Batalion w Kościerzynie miał być dumą Wojsk Obrony Terytorialnej na Pomorzu. Choć istnieje na papierze, to w jego bazie hula wiatr. Zaczynał od wspólnych ćwiczeń ze specjalsami, lecz dziś żołnierze nazywają go „stanem umysłu” i „batalionem widmo”. Po odejściu zaangażowanych ludzi zostali w nim m.in. były policjant, który dusił człowieka, oraz oficer, który dokonał ataku seksualnego na podwładną.
- 72 Batalion Lekkiej Piechoty w Kościerzynie zaczynał od wspólnych ćwiczeń ze specjalsami z Formozy. Żołnierze z batalionu informują nas, że dziś instruktorem może być nawet osoba po szesnastodniowym wstępnym szkoleniu
- Na Wielkanoc żołnierze batalionu zostali wysłani na granicę, aby pełnić tam służbę. Zamiast służby, rzucano ich z jednej miejscowości do drugiej. Stacjonujący tam żołnierze nazwali ich grupę „cygańskim taborem”
- Choć na swoich stronach WOT chwali się ćwiczeniami z zakresu użycia dronów swoich żołnierzy, ci informują nas, że wszystko odbywa się na ich prywatnym sprzęcie i za prywatne pieniądze, a pomorska brygada nie posiada dedykowanej dronom sekcji
- Na papierze batalion liczy około pół tysiąca osób. Żołnierze przekonują nas, że nie ma ich więcej niż 250 i są upychani po innych jednostkach. W ich „jednostce” w Kościerzynie nikt nie kosi już nawet trawy
Bezpieczny kontakt do autorów: [email protected]; [email protected]
Na początku 2021 r. grupa żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej przyjeżdża do Kościerzyny, aby obejrzeć teren, na którym ma stanąć baza planowanego batalionu na pół tysiąca ludzi. Miejsce jest bardzo obiecujące. Stara szkoła idealnie nadaje się na koszary. Stojąca obok hala sportowa zapewni ćwiczenia pod dachem.
Rok później zapada ostateczna decyzja o formowaniu batalionu. Żołnierze wracają do Kościerzyny. Teren ten sam, ale… zniknęła szkoła i hala sportowa. Został tylko zapleśniały magazyn. Żołnierze są w szoku. Jednak ich dowództwo postanawia, że batalion powstanie mimo to.
Tak zaczyna się historia chaosu, niekompetencji, pogardy dla ludzkiego zaangażowania i energii oraz batalionu, którego „bazę” w Kościerzynie dziś porastają wysokie trawy.
Niniejszy artykuł jest efektem rozmów z pasjonatami działań proobronnych, specjalistami wysokiej klasy w swoich dziedzinach, którzy wiedzeni swoim zamiłowaniem do żołnierki oraz patriotycznym obowiązkiem wstąpili do Wojsk Obrony Terytorialnej na Pomorzu. To, co nazywają „wojskowym betonem”, sprawiło, że dziś prawie wszyscy z nich znajdują się poza wojskowymi strukturami.
Specjalsi wchodzą do akcji
Kim jesteśmy? Przede wszystkim pasjonatami wojskowości, ale też specjalistami w różnych dziedzinach, bez których wojsko się nie obejdzie. Wśród nas są łącznościowcy, medycy, kierowcy, specjaliści z zakresu inżynierii, informatyki, obsługi dronów. Już sama ta wiedza jest bezcenna dla wojska. Co więcej, poświęcając własny czas i pieniądze, wyszkoliliśmy się na wysokim poziomie z takich dziedzin jak survival, strzelectwo, w tym snajperskie oraz taktyka walki, która podczas ćwiczeń pozwala nam odgrywać rolę równorzędnych przeciwników dla jednostek specjalnych.
Kiedy w 2018 r. w naszym województwie powstała 7 Pomorska Brygada Obrony Terytorialnej, zaczęliśmy masowo wstępować do jej batalionów w Słupsku, Malborku, a także do kompanii w Gdańsku i Gdyni. Mieliśmy nadzieję na zdobywanie nowych umiejętności w strukturach Wojska Polskiego. Nasz zapał został szybko ostudzony. W wielu przypadkach nasi instruktorzy mogli być szkoleni przez nas, a nie na odwrót.
