„Dom w Hiszpanii kosztował mniej niż kawalerka w Warszawie”. Porzucili Polskę i nie żałują

Niezależny dziennik polityczny

Porzucają Polskę i przeprowadzają się do Hiszpanii. – Chałupa w Andaluzji kosztowała mniej niż kawalerka w Warszawie, bo ok. 200 tys. zł. Niby miałam tyle odłożone, ale na mieszkanie na Targówku dla syna. Ten jednak stwierdził, że nie chce się od nas wyprowadzać. Pomyślałam: No to, spadaj, niewdzięczny gówniarzu. Jak nie chcesz kawalerki, to kupię se dom w Hiszpie – mówi tokfm.pl Anna-Maria Siwińska.

„Siwa”, czyli Anna-Maria Siwińska, kupiła dom w Hiszpanii za „radą” lekarki. – Kazała mi wypierd…ć z Polski. Co roku dostawałam depresję zimową, bo mam chorobę afektywną sezonową (SAD). To zaburzenia nastroju, przez które trudno było mi wyjść z domu i zrobić cokolwiek. W końcu psychiatra powiedziała: Albo jak co roku przepiszę pani te same prochy, albo wyjeżdża pani na zimę z Polski. Postanowiła doświetlić delikwentkę, a ja w to weszłam – opowiada Siwińska.

Ruszyła z mężem w prawie trzymiesięczny objazd po Hiszpanii i Portugalii. Mówi, że to była jej pierwsza zima bez depresji i że wróciła uskrzydlona do Warszawy. Rok później jej przyjaciel Polak chciał wyremontować swój dom w Hiszpanii. Zaproponował „Siwej”, by sprowadziła się do niego na zimę i przypilnowała ekipy budowlanej, bo sam nie mógł tego zrobić. Złapała okazję.

– Na miejscu okazało się, że jeden z tych budowlańców miał na sprzedaż dom. Był o kilometr dalej, więc poszłam i obejrzałam. Okazało się, że to wspaniała, stara, andaluzyjska chałupa. Kosztowała mniej niż kawalerka w Warszawie, bo ok. 200 tys. zł. Niby miałam tyle odłożone, ale na mieszkanie na Targówku dla syna. Ten jednak stwierdził, że nie chce się od nas wyprowadzać. Pomyślałam: No to, spadaj, niewdzięczny gówniarzu. Jak nie chcesz kawalerki, to kupię se dom w Hiszpie. Tak się stało – mówi żartobliwie Siwińska.

Jak dodaje, odtąd niecałe pół roku spędza w Hiszpanii, a resztę w Polsce. Gdy jest w Andaluzji, dalej zajmuje się marketingiem w polskiej firmie, tyle że zdalnie. Tu akurat niewiele się zmieniło, ale rozpoczęcie życia „okrakiem” na dwa kraje to już rewolucja. Zwłaszcza że Anna-Maria zdecydowała się na nią, gdy miała 53 lata.- Oczywiście, zrobiłam to z chłopem, który skończył już… Ile ty masz lat? – „Siwa” zwraca się do partnera, który jest w drugim pokoju. – Mówi, że o osiem więcej niż ja. Czyli wyjechaliśmy do Hiszpy jako stare dziady. Jesteśmy jak te drzewa, co ich podobno nie wolno przesadzać – śmieje się moja rozmówczyni.

Przeprowadzka do Hiszpanii. „Postawiłam wszystko na jedną kartę”

Mniejszy prestiż zawodowy, gorsze pieniądze, o wiele lepsze życie – podsumowuje swoje trzy ostatnie lata w Hiszpanii Magdalena Helman. W Poznaniu zajmowała się psychologią biznesu, prowadziła szkolenia, doradzała przedsiębiorcom, pracownikom i bezrobotnym. Jak mówi, zarabiała bardzo dobrze, a jeśli dodać do tego dochody jej męża prawnika, to robił się spory budżet domowy, który starczał na godziwe życie. Tyle że oboje okupili to wypaleniem zawodowym.

