Od kilku tygodni nie ma praktycznie dnia. w którym nie pojawiłby się przynajmniej jeden artykuł, komentarz albo oświadczenie, z którego wynikałoby, że grozi nam wojna. W rzeczywistości obawy są wyolbrzymione. Polsce wojna nie grozi, a Rosjanie musieliby oszaleć, by się na to zdecydować.
- Rosja na tle NATO jest i pