Podejście ekonomiczne Gary’ego Beckera pokazuje, że posiadanie dzieci jest decyzją indywidualną każdej kobiety, która kalkuluje, czy „opłaca” jej się mieć dziecko czy nie
CO ROKU, kiedy publikowane są dane dotyczące dzietności, obserwujemy rytualne załamywanie rąk i lament. Nagłówki najczęściej mają alarmistyczny wydźwięk: „kryzys demograficzny”, „Polska wymiera” itp. Czarę goryczy przelał według komentatorów rok 2022, kiedy dzietność w Polsce wyniosła 1,29 i była najniższa od czasów II wojny światowej.
Polska nie jest wyjątkiem na tle wysoko rozwiniętych krajów. W 2022 miała niewiele niższą stopę dzietności niż średnia europejska, która wynosiła 1,46. Bardzo podobny wskaźnik mają Włochy (1,24) czy Hiszpania (1,16). Polki mają niewiele mniej dzieci niż kobiety ze Skandynawii (Finlandia 1,32; Norwegia 1,41; Szwecja 1,53).
Niski współczynnik dzietności nie jest też zjawiskiem wyłącznie europejskim. W Kanadzie wynosi 1,33, a najmniejsza dzietność jest w Korei Południowej (0,8). Nawet jeżeli niektóre bogate kraje mają wyższą dzietność niż średnia europejska (USA 1,67; Francja 1,79) to i tak jest ona niższa niż wskaźnik zastępowalności pokoleń (2,1).
Niska stopa dzietności oznacza ogromne problemy dla gospodarki i systemu ubezpieczeń społecznych. Coraz większym obciążeniem finansowym będzie utrzymywanie rosnącej ilości emerytów, których składki są opłacane przez osoby pracujące. Dlatego na całym świecie rządy próbują „pobudzić” stopę dzietności poprzez różnego rodzaju programy (ulgi podatkowe, urlopy rodzicielskie, bezpośrednie świadczenia pieniężne jak nasze 500/800+).
Polscy politycy różnią się jednak co do proponowanych sposobów na zwiększenie stopy dzietności, co wynika z innej diagnozy przyczyn tego, dlaczego Polki mają mniej dzieci. Prawica częściej podkreśla rolę zmian społecznych, które stanowią zagrożenie dla tradycyjnej rodziny. Obrzydliwą i nieprawdziwą opinię przedstawił prawie dwa lata temu Jarosław Kaczyński, mówiąc, że młode kobiety dają w szyję, zamiast rodzić. Natomiast z reguły prawica zwraca uwagę na indywidualizację, laicyzację i emancypację jako najważniejsze przyczyny niższej stopy dzietności.
Z drugiej strony mamy Lewicę, która głównie mówi o problemach strukturalnych: słabych warunkach mieszkaniowych, problemach z łączeniem pracy i kariery. Zwraca również uwagę na rolę państwa, które poprzez zakaz aborcji zniechęca Polki do posiadania dzieci. Mniej skupia się na stylu życia, a bardziej na słabościach instytucjonalnych państwa, takiej jak dostępność żłobków czy mieszkań.
Panuje przekonanie, że Polki mają zdecydowanie mniej dzieci, niż by chciały.
Jest to uzasadniane badaniami opinii publicznej, z których wynika, że deklarują chęć posiadania dwojga i więcej dzieci (70% ankietowanych (CBOS 2023. Bariery zamierzeń prokreacyjnych).
Debata na temat dzietności to jedna z najgorzej prowadzonych debat w przestrzeni publicznej. Są tysiące czynników, które mają wpływ na poziom dzietności i nie ma tutaj jednoznacznych odpowiedzi. Z tego powodu demografowie wypowiadają się ostrożnie, co daje przestrzeń do wypowiedzi komentatorom, którzy – nie korzystając z danych – przedstawiają swój światopogląd.
Mam wrażenie, że w dyskusji na temat dzietności kobiet ich decyzje reprodukcyjne są traktowane instrumentalnie np. jako środek do lepszej gospodarki. Jednak decyzja o posiadaniu dzieci jest indywidualną decyzją każdej kobiety, która nie powinna być oceniana przez inne „życzliwe” osoby.
Dlaczego Polki mają mniej dzieci
Zacznijmy od wyjaśnienia, dlaczego ludzie mieli bardzo wiele dzieci w przeszłości (100 lat temu średnio piątkę) – najważniejszą przyczyną był brak dostępu do antykoncepcji. Wynalezienie pigułki po II wojnie światowej zmieniła sytuację o 180 stopni. Od tego czasu dla większości osób dzieci są wynikiem świadomej decyzji, a nie przypadku.
Wiemy również, że przesuwa się średni wiek urodzenia pierwszego dziecka; w Polsce w 2022 było to 28,8 lat przy 22,7 lat w 1990 roku. Wiemy również, że niska stopa dzietności utrzymuje się w Polsce od 25 lat i kształtuje się w okolicach 1,4.
Polki nie są wyjątkiem na tle Europy Zachodniej. Zachodzą u nas te same zmiany co tam 20-30 lat wcześniej.
Przed wprowadzeniem 500+ przyczyn niskiej dzietności doszukiwano się w braku pieniędzy. Jest to mit, który można w łatwy sposób obalić. Korea Południowa i Izrael mają praktycznie taki sam poziom PKB per capita. Natomiast poziom dzietności w Izraelu to 3 a w Korei Południowej to 0,8. Po wprowadzeniu 500+ z czasem wiele osób zrozumiało, że pieniądze nie tłumaczą niskiej dzietności.
Mówi lewica. Kobiety mają mniej dzieci, bo:
Brak mieszkania? Dane pokazują jednak, że osoby w lepszej sytuacji finansowej, które mogą pozwolić sobie na większe mieszkania, mają mniej dzieci niż reszta.
Problemem nie jest sam metraż: w Polsce i w Rumunii na osobę przypada 1,1 pokoju, a w Rumunii dzietność wynosi (1,71), podczas gdy w Hiszpanii, gdzie średnio na osobę przypadają dwa pokoje – 1,16. Posiadanie małego mieszkania będzie zapewne zniechęcało kobiety do posiadania dzieci, ale nie tłumaczy to tak niskiego poziomu dzietności. Z samego faktu, że ludzie będą mieli 200 m2 nie wynika, że stopa dzietności wzrośnie do 3.
Zakaz aborcji? Niska dzietność utrzymuje się od 25 lat, kiedy prawo aborcyjne nie było tak restrykcyjne (co oczywiście nie znaczy, że było liberalne). W krajach europejskich z liberalnym prawem poziom dzietności jest niski. Najlepszym przykładem jest Hiszpania, która zalegalizowała aborcję w 2010 roku, a poziom dzietności tam nie wzrósł.
Sytuacja ekonomiczna i pewna praca? To zależy. W USA pomimo braku macierzyńskiego i słabych praw pracowniczych stopa dzietności (1,67) jest wyższa niż w Europie (1,46), gdzie prawa pracowniczek są bardziej chronione. Poza tym niskie bezrobocie w Polsce w ostatnich kilkunastu latach nie spowodowało wzrostu dzietności. Niepewność zatrudnienia związana z bezrobociem ma negatywny wpływ na posiadanie dzieci, ale sama pewność zatrudnienia nie przekłada się na znaczący wzrost stopy dzietności.
Wojna, covid i niepewność jutra? W krótkiej perspektywie na pewno wpływają na decyzje o posiadaniu dzieci, ale nie tłumaczą, dlaczego od 25 lat stopa dzietności utrzymuje się na poziomie 1,4. Przecież przez ostatnie 25 lat Polska rozwijała się gospodarczo i przechodziła różne kryzysy dużo mniej dotkliwie niż inne kraje europejskie.
Brak żłobków? W ostatnich latach infrastruktura żłobkowa znacząco się poprawiła (od 2016 do 2022 wzrost o 96%, z 2710 do 5304 placówek). Czy budowa nowych żłobków sprawi, że Polki będą miały więcej dzieci? Znowu odpowiedź brzmi: niekoniecznie. Wiele kobiet chce w pierwszym okresie spędzać czas z dzieckiem i nie jest tak, że żłobek to opcja domyślna.
Nierównowaga w związku? Kobiety nadal częściej zajmują się dziećmi niż mężczyźni. Czy model patriarchalny powoduje, że kobiety mają mniej dzieci? Patrząc na społeczeństwa Południa Europy można by dojść do takiego wniosku. Natomiast kraje skandynawskie, uważane za najbliższe ideałowi równości, mają wskaźniki niewiele wyższe niż średnia europejska. Czyli równość ma wpływ, ale jej brak nie jest główną przyczyną niskiej dzietności w Polsce.
Główne argumenty ze strony lewicy są więc związane z problemami strukturalnymi i słabością państwa. Rozwiązaniem byłoby lepiej zorganizowane państwo, które ułatwia chcącym tego kobietom posiadanie dzieci. Te argumenty są właściwe, problemem jest jednak za duża waga przypisywana tym czynnikom.
Mówi prawica. Kobiety mają mniej dzieci, bo:
Emancypacja kobiet? Jednym z najważniejszych czynników spadku dzietności miałaby być migracja kobiet do miast, która w ostatnich latach się nasila. Rzeczywiście, według danych do 2000 roku istniała spora różnica w dzietności pomiędzy miastami a wsiami. Natomiast ostatnie ćwierć wieku to tylko niewielka różnica na korzyść wsi. W 2022 roku na wsi dzietność wynosiła 1,34 a w mieście 1,21, ale przez kilka wcześniejszych lat poziom był taki sam. Nie oznacza to, że nie ma problemu związanego z nierównowagą kobiet i mężczyzn w miastach i wsiach. Migracja kobiet do miast sama w sobie nie tłumaczy jednak tak niskiej dzietności w Polsce.
Wyższe wykształcenie? Kobiety masowo studiują (stanowią 58% studiujących). Co do zasady wyższe wykształcenie kobiet jest związane z mniejszą ilością dzieci. Nie dotyczy to jednak Europejek. Na naszym kontynencie wyższe wykształcenie w ostatnich latach nie ma negatywnego wpływu na liczbę dzieci, a może ją nawet zwiększyć.
Mniejsza ilość małżeństw? W GUS przeczytamy, że „dzietność kobiet w Polsce jest determinowana między innymi liczbą zawieranych związków małżeńskich” i „ponad połowa dzieci rodzi się w okresie pierwszych trzech lat trwania małżeństwa”. Jednak korelacja nie oznacza przyczynowości. Z samego faktu, że więcej dzieci rodzi się w związkach małżeńskich, nie wynika, że zawarcie związku małżeńskiego powoduje, że kobiety mają więcej dzieci. Być może ludzie, którzy chcą mieć dzieci, zawierają związek małżeński, ponieważ zapewnia to większą stabilność np. prawną.
Po drugie, gdyby małżeństwa miały warunkować ilość dzieci, to 25 lat temu wskaźnik dzietności powinien być o wiele wyższy niż dzisiaj, kiedy zawiera się mniej małżeństw.
fPo trzecie, małżeństwo to pewnego rodzaju konwencja społeczna. Zmieniają się modele funkcjonowania par i dla wielu osób przestało to być celem samym w sobie. Możemy popatrzeć na Francję, gdzie jest mniej formalnych związków, a kobiety mają więcej dzieci niż w Polsce.
Walka płci? Prawica zwraca uwagę, że młodzi mężczyźni i kobiety „rozjechali się” ideologicznie i dlatego nie ma związków, ergo nie ma dzieci. Jednak niska stopa dzietności utrzymuje się w Polsce od 1990 roku, kiedy to kobiety były dużo bardziej konserwatywne.
Spadek religijności? Co do zasady to prawda, że osoby mocno religijne mają więcej dzieci, ale można to zaobserwować w krajach Europy Zachodniej, a nie Środkowo-Wschodniej. Nie chodzi o samo wierzenie, ale pewien model wychowania, w którym rodzina jest najważniejsza, co może wpływać na chęć posiadania większej ilości dzieci. Natomiast sama religijność nie tłumaczy niskiej dzietności. Dla przykładu ateistyczne Czechy i laicka Francja mają dużą wyższą dzietność niż Polska (odpowiednio 1,64 i 1,79).
Niedocenianie macierzyństwa? Negatywny stosunek do posiadania dzieci ujawnił się podczas wprowadzenia 500+. To wtedy rozpowszechniły się określenia jak „madka” i „bombelek”. W dużej mierze mamy tutaj do czynienia z klasizmem – mitem, że z powodu 500+ kobiety z klasy ludowej zrezygnują z pracy (co nie jest prawdą). Zajmowanie się dzieckiem jest w tej perspektywie nicnierobieniem, ponieważ tylko praca ma wartość. To podejście wynika ze zmiany społecznej: po 1989 staliśmy się bardzo indywidualistycznym społeczeństwem, w którym samorealizacja jest związana z pracą, a nie posiadaniem dzieci. Takie podejście jest też rezultatem przeszłych wzorców kulturowych, mitu Matki Polki, która musi się poświęcać dla dobra dzieci/męża/dziadka itp. Reakcją na tamten wzorzec jest poszukiwanie poprzez kobiety samorealizacji w pracy i sukcesie zawodowym.