W 2020 r. gruchnęła jednak wieść, że brygada będzie tworzyła nowy batalion w Kościerzynie. Tu ludzie doceniają wagę takich jednostek. Kościerzyna znajduje się zaledwie 120 km od granicy z Rosją.
Dowódcą batalionu miał zostać człowiek, który wcześniej był dowódcą antyterrorystów w Morskim Oddziale Straży Granicznej, dobry taktyk, świetny strzelec, specjalista od ćwiczeń wysokościowych na śmigłowcach.
Z kolei pierwszą kompanią miał dowodzić były specjals z pięcioletnim doświadczeniem w jednostce wojskowej Formoza i misji w Afganistanie, organizator skoków spadochronowych, ćwiczeń na wodzie, doświadczony medyk.
To była dla nas szansa!
Skrojone pod WOT
Jakoś na początku 2021 r. żołnierze z brygady pojechali do Kościerzyny, aby dokonać oględzin terenu, który wojsko kupiło pod bazę nowego batalionu. Wrócili zadowoleni. Teren był bardzo perspektywiczny. Wcześniej znajdował się tam zespół szkół zawodowych.
Dwupiętrowa szkoła miała już swoje lata i wymagała remontu, ale stała na solidnym fundamencie, no i była stworzona pod budynek koszarowy. Szerokie korytarze, duże sale – było gdzie spać, jeść i prowadzić zajęcia. Do tego duża hala sportowa – wymarzona na zajęcia praktyczne pod dachem.
Jedynym mankamentem był stojący na tym samym terenie wielki pawilon, zbudowany gdzieś w latach 60., zawilgocony, przeżarty pleśnią, bez podłóg, z przeciekającym dachem, zawalony łajnem ptaków, które w nim mieszkały. Nadawał się raczej do rozbiórki.
W 2021 nastała epidemia Covidu, więc wszystko stanęło. Ale z początkiem 2022 r. temat nowego batalionu powrócił.
Gdzie są budynki?!
W marcu 2022 r. jeden z dowódców wrócił do Kościerzyny, żeby rozpocząć konkretne prace organizacyjne. Jak przyjechał na teren jednostki, to go zamurowało. Szkoła i hala sportowa zniknęły! Został tylko ten zapleśniały pawilon.
Facet wrócił do sztabu brygady w Gdańsku i zaczął wypytywać, co do cholery stało się z budynkami koszarowymi? W dowództwie brygady powiedzieli, że bardziej się opłacało zburzyć stare budynki i zbudować nowe i że one niedługo będą zbudowane.
Najlepsze było to, że zostawili ten zapuszczony pawilon i uznali, że na razie tam będą mieszkać żołnierze. Proszę dobrze zrozumieć, tam nawet bezdomni nie chcieli nocować. Ale oni już ten teren ogrodzili i postawili ochronę. Wyremontowany pokoik dla ochroniarza był jedynym miejscem, w którym dało się normalnie funkcjonować. Tak wyglądała baza formującego się 72. Batalionu Lekkiej Piechoty w Kościerzynie.
Mijały kolejne miesiące, nadszedł okres wakacyjny, a w Kościerzynie nic się nie działo. Żadnej budowy, żadnych nowych budynków dla wojska.
Dopiero jakoś jesienią wyznaczyli dla dowództwa tego tworzącego się batalionu siedzibę – to był jeden pokój trzy na pięć metrów w budynku sztabu brygady w Gdańsku, 60 km od Kościerzyny. Na kilku oficerów mieli tam jeden komputer. Niedługo potem dla całego batalionu wyznaczono sześć pokoików i jedną kancelarię na Babich Dołach w Gdyni. W tej kancelarii przy ośmiu komputerach gniotło się jak w ulu ponad 12 ludzi. Bardziej to przypominało giełdę papierów wartościowych niż miejsce służby.
No i dowództwo brygady już nakazało temu oficerowi z Formozy, który miał być dowódcą kompanii w Kościerzynie, przyjmować sprzęt dla całego batalionu, czyli dla pięciuset ludzi – broń, sprzęt medyczny, auta, to jest cała ogromna operacja logistyczna.