Nie planowali przeprowadzki do Hiszpanii. Chcieli tam tylko znaleźć dom, do którego mogliby uciekać przed „wstrętnymi zimami w Polsce”, a w sezonie letnim wynajmować go innym. Gdy jednak postanowili ten plan zrealizować, wybuchła pandemia. – Ten dom od razu mi się spodobał, choć zobaczyłam go tylko na zdjęciach w internecie i nawet nie wiedziałam, gdzie jest. Skontaktowałam się z hiszpańskim pośrednikiem, ale nie mogłam dotrzeć na miejsce, by obejrzeć nieruchomość, ponieważ ogłoszono lockdown. Mimo to z mężem zdalnie podpisaliśmy umowę przedwstępną i przelaliśmy zadatek. Dopiero po trzech miesiącach udało nam się przylecieć do Hiszpanii – wspomina.

Zobaczyli wymarłe miasteczko Sorvilán w Andaluzji. Jak się okazało, mieszka w nim niespełna 200 ludzi, dlatego Magdalena nazywa je wioską. Niby leży blisko morza i gór, ale z dala od szlaków turystycznych. Miejscowi śmiali się, gdy Polacy zapowiedzieli, że będą tam wynajmować dom. Bo niby komu? – Ale już w pierwszym sezonie zobaczyli, że przyjeżdżają do nas turyści z Polski i to pueblo zaczyna ożywać. Niektórym z naszych gości tak się spodobało Sorvilán, że kupili tutaj domy – mówi.

Jak dodaje, tak było z polską menedżerką, która mieszka w Barcelonie i pracuje zdalnie w amerykańskiej firmie farmaceutycznej. W Sorvilán chciała spędzić tylko miesięczne wakacje, ale już po dwóch tygodniach znalazła tam dom. Teraz go remontuje, bo zamierza wkrótce przenieść się do miasteczka i otworzyć w nim kawiarnię. Szuka nowego pomysłu na życie, bo praca w korporacji za bardzo obciąża ją psychicznie.

– Dom kupiła tutaj też para lekarzy z Polski. W Sorvilán chcą znaleźć wytchnienie, bo on jest takim pracoholikiem, że gdy zszedł do 11 godzin roboty dziennie, to jego żona już świętowała. Miał zamiar tylko tu pomieszkiwać, ale teraz mówi, że gdyby w niedalekiej Granadzie znalazł pracę w klinice, mógłby kiedyś nawet osiąść w naszym pueblo na stałe. Dom kupiła również para młodych Polaków z trójką dzieci. Uciekli z Londynu, bo stwierdzili, że to niespokojne i niebezpieczne miasto. On jest stolarzem, a ona opiekuje się rodziną. Kończą właśnie remont. Z Polski przylecieli też: emerytowana wykładowczyni, emerytowany marynarz i moja koleżanka psycholożka – wymienia.

Póki co Magdalena i jej mąż mieszkają w Hiszpanii przez ok. 8 miesięcy w roku, ale od września chcą tam osiedlić się na stałe. Moja rozmówczyni zlikwidowała już firmę w Polsce, a jej mąż kończy ostatnie sprawy, by móc tam zamknąć kancelarię prawną. Na razie w Sorvilán wynajmują trzy apartamenty dla turystów, ale kończą remont kolejnych dwóch, a w przyszłym roku ma być ich łącznie siedem.

– Pracy jest dużo, bo każdym gościem chcemy się zaopiekować. Najpierw dopytać, czego potrzebuje i wytłumaczyć, jak ma dojechać. Potem przygotować apartament, kwiaty i wino. W końcu powitać i jeśli chce, spędzić z nim czas. Poza letnim sezonem planujemy organizować dla gości kursy malarstwa, wakacje z jogą, zajęcia psychoterapeutyczne, warsztaty rozwojowe dla kobiet i dla osób z wypaleniem zawodowym – opowiada Helman.