Wydaje mi się, że tutaj prawica ma rację co do zmian społecznych wpływających na niską dzietność. Ale problemem jest chęć narzucenia kobiecie powrotu do roli matki, która nie jest indywidualnym podmiotem, a jej rolą jest bycie dla innych.
Egoizm młodych ludzi? Według prawicy młode pokolenie jest skupione na sobie. Nie chcą rezygnować ze swojego życia i poświęcać się dla dzieci. Wydaje mi się, że prawica ma rację co do tego, że młodzi są dziś bardziej skupieni na sobie. Rosną oczekiwania wobec życia i mało kto chce się poświęcić i żyć w pięć osób na 40 m2. Natomiast problemem jest tu normatywny język, w którym wybory dotyczące indywidualnego życia młodych ludzi są traktowane jako egoizm.
Co zobaczymy, jeśli zastosujemy podejście ekonomiczne Beckera
Jedną z teorii, która ma ogromny wpływ na demografię, jest ta zaproponowana przez ekonomistę Gary’ego Beckera [1930-2014]. Zgodnie z nią analizuje się różne zagadnienia społeczne z perspektywy założeń teoretycznej ekonomii – zakładając, że człowiek zawsze zachowuje się jak homo economicus (człowiek ekonomiczny). Oznacza to, że jesteśmy racjonalni i przed podjęciem decyzji zawsze przeprowadzamy analizę korzyści i kosztów i decydujemy się na akcję, jeżeli korzyści są wyższe niż koszty.
Dodatkowym założeniem są koszty alternatywne. To opcje, których nie wybieramy, bo wybraliśmy coś innego. Jeżeli czytacie Państwo teraz ten artykuł, to kosztem alternatywnym są aktywności, które moglibyście wykonywać zamiast czytania tego długiego artykułu (np. gotować, oglądać film, czy skakać ze spadochronu).
Jak to się ma do posiadania dzieci? Już tłumaczę.
Becker zajmował się analizą rodziny i dzietności w latach 60-70 XX wieku. Fundamentalną rolę w jego analizie miało upowszechnienie się antykoncepcji po II wojnie światowej. Oznacza to, że posiadanie dziecka stało się racjonalną decyzją kobiety, która jest poprzedzona kalkulacją kosztów i korzyści posiadania dziecka. Korzyści to przykładowo miłość, przywiązanie, czy kontakt z dzieckiem na starość. Koszty to głównie czas, pieniądze i obowiązki. W podejściu ekonomicznym kobieta analizuje korzyści i koszty i jeżeli korzyści są wyższe, to decyduje się na dziecko.
Język Beckera jest kontrowersyjny, ponieważ określał on dzieci „dobrami konsumpcyjnymi”. Nie chodzi tutaj jednak o to, że dzieci są traktowane jak np. samochód, ale o to, że możemy analizować popyt na dzieci tak samo, jak na wszystkie dobra konsumpcyjne.
W swojej analizie Becker skupił się na rosnących kosztach związanych z posiadaniem dzieci, bo to one doprowadzają do spadku stopy dzietności. Korzyści z ich posiadania wydają się za to niezmienne od czasów upowszechnienia się powszechnych emerytur i odejścia od gospodarki rolnej – nie są już materialne (praca dzieci na roli, utrzymanie na starość), a niematerialne (miłość).
Głównym kosztem alternatywnym związanym z posiadaniem dzieci, na którym skupił się Becker, była rezygnacja z kariery. Tłumaczył, że lepiej zarabiające kobiety będą miały mniej dzieci od tych mniej zarabiających. Dla lepiej zarabiających kobiet dziecko jest kosztowniejsze, ponieważ rezygnują z potencjalnych zarobków, aby się nim zająć.
Analiza Beckera dotyczyła patriarchalnego społeczeństwa USA w latach 70. XX wieku, gdzie to matka musiała rezygnować z pracy i zarobków na rzecz wychowania dziecka. Bardzo dobrze przewidział sytuację demograficzną, w której lepiej zarabiające kobiety miały mniej dzieci. Co prawda w ostatnich latach w wysoko rozwiniętych krajach ta zależność przestała działać, ponieważ posiadanie dzieci nie oznacza już rezygnacji z pracy przez kobiety, ale sam sposób myślenia o kosztach związanych z posiadaniem dzieci nadal pozostaje niezwykle aktualny. Nawet jeżeli mówimy o Polsce, gdzie są bardziej partnerskie relacje (i urlopy macierzyńskie), posiadanie dzieci nadal oznacza poświęcenie czasu, który można przeznaczyć na rozwój zawodowy.