Tylko był jeden problem – zrobili w tym pawilonie pomiar wilgotności i wyszło im 70 proc. Karabinki Grot, które i bez wilgoci mają ogromne predyspozycje do rdzewienia, w takiej wilgotności w ogóle by się do niczego nie nadawały. Wstawili tam dmuchawy, udało im się osuszyć wnętrze do 50 proc. wilgotności, ale to i tak było za dużo, jak na przetrzymywanie sprzętu.
Ćwiczenia ze specjalsami
Pomimo tego bałaganu, my wszyscy i tak uciekaliśmy z Malborka i Słupska i zgłaszaliśmy się do tego nowego batalionu. Osoby tych dwóch dowódców ze Straży Granicznej i Formozy były dla nas gwarancją wysokiej jakości szkoleń, na które czekaliśmy od lat.
No i początek naprawdę był świetny. Najlepsi żołnierze naszego batalionu zostali doprowadzeni do takiego poziomu wojskowego rzemiosła, że w kwietniu 2023 r. specjalsi z Formozy wzięli nas do własnych ćwiczeń jako OPFOR [z ang. opposing force – siły przeciwne, czyli grupy, które w ćwiczeniach wojskowych mają symulować działania wroga – red.].
Jeśli chodzi o te ćwiczenia z Formozą, to nie możemy wchodzić w szczegóły ze względu na tajemnicę wojskową, ale możemy powiedzieć tyle, że były to zaawansowane ćwiczenia z rozpoznania dróg podejść wojsk specjalnych do wszystkich akwenów wodnych, zatoki i zalewu będących pod kontrolą sił OPFOR. Po ćwiczeniu dostaliśmy słowne podziękowania od samego dowódcy Formozy.
Nasze ćwiczenia w Kościerzynie to była jedna wielka walka z wojskowym betonem, czyli biernością dowództwa brygady w sprawie tworzenia batalionu.
Pokonać beton
Idealnym przykładem tego betonu były ćwiczenia strzeleckie.
Każdy element ćwiczeń – żołnierze, auta, sprzęt, broń, strzelnica – znajdowały się w innym miejscu. Wyglądało to tak, że aby przygotować się na sobotnio-niedzielne ćwiczenia, to od piątku rano zaczynało się zamieszanie.
Najpierw żołnierze musieli jechać na lotnisko na Babich Dołach w Gdyni po wojskowe jelcze. Tymi jelczami jechali do dzielnicy Witomino, oddalonej o 15 km, gdzie ładowali na pakę 120 sztuk broni (bo tylu wtedy było ludzi w batalionie). Potem jelczami zasuwali kolejne 15 km do wsi Dębogórze pod Gdynią po hełmy i resztę wyposażenia. Ponieważ broni nie możesz przewieźć ot, tak sobie, to te jelcze jechały w konwoju żołnierzy zawodowych do Państwowej Straży Pożarnej w Kościerzynie, kolejne 70 km. Tam jelcze spędzały noc razem z wojskowym nadzorem.
W sobotę o szóstej rano mieliśmy się stawić na ćwiczenia w Kościerzynie. Oczywiście, przyjeżdżaliśmy własnymi środkami transportu, bo te jelcze pojechały dzień wcześniej z bronią. Większość z nas dojeżdżała pociągami, więc z tymi godzinami dojazdu różnie wychodziło. Na stacji czekał na nas łącznik, który prowadził nas półtora kilometra przez miasto z buta do straży pożarnej. Tam pobieraliśmy broń.
W Kościerzynie nie ma strzelnicy, więc trzeba było przerzucić nas na strzelnicę w Kornem, oddaloną o kilkanaście kilometrów. Na jedną ciężarówkę wchodzi dwadzieścia kilka osób, więc jeździły wahadłowo. Jak już nas wszystkich przerzucili to była 10 rano. Potem rozpoczęcie ćwiczeń, formalności, więc pierwszy strzał padał nie wcześniej niż o godzinie 11.
Żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę, to w listopadzie dowódca brygady stwierdził, że nie ma sensu dostarczać broni jelczami do straży pożarnej w Kościerzynie i ma ona dojeżdżać bezpośrednio na strzelnicę w Kornem. Wtedy się zaczął jeszcze lepszy cyrk, bo te skrzynie z podatnymi na rdzewienie karabinkami otwierano pod gołym niebem, bezpośrednio na deszczu i śniegu.