Jak dodaje, przeprowadzka do Hiszpanii okazała się trudna dla niej i męża, bo sprzedali nieruchomości w Polsce i tym samym stracili bezpieczeństwo finansowe. Nagle, przed pięćdziesiątką, zaczęli wszystko od zera w obcym kraju, którego języka nawet nie znali. – Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Inwestowaliśmy na styk, czyli nie mieliśmy już oszczędności, by spokojnie sobie żyć i powoli rozwijać biznes. Robiliśmy to szybko, by jak najprędzej zacząć zarabiać. Zapłaciłam za to może nie depresją, ale poczułam, że się nadużyłam. Było trudno, ale nie żałuję – podkreśla moja rozmówczyni.

Ile kosztuje mieszkanie w Hiszpanii? „To mit, że Hiszpania jest droga”

Małgorzata Wargocka chodziła do szkoły na Teneryfie, studiowała w Granadzie, a potem mieszkała w Madrycie. – Gdy byłam nastolatką, zauważyłam, że w Hiszpanii są miejscowości, w których żyje niewielu Hiszpanów, bo wszystkie domy wykupili np. Brytyjczycy. Pomyślałam, że kiedyś przyjdzie czas na nas. Jeśli chodzi o klimat, mieszkamy przecież w niezbyt atrakcyjnym regionie Europy. Jest tu po prostu zimno i ciemno. Sądziłam więc, że jak tylko wzbogacimy się jako naród, to zaczniemy kupować domy i mieszkania w słonecznej Hiszpanii. To było kwestią czasu – mówi.

Po studiach założyła więc firmę Casa En Sol, która pośredniczy w sprzedaży hiszpańskich nieruchomości. Długo jednak czekała na wzbogacenie się polskiego społeczeństwa. Na początku sprzedawała ledwie pięć nieruchomości na kwartał. Teraz tyle zleceń ma w tygodniu, a w miesiącu około 20. Kiedyś jej klientami byli tylko bogaci Polacy, np. prawnicy, lekarze, właściciele dużych firm. Niedawno dołączyli do nich tzw. normalsi: księgowi, urzędnicy, ludzie mający jednoosobowe działalności gospodarcze i pracownicy branży IT.

– Wśród nich są też młodzi po trzydziestce i nie nazwałabym ich zamożnymi. Dlatego wielu zaciąga kredyty w hiszpańskich bankach. Mają jakiś wkład własny, a resztę pieniędzy biorą pod hipotekę tych swoich nowych mieszkań. Jeśli chcą pracować zdalnie dla firm w Polsce, to przedstawiają bankowi PIT i zaświadczenie z Biura Informacji Kredytowej – tłumaczy.

– Ile pieniędzy muszę mieć, żeby pani coś znalazła mi w Hiszpanii? – pytam.

– Podam kwotę, ale proszę nie myśleć, że poniżej niej nie znajdzie pan nieruchomości w Hiszpanii. Bo oczywiście takich tańszych jest wiele. Ale my po prostu nie zajmujemy się transakcjami poniżej 200 tys. euro. Nie chcemy pośredniczyć w zakupie mieszkań, które mogą okazać się utrapieniem dla naszych klientów. Bo np. są w starym budownictwie i mogą mieć wiele wad technicznych, choćby słabą izolację. W lecie pan się smaży, a zimą marznie. Albo uruchamia zagrzybioną klimatyzację i płaci za prąd 150 euro miesięcznie. Ale rzecz jasna, nie musi tak być – zastrzega Małgorzata Wargocka.

– Załóżmy, że zarobiłem albo dostałem od rodziny pieniądze na wkład własny, a resztę z tych 200 tys. euro pożycza mi bank. Co i gdzie mi pani znajduje?