Becker tłumaczył też, że wraz z bogaceniem się społeczeństwa kobiety wcale nie będą miały więcej dzieci, co było dominującym przekazem w latach 70. Stworzył koncepcję „dziecka wyższej jakości”. Nie chodzi tutaj o eugenikę, ale o fakt, że wraz z bogaceniem się społeczeństwa więcej pieniędzy jest przeznaczane na pojedyncze dziecko i jego rozwój, np. na edukację, lekcje gry na pianinie, czy obozy sportowe. Oznacza to, że kobiety nie rezygnują z dzieci, ale mają ich mniej.
Becker znów dobrze przewidział, co wydarzy się w kolejnych kilkudziesięciu latach. Z tej perspektywy możemy wrócić do przykładu mieszkań jako przyczyny nieposiadania dzieci. Rodzice nie chcą, żeby troje dzieci mieszkało w jednym pokoju, chcą im zapewnić jak najlepsze warunki i dlatego ograniczają się w większości wypadków do 1-2 dzieci.
Rosnące koszty wychowania dzieci są podkreślane przez Centrum im. Adama Smitha, które wyliczyło koszt wychowania dziecka w 2023 roku na 309 tys. zł. Te koszty w ostatnich 20 latach są dużo wyższe niż inflacja i potwierdzają przypuszczenia Beckera, że przeznaczamy więcej pieniędzy na mniejszą ilość dzieci.
Analiza Beckera skupiała się zarobkach i kosztach finansowych związanych z posiadaniem dzieci, ale można ją rozszerzyć na czas, który dzieci nas kosztują. W ostatnich latach można zauważyć znaczący wzrost czasu, który rodzice przeznaczają na wychowanie dziecka. Zmianę społecznego podejścia widać w samym języku.
Dzisiaj wychowujemy dzieci, a nie je posiadamy.
W przeciwieństwie do pokolenia dziadków rodzice spędzają dużo czasu z dziećmi. Nie chodzi nawet o sam czas (np. wożenie na korepetycje), ale również o to, żeby spędzić ten czas jak najlepiej. Zabieranie dzieci do centrów nauki i wspólne aktywności stają się normą. Wszystko jest zorganizowane pod dziecko, które jest oczkiem w głowie rodziców.
Podejście do dzieci jest pochodną rosnących oczekiwań w stosunku od życia. Dzieci, tak jak nasza praca i nasze życie mają być perfekcyjne. Z perspektywy zinternalizowanego języka samorozwoju dzieci są kolejnym projektem. Najlepszym przykładem zmiany postrzegania relacji dziecko-rodzic jest ogromna literatura dotycząca wychowania dzieci. Wskazuje ona na rosnący strach przed popełnieniem błędu w byciu rodzicem. Posiadanie dzieci jest coraz częściej postrzegane jako ciężka praca, która wymaga ogromu czasu i odpowiedzialności.
Być może z tego powodu Polki deklarują chęć posiadania dwójki dzieci, ale widząc, ile pracy wymaga pierwsze dziecko, nie decydują się na kolejne. Są badania, które pokazują, że samo wychowywanie dzieci jest ciężką pracą, która nie przynosi szczęścia. Oczywiście, dzieci dają również spełnienie, natomiast koszt wychowania dziecka jest wielki i rodzice chcący jak najlepiej są często wyczerpani.
Kolejnym kosztem alternatywnym jest wzrost ogólnego standardu życia. Polki mają więcej możliwości wyboru: częściej podróżują, uczą się języków czy chodzą na jogę. To powoduje, że posiadanie dzieci jest droższe, bo trzeba te aktywności ograniczyć.
Poza tym kobiety mają większe oczekiwania w stosunku do życia. Oznacza to, że najpierw chcą mieć zapewnioną stabilność i komfort życia i dopiero wtedy ewentualnie decydują się na dzieci. Jest to różnica w stosunku do przeszłości, kiedy to najpierw były dzieci, a potem trzeba było dostosować do nich swoje życie. Z tej perspektywy zrozumiałe jest, że najpierw chcemy mieć większe mieszkanie, a dopiero wtedy myśleć o dzieciach.