Żołnierze byli skazani na dojazd do Kornego autami, a tych, którzy nie mieli aut, dowoziły jelcze z dworca w Kościerzynie. Dowódca kompanii rozstawiał prywatny namiot, żeby dziewczynom, które wypisywały dokumenty, tych papierów deszcz nie zalał.
Oczywiście, w takich warunkach strzelanie zaczynało się jeszcze później, a na strzelnicy nie ma świateł, więc jesienią i zimą zaraz zapadał zmrok. Stawialiśmy wtedy jelcze przodem do tarcz i zapalaliśmy ich lampy, żeby cokolwiek widzieć na tym strzelaniu.
Po ćwiczeniach samo suszenie skrzyń zebranych z deszczu trwało godzinami, żeby można w nich składować broń. Potem rozliczanie żołnierzy ze sprzętu, ładowanie na jelcze, powrót. W normalnych jednostkach weekendowe ćwiczenia trwają przez weekend. U nas cała operacja zajmowała po cztery, pięć dni.
Ile można walczyć z takim betonem?
Te ćwiczenia z Formozą w kwietniu 2023 r. to był w zasadzie nasz łabędzi śpiew. W tym samym miesiącu dowódca kompanii, który głównie zajmował się naszym szkoleniem, rzucił kwitami do cywila. Antyterrorysta ze Straży Granicznej, który dowodził batalionem, miał za dużo papierkowej roboty, żeby ogarniać szkolenie. Dla najbardziej zaangażowanych ludzi to był w zasadzie koniec.
Szkolenia lecą na twarz
Wielu pasjonatów, specjalistów w swoich dziedzinach po prostu zrezygnowało. Kilku z nas zostało, raczej z rozpędu. Ale nie udzielamy się już tak jak kiedyś. Rzadko na których ćwiczeniach udaje się uzbierać pełną obsadę. Trudno się dziwić. Szkolenie upadło na twarz. Przykładowo, całe ostatnie ćwiczenia żołnierze przedreptali i robili musztry na jakąś defiladę. Nie ma sensu robić z siebie pajaca za 140 zł dziennie.
Jak wygląda obecnie szkolenie? Przyjeżdżamy rano, nie ma żadnego planu, co dalej mamy robić, więc dowódcy szukają instruktorów, którzy mogliby poprowadzić szkolenie z takiej dziedziny, w jakiej akurat się specjalizują. Żeby było śmieszniej, aby zostać instruktorem, wystarczy skończyć szesnastodniowe szkolenie i czuć się na siłach. Chodzi o to wstępne szkolenie dla ludzi, którzy w ogóle nie mieli jeszcze do czynienia ze służbą wojskową. Na następnej rotacji jesteś już jako instruktor, chociaż nie masz żadnego przygotowania merytorycznego.
Dodatkowy problem jest taki, że na tej „szesnastce” ludzie są podzieleni na oddzielne plutony. Nie ma tam jednolitego szkolenia, ale każdy pluton uczy się czegoś innego, w zależności od specjalności instruktorów. Więc z tego podstawowego szkolenia każdy wychodzi z innym zasobem wiedzy i umiejętności.
Na tych szkoleniach odbywają się dwa strzelania, po pięć sztuk amunicji, więc o czym my tu mówimy? Zresztą, na szkoleniach rotacyjnych bywa tak samo. Przyjeżdżasz na cały dzień tylko po to, żeby strzelić pięć razy na 100 metrów z pozycji leżącej z podpórką. Chyba że jesteś akurat ratownikiem medycznym, to i tego nie wystrzelasz, bo jako zabezpieczenie ćwiczeń siedzisz przez cały dzień w pustej karetce, w której znajdują się tylko nosze.
Ludzie w ogóle boją się dotykać do sprzętu, bo jeśli coś się zniszczy, to żołnierz płaci za to z własnej kieszeni. Na przykład w celownikach termowizyjnych Rubin jest taka klapka, która lubi się łamać. No i koledze akurat się złamała. Musiał zapłacić za nią kilkaset złotych.
Mamy więc ludzi tragicznie niedoszkolonych. Gdyby wróg zaatakował kraj, balibyśmy się z nimi iść na akcję. Ale dowództwo nie boi się rzucić takich świeżaków po szesnastu dniach szkolenia na granicę.