– Apartament na tańszym wybrzeżu Costa Blanca w prowincji Alicante. Tam i na Costa del Sol w Andaluzji Polacy kupują najwięcej mieszkań. Tyle że na tym drugim wybrzeżu rozsądny budżet wejścia to ok. 300 tys. euro. Ale oczywiście wszystko zależy do lokalizacji, bo inaczej jest wycenione mieszkanie w pierwszej linii brzegowej, a inaczej w przysłowiowych pomidorach, 20 km od plaży. W pana budżecie znajdziemy apartament z jedną albo dwiema sypialniami. Niestety raczej bez widoku na morze, ale od niego będzie pana dzieliło kilka minut jazdy samochodem. Jeśli to będzie w miejscowości Torrevieja, zastanie pan w niej kilka tysięcy Polaków. Przed pandemią można było tam kupić mieszkanie za połowę dzisiejszej ceny, czyli za ok. 100 tys. euro.

– Wielu z nich pracuje zdalnie w polskich firmach?

– Zdecydowanie, to głównie branża IT. Decydują się na to właśnie dlatego, że koszty życia są podobne jak w Polsce. Żywność w Hiszpanii jest ciut tańsza, a usługi są odrobinę droższe. Nie wszyscy od razu kupują tam mieszkania, niektórzy po prostu je wynajmują. Płacą mniej więcej tyle, ile kosztowałoby to w Warszawie. To mit, że Hiszpania jest droga – podkreśla moja rozmówczyni.

Ile kosztuje życie w Hiszpanii? „Taniej niż w Polsce”

Dla mnie jednak zdecydowanie za droga. Złapałem się za głowę, gdyby padła kwota 200 tys. euro. Tutaj jednak z pocieszeniem przychodzi Anna-Maria Siwińska, której psychiatra kazała wynosić się zimą z Polski. „Siwa” poleca mi zjechać wzrokiem niżej na mapie Hiszpanii. – O, tutaj, to Malaga. Jak wysiądziesz tam z samolotu, to po prawej – w stronę Gibraltaru – będziesz miał rejon, gdzie mieszkają bogole, czyli bogaci ludzie z Polski. A po lewej zobaczysz takie hiszpańskie Podlasie. Tam właśnie mieszkam, nad samym morzem. W tej okolicy kupisz chałupę za 200 tys., ale złotych – opisuje.

– Rany, jakie znowu Podlasie? – dziwię się.

– Bo to region rolniczy. Stamtąd pochodzą te hiszpańskie ogórki i pomidorki, które kupujesz w Biedrze. Większość tego rosła w promieniu 100 km od mojego domu. Moja miejscowość nazywa się Haza del Trigo, po polsku: pole pszenicy. Mówię na to: Pszenna Wólka. To wiocha zabita dechami, w najbardziej zacofanej gminie Hiszpanii. W niej najdłużej ostała się analogowa centrala telefoniczna, o czym z dumą informuje napis w tej miejscowości. Fajna i tania okolica. Jak chcesz kupić ruderę do remontu, to znajdziesz ją za nawet 10 tys. euro – mówi.

– I kilka razy tyle wydam na remont – wzdycham.

– Zależy, co chcesz. Jeśli zmienisz myślenie na moje, to kupisz tanią chałupę i nie wyłożysz wiele na remont. Nawet jak będziesz miał dziurę w ścianie, to za bardzo się nie zmartwisz, bo na dworze jest ciepło. W Polsce musisz zrobić izolację, wymienić nieszczelne okna, ufortyfikować się przed atakującym zewsząd zimnem. A tam? Byle na głowę ci się nie lało. Ale nawet gdy się leje, to wytrzesz – śmieje się „Siwa”.