Analiza Beckera pokazuje, że posiadanie dzieci jest decyzją indywidualną każdej kobiety, która kalkuluje czy „opłaca” jej się mieć dziecko czy nie. Jest to decyzja skomplikowana i każda kobieta podejmuje ją sama na podstawie własnej analizy i sytuacji życiowej. Indywidualna decyzja nie oznacza jednak, że na decyzje o posiadaniu dzieci nie ma wpływu świat, w którym żyjemy. Z tej perspektywy demografowie mówią o „fertility gap”, czyli różnicy pomiędzy deklaracjami a liczbą posiadanych dzieci, która jest w Polsce wysoka.
Co można zrobić, aby zmniejszyć te bariery, korzystając z analizy Beckera?
Po pierwsze zrozumieć, że to nie korzyści, a koszty alternatywne powodują mniejszą dzietność. Ludzie w zdecydowanej większości mają potrzebę posiadania dzieci i dawanie pieniędzy nic tutaj nie zmienia. Dlatego trzeba starać się zmniejszać koszty związane z wychowywaniem dzieci. Natomiast pytaniem jest to, czy chcemy zmniejszać koszty wynikające ze zmian społecznych. Wrócić do przeszłości i do postrzegania kobiety jako matki, która zajmuje się domem?
Proszę mnie źle nie zrozumieć; jeżeli kobieta wybiera dzieci zamiast kariery, nie ma w tym absolutnie nic złego. Natomiast nie widzę możliwości, żeby państwo polskie zachęciło kobiety do posiadania większej ilości dzieci bez narzucania kobiecie społecznej roli matki. Nie zmienimy też tego, że ludzie mają większe oczekiwania od życia i większą swobodę wyboru stylu życia, które im odpowiada. Dzisiaj bycie matką nie jest jedyną opcją na stole i musi konkurować z innymi sposobami na życie. Nie wydaje się również możliwe zmniejszenie kosztu wychowywania dziecka, jakim jest czas.
Co można więc zrobić? Małe rzeczy. Nie odwrócimy zmian społecznych i faktu, że kobiety mają dzieci później.
Trzeba ułatwić decydowanie się na dziecko kobietom w wieku 30+. Można zmniejszać koszty alternatywne poprzez większą ilość żłobków czy urlopy macierzyńskie/tacierzyńskie oraz tworzyć większe zachęty, żeby tacierzyńskie były częściej wykorzystywane.
Natomiast tak naprawdę państwo ma niewielkie możliwości wpływu na wybory reprodukcyjne kobiet. Modelowa z perspektywy zachęcania kobiet do dzietności Szwecja ma niższą stopę dzietności niż niepomagające w tym USA (1,53 do 1,67). Na pewno nie wrócimy do dzietności 2.1 i trzeba się z tym pogodzić.
Mniejsza dzietność jest dobra
W dyskusji na temat niskiej dzietności w Polsce zwraca się uwagę na bariery, które sprawiają, że Polki mają mniej dzieci. Być może jest na odwrót i pierwszy raz w historii Polki dysponują wolnością, by decydować, ile chcą mieć dzieci.
Samo posiadanie mniejszej ilości dzieci nie jest zaś problemem, a świadczy o rozwoju społeczeństwa. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Nie ma nic złego w tym, że ktoś ma 4 czy 5 dzieci. Bardziej chodzi mi o pokazanie szkodliwości dzisiejszego dyskursu, w którym niewielka liczba dzieci jest traktowana jako problem, który musi być rozwiązany. Dzisiaj Polki mają mniej dzieci i później zachodzą w ciążę. Nie jest to problem, a coś pozytywnego.
Po pierwsze korzystają na tym same kobiety. Mają więcej czasu dla siebie, na karierę, czy swoje pasje. Więcej czasu, który można przeznaczyć na dziecko i lepsze z nim relacje. A późniejszy wiek zajścia w ciąże oznacza, że jest to bardziej świadomy wybór niż przypadek. Świadome rodzicielstwo jest lepsze, ponieważ kobieta chce tego dziecka, a nie traktuje go jako przeszkody, która ogranicza możliwości. Po drugie, korzystają z tego same dzieci. Rodzice mogą spędzić z dzieckiem więcej czasu. Starsi rodzice dla dziecka to też dobra informacja, bo są bardziej dojrzali i mają ustabilizowaną sytuację życiową.
No i lepiej dla wszystkich, żeby kobiety miały mniej dzieci albo nie miały ich w ogóle, niż żeby traktować je jako poświęcanie się – dla rodziny, dla społeczeństwa, dla Polski, jakby chciała prawica.
Dzieci mają być wyborem i co do tego wszyscy się chyba zgadzamy.