Cygański tabor na białoruskiej granicy
Na Wielkanoc pojechaliśmy na granicę. To był akurat ten gorący okres, kiedy uchodźcy mocno napierali.
Mieliśmy jechać jako kompania z Kościerzyny, czyli grupa w miarę zgranych ludzi. Dwa dni przed wyjazdem dowiedzieliśmy się, że 10 z nas jedzie jednak z ludźmi z batalionu z Malborka. W Malborku okazało się, że do tej grupy dołączą jeszcze ludzie z kompanii dowodzenia z Gdyni i z batalionu w Słupsku. Zrobił się z tego zlepek kompletnie niezgranych z sobą ludzi.
Wyglądaliśmy dosyć komicznie, bo każdy batalion dysponował innym sprzętem. My na przykład mieliśmy nowe kamizelki kuloodporne Gryf, ale chłopaki ze Słupska biegali w starociach, tzw. kandaharkach.
Już na początku wyszła pierwsza patologia: nasze indywidualne pakiety medyczne, tzw. IPMED-y były zaplombowane. Mieliśmy po prostu zakaz ich otwierania. Na szczęście mieliśmy ogarniętego dowódcę. Powiedział, że w razie czego zrywamy te plomby i niczym się nie przejmujemy.
Jeszcze w ciągu dnia nie wiedzieliśmy, dokąd mamy jechać. W końcu padła decyzja, że udajemy się na poligon pod Białystok, żeby wszyscy widzieli, że WOT-y się szkolą i ogólnie są w akcji. Na miejscu nie byli na nas przygotowani. Spaliśmy na łóżkach bez materaców. Ale rano się obudziliśmy i byliśmy ogólnie zadowoleni, bo baza fajna, jedzenie smaczne, a te materace pewnie zaraz załatwią.
Zanim skończył się dzień, dowiedzieliśmy się, że jednak nie będziemy ćwiczyć na poligonie, tylko jedziemy do Hajnówki, do działania na granicy. Pojechaliśmy do Hajnówki i ta sama sytuacja – noc bez materacy. To nie jest wygodne leżeć na samych kratach na łóżku, ale dobra, jesteśmy żołnierzami, musimy znosić niewygody, a pewnie w Hajnówce te materace załatwią.
Nie zdążyli, bo drugiego dnia przerzucili nas do Dubicz Cerkiewnych. To te słynne Dubicze, w których żandarmeria zakuła w kajdanki żołnierzy za strzelanie na granicy. Na dzień dobry wydali nam amunicję, po czym kazali zabezpieczyć ją w magazynach taśmą klejącą, żeby przypadkiem ktoś nie wystrzelił.
W Dubiczach spędziliśmy dwie noce. Ani razu nie trafiliśmy w tym czasie na granicę. Z nudów sami zaczęliśmy robić sobie szkolenia, szczególnie dla tych świeżych chłopaków po „szesnastkach”, którzy byli obsr*ni ze strachu, bo już Straż Graniczna powiedziała nam, że na „pasku” jest naprawdę gorąco. Oczywiście, te dwie noce znowu przespaliśmy bez materacy.
A po dwóch nocach przerzucili nas… z powrotem do Hajnówki. Plus był ataki, że w Hajnówce w końcu dali nam materace. Minus – zorientowali się, że w Hajnówce nie mają dla nas miejsc do spania. Więc zapakowali nas na jelcze i wywieźli nas z powrotem do Dubicz. Jak nas zobaczyli w Dubiczach, to się śmiali, że jesteśmy cygańskim taborem. Wszystkie zgrupowania WOT miały swoje stałe lokacje, a my byliśmy bez przerwy w ruchu. Robiliśmy doktoraty z pakowania i rozpakowywania się.
W Dubiczach dowiedzieliśmy się, że w końcu idziemy na nocną zmianę na granicę. Odprawa odbyła się w biegu. Postawili nas pomiędzy posterunki zawodowych żołnierzy zaraz przy płocie. Nie wydali nam środków łączności, więc nie było mowy o komunikacji. Oczywiście, mieliśmy zakaz używania broni. Nie byliśmy nawet w stanie oddawać strzałów ostrzegawczych. I do tego wszystkiego te zaplombowane apteczki.