Jest minimalistką, dlatego, gdy pierwszy raz przenosiła się na zimę do Hiszpanii, nie fatygowała do tego firmy przeprowadzkowej. – Zabrałam szczoteczkę do zębów, komputer i parę ciuchów. Hiszpanie często wystawiają domy na sprzedaż z meblami i sprzętami. Chyba że ktoś chce opchnąć chałupę drożej, to czyści wszystko i remontuje. Ale z moją tak nie było. Po poprzednim właścicielu zostały w niej garnki, pralka, lodówka i jeszcze jego skarpetki za szafką. Prałam pościel po obcym chłopie, żeby móc w niej spać – opisuje.

Jak dodaje, życie w Hiszpanii kosztuje mniej niż w Polsce. Wraca stamtąd do Warszawy z oszczędnościami, a tutaj nie ma szans na odkładanie pieniędzy. – Prąd i butla gazowa są tam tańsze niż w Polsce. Za pełny wózek żarcia typu Biedra płacę ok. 100 euro, co starcza mi na dwa tygodnie. Kilogram bakłażanów, papryk, pomidorów czy ogórków na targu kosztuje niecałe euro. Ale gdy nie chcę, nie muszę za to płacić. Kapitalizm mówi, że nie ma darmowych obiadów, a na to wchodzi Andaluzja cała na biało i odpowiada: Masz tu stertę pomidorów czy melonów. Bierz! Po prostu jak są trochę poobijane, to rolnikom nie chce się ich wywozić, tylko zostawiają je przy drodze – opowiada.

Również koszty życia Magdaleny Helman w Andaluzji są niższe niż te w Polsce. – Za utrzymanie domu płacę najwyżej 200 euro miesięcznie i to w sezonie grzewczym. Na jedzenie wydaję o około jedną czwartą mniej niż w Polsce. Ubrań nie trzeba kupować na cztery pory roku, wystarczą te na lato i jesień. W Hiszpanii nie dojeżdżam do pracy, więc mniej wydaję na benzynę. Nie muszę już mieć drogiego samochodu, bo tutaj kompletnie nikt na to nie zwraca uwagi. A co do cen domów: najtańszy teraz wystawiony na sprzedaż w naszej wiosce kosztuje 49 tys. euro – stwierdza.

„Siwą” proszę, by zrobiła kilka rys na tym wyidealizowanym obrazie swojego „budżetowego” życia w Hiszpanii, bo nikt jej nie uwierzy. Jak przyznaje, parę razy myślała, że się popłacze. Np. gdy za którymś razem przyleciała z mężem do Haza del Trigo, zobaczyła, że dach w jej domu się zawalił. – Wisiał tylko gips i karton. Nie zaimpregnowaliśmy dachu, przypiekło słońce i spadł do chałupy. Przez dwa-trzy miesiące mój chłop go naprawiał. Nie było łatwo – wspomina.

Wymienia jeszcze kilka rzeczy, które rażą ją w Andaluzji. Np. sama jest kociarą i pozostaje wrażliwa na los zwierząt, a – jak mówi – miejscowi mają do nich fatalny stosunek. – Tam są np. bandy dzikich kotów i jak któryś jest ciężko chory albo wpadnie pod samochód, to raczej dobiją go łopatą. Specjalnie to nie odbiega od realiów polskiej wsi, ale mnie to rusza. Poza tym są kradzieże, choć w hiszpańskich warunkach nikt tego tak nie nazwie. Przyjeżdżasz do chałupy i widzisz, że zniknęła ci doniczka, łopata itd. Po prostu miejscowi je gwizdnęli, bo uznali, że już nie są ci potrzebne. No i oczywiście to straszni manianiarze. Na wszystko mówią „maniana”, czyli „jutro”. Jak się nie przyzwyczaisz i chcesz coś załatwić, to masz problem – podkreśla.

