozpoznam takiego, co idzie w gości, od tego, który sam pije w domu. Bo ten drugi często musi mi się wyspowiadać. Powiedzieć, że ta butelka jest na prezent. Albo na poczęstunek dla gości. A kto normalny by to mówił kobiecie ze sklepu? – kręci głową moja rozmówczyni.

Przez 260 godzin w miesiącu podają „chmielusom” piwo. „Mam dość”

Zarówno Katarzyna Marzec, jak i Iwanna zarabiają podobnie, choć pracują w różnych sklepach monopolowych. Dostają minimalną stawkę godzinową, czyli ok. 23 zł na rękę na umowę zlecenie. Stoją od 240 do 260 godzin przy ladzie w miesiącu. Daje to między 5,5 a 5,9 tys. zł pensji. – Przy czym połowę z tego oficjalnie, a resztę na czarno. Taki jest warunek mojego szefa. Dlatego na pensję muszę odłożyć z kasy, w gotówce – tłumaczy Marzec.

Jak dodaje, na zarobki nie narzeka, ale pracę i tak zmieni. Nie chodzi nawet o te ciężkie kartony z butelkami i zgrzewki piwa, które musi codziennie przerzucać. – Kręgosłup boli, ale można wytrzymać. Zresztą w markecie, do którego się przenoszę, nie będzie łatwiej. Chodzi o to, że mam już dość użerania się z pijanymi ludźmi. Dość tego ubliżania i końskich zalotów. Proszę pana, mam pięćdziesiątkę na karku, a ciągle jakiś chmielus chce mi wejść w nocy na zaplecze i „porozmawiać”. Jak pijany, to wiadomo, że w potrzebie. Dlatego też młode dziewczyny od nas tak szybko uciekają – stwierdza.

– Ja chyba też będę musiała się zwolnić i przejść do Żabki. Koleżanka z Ukrainy, która tam pracuje, mówi, że ma większy spokój. Nie musi się zastanawiać, czy pijany Polak wypowiada na głos to, co myślą wszyscy. Chcę tu zostać i nie mogę się tym zadręczać – podsumowuje Iwanna.

Źródło: tokfm.pl

Więcej postów