Mimo zakazu mieliśmy przygotowanych parę magazynków do natychmiastowego wykorzystania. Mamy taką zasadę: „Lepiej, żeby cię sześciu sądziło, niż sześciu niosło”. Tamtej nocy co chwila były próby przejścia. Więc biegaliśmy od jednego miejsca przy płocie do drugiego. Na szczęście, nie musieliśmy użyć broni.
A kiedy zeszliśmy rano ze zmiany… zawieźli nas do Hajnówki. Tam znowu poszliśmy na „pasek”, ale już na drugą strefę. Ci uchodźcy, którzy przeszliby pierwszą, byli wyłapywani w tej drugiej. Oczywiście znowu nie wydali nam łączności. Mieliśmy tylko prywatne telefony, ale nie było zasięgu. Nie mieliśmy komunikacji ani z dowódcami, ani z innymi posterunkami. Gdybyśmy na przykład zostali zaatakowani przez większą grupę, to mogliśmy co najwyżej oddać strzały sygnalizacyjne w niebo i liczyć, że trafi do nas wsparcie, chociaż posterunki były ustawione w tak dużych odległościach, że nawet na noktowizji siebie nie widzieliśmy.
Po takiej nocy formalnie masz 24 godziny wolnego, ale dowiedzieliśmy się, że zaraz idziemy na kolejną nockę. Wk**wiliśmy się, zwyzywaliśmy, kogo trzeba, ale pojechaliśmy, bo po prostu nie było komu jechać.
Rano mieliśmy wracać do Malborka. O ósmej czekaliśmy na auto, ale auta nie było. Okazało się, że zapomnieli o 16 żołnierzach. Rozumiemy, o jednym, czy dwóch, ale o szesnastu?! Przypominamy, że nie mieliśmy żadnej łączności. Znaleźliśmy gdzieś posterunek Straży Granicznej i z ich radia wzywaliśmy transport.
Kapitan, który dowodził całym tym pie***nikiem, jako priorytet ustawił nam wycieczkę do Białowieży, żebyśmy żubry zobaczyli. Więc z tego wszystkiego, chociaż żubry widzieliśmy i jakieś miejsca mocy.
Duszenie cywila, atak seksualny
W brygadzie mówi się, że Kościerzyna to nie batalion, ale stan umysłu. Nie ma prawie dnia, żeby w dowództwie brygady nie było jakiegoś żołnierza z obiegówką, który właśnie odchodzi. Rozkład postępuje, także moralny.
Tajemnicą poliszynela jest to, że jeden z oficerów dopuścił się ataku seksualnego na podwładną mu żołnierkę podczas służby na granicy. W normalnych warunkach facet zostałby co najmniej zawieszony. Ten służy bez żadnych przeszkód. Obecnie znowu jest na granicy. Tym razem w zespole złożonym z samych mężczyzn. Żołnierze ironizują, że to pewnie forma prewencji ze strony dowództwa.
Inny oficer, porucznik O., przyszedł z policji. Po jakimś czasie wśród żołnierzy zaczął krążyć film z YouTube, na którym ten facet w policyjnym mundurze dusi człowieka. Wokół słychać głosy zbulwersowanych postronnych osób: „Przecież on ci nic nie robi, zostaw go!”, „No przecież on oddychać nie może! Nie rozumiesz tego?!”, „Ale czemu pan go dusi?!”, „Kto panu dał takie prawo?!” Na filmie słychać też charczenie duszonego człowieka i jego słowa: „On mnie udusi! On mnie udusi!”
Według pogłosek facet nie miał innego wyboru, jak odejść z policji. Przygarnęli go terytorialsi. Dziś jest dowódcą jednej z kompanii w kościerzyńskim batalionie.
Bez wsparcia, bez sprzętu
14 kwietnia, w święto 7. Pomorskiej Brygady Obrony Terytorialnej, na profilu WOT na Facebooku pojawiły się podziękowania za sześć lat budowania tej brygady. No i chłopakom w końcu się ulało.
Poszło o zdanie: „Złoto na Cambrian Patrol po raz drugi?” Cambrian Patrol to ekstremalne zawody wojskowe rozgrywane w Walii od ponad 60 lat. Jednostki z całego świata muszą pokonać 65-kilometrowy dystans w czasie krótszym niż 48 godzin w niezwykle trudnym terenie Gór Kambryjskich, w którym zwykle prowadzi się selekcje do brytyjskich sił specjalnych SAS.