Żałuje jednak, że 10 lat wcześniej nie kupiła domu w Hiszpanii. Na razie nie planuje się tam przenosić na stałe, bo w Polsce ma schorowaną matkę i musi się nią opiekować. Sama też cierpi na stwardnienie rozsiane – co prawda, choroba jest w głębokiej reemisji, ale „Siwa” co trzy miesiące musi chodzić w Warszawie na badania i wymieniać leki. – Kiedyś jednak i ten problem rozwiążę. Chcę osiąść w Hiszpie na starość. Mój chłop i ja będziemy mieli kiepskie emerytury, bo długo ćwiczono na nas tzw. optymalizację podatkową, czyli: „Damy państwu pod stołem trochę pieniędzy, a resztę oficjalnie”. Więc jak mamy być starzy i biedni, to w Hiszpie – kwituje moja rozmówczyni.

Fiesta w Hiszpanii. „Krzesełkowe party”

Starość chciałaby spędzić w Hiszpanii również Magdalena Helman. Jak mówi, zachwyciła ją jakość życia tamtejszych emerytów. – Przez większość roku żyją na ulicy. Wieczorami wystawiają krzesełka przed domy i ze sobą rozmawiają. To takie krzesełkowe party. Wydaje mi się, że nie czują tej dojmującej samotności i pustki, która dotyka bardzo wielu polskich seniorów. Tutaj, gdy jest fiesta, wystawiają stoły, nakrywają je białymi obrusami, zapraszają innych, śmieją się i tańczą. Bo relacje społeczne są najważniejsze – podkreśla.

Jak dodaje, lokalsi nie mają uprzedzeń wobec Polaków, którzy kupili domy w ich miasteczku. Ani wobec Amerykanów, Holendrów, Argentyńczyków, Szwajcarów, Austriaków, Niemców czy Irlandczyków. – Przyjezdnych przyjmują ciepło. O cokolwiek poprosimy, to dostajemy. Często przychodzą do mnie z siatami pomarańczy, papryk i awokado. Bo jak mają, to się dzielą. Ale to podejście nie dotyczy wszystkich – zastrzega.

Mimo że społeczność Sorvilán jest międzynarodowa, to gościnność miejscowych jest limitowana. Nie mogą na nią liczyć migranci np. z Maroka, którzy żyją w swoich enklawach na wybrzeżu ok. 10 km od miasteczka. – Ten region to szklarnia Europy. Przy warzywach w dużej mierze pracują właśnie ci migranci. Za grosze i nielegalnie. Miejscowi narzekają, że tamci zajmują kolejne miejsca, brudzą i robi się przez nich niebezpiecznie. Próbuję tłumaczyć Hiszpanom, że jeśli płacą im grosze, nie otwierają się na nich, to jak inaczej mają żyć ci migranci. To trochę PiS-owskie podejście – ocenia.

Na to „Siwa” otwiera na komputerze swój folder, który nazwała „Wybierz mądrze”. Zbiera w nim różne informacje dot. Hiszpanów. Np. kiedy zalegalizowali małżeństwa jednopłciowe i kiedy przyznali im prawa do adopcji dzieci (2005 rok) albo kiedy dopuścili aborcję do 14. tygodnia ciąży (2010 rok). – Nawet na tym moim hiszpańskim Podlasiu nie mają z tym wszystkim problemu. Co jeszcze mam w folderze? Np. w którym kraju ludzie najlepiej ogarniają work-life balance. Okazuje się, że Hiszpania jest druga po Luksemburgu – mówi Anna-Maria i tłumaczy, że ten folder traktuje z przymrużeniem oka jako dowód na to, że jej wybór Hiszpanii na drugą ojczyznę był mądry.

Magdalena Helman również tak ocenia swoją decyzję, by zostać w Andaluzji na stałe. Bo jak mówi, Hiszpanie uczą ją lepszego rytmu życia. – Jestem z pokolenia, które się dorabiało, chwytało szanse i nie marnowało przy tym nawet minuty. Ale traciło życie. Teraz je odzyskuję – podsumowuje moja rozmówczyni.

Źródło: tokfm.pl

Więcej postów