W 2022 r. grupa z 7PBOT wywalczyła tam brązowy medal jako jedyna niezawodowa jednostka w zawodach, a w 2023 r. zdobyli złoto. Problem w tym, że znowu robili to wbrew wojskowemu betonowi. Pod wpisem natychmiast pojawiły się komentarze:
„Dwa lata przygotowań, szkoleń we własnym zakresie, tysiące złotych wydanych na sprzęt, poświęcanie prywatnego czasu i większe gratulacje otrzymane na stołówce od brytyjskich żołnierzy niż od własnych przełożonych. Warto również dodać, że jeden z żołnierzy nie otrzymał nawet pieniędzy za śpiwór, który musiał kupić w Anglii z własnych pieniędzy, ponieważ w #7PBOT nawet takowego nie otrzymał”.
„Drugiego złota z Cambriana bym się nie spodziewał. Żołnierze biorący udział w zawodach nie zostali w żaden sposób uhonorowani, nie otrzymali żadnej nagrody za prawie rok przygotowań, trzy tygodnie rozłąki z rodzinami i wykorzystany na potrzeby WOT urlop od pracodawcy i własne pieniądze przeznaczone na wyposażenie i sprzęt prywatny, bo z wojskowym nie dałoby się tych zawodów chociaż ukończyć. Myślę, że jedna satysfakcja im wystarczy”.
To nie był jedyny przypadek, kiedy WOT chwalił się sukcesami swoich żołnierzy, choć w żaden sposób się do nich nie przyłożył. 9 czerwca na tym samym profilu na Facebooku opisano „nowoczesne szkolenia z dronami z WOT”. Znowu to żołnierze 7PBOT „intensyfikowali szkolenia […], tworząc nowoczesne zespoły specjalistyczne”.
I znowu posypały się komentarze:
„Szkoda, że zapomnieliście dodać, że na całkowicie prywatnym sprzęcie żołnierzy”.
„…i że kadrowo nie ma w batalionach takich stanowisk… to raczej oddolna inicjatywa, bo szef boi się kamzy [w żargonie kamizelka kuloodporna – red.] wydać, żeby nie zgubili, a co dopiero dronik… sprzętu brak, mentalność niektórych dowódców dot. droniarzy znikoma, a szef panoszy się, jakby był królewiczem na swoim […]”
„Nono… w szczególności, że Wojsko nie zapewnia ani łączności, ani dronów, ani stacji ładowania. Jak już mamy pisać o Dronach, to fajnie, jakby zaplecze logistyczne leżało po stronie WOT-u, a nie na oddolnych zbiórkach na sprzęt i życzliwości kolegów z grup paramilitarnych”.
Takich komentarzy jest więcej. Gdzie nie poskrobać, to tynk odpada.
Kościerzyna na papierze
Formalnie 72. Batalion Lekkiej Piechoty w Kościerzynie istnieje. Normalnie batalion liczy około pół tysiąca ludzi. Ten liczy może połowę tego limitu. Są upchnięci po jednostkach w Czarnem i Dębogórzu.
A siedziba batalionu w Kościerzynie? Każdy, kto ma ochotę, może iść w tym mieście na róg ulic Kartuskiej i Słonecznej i obejrzeć ten obraz nędzy i rozpaczy. Na terenie stoi z dziesięć kontenerów, nie wiadomo po co. W rogu zbudowali garaż, też nie wiadomo, po co. W tle stoi gnijący pawilon. Po budynkach szkoły i hali sportowej ani śladu.
Od dwóch lat nic tam się nie dzieje. Ciecie biorą kasę za ochronę i tyle. Nawet trawy już nikt nie ścina.
Po wysłaniu pytań dotyczących batalionu z Kościerzyny do dowództwa 7 Pomorskiej Brygady Obrony Terytorialnej otrzymaliśmy od jej rzecznika informację, że udzielenie odpowiedzi nie będzie możliwe w wyznaczonym przez nas terminie. Nie otrzymaliśmy ich także w kolejnym terminie, który zaproponowaliśmy. Opublikujemy je wtedy, kiedy je otrzymamy.
Źródło: onet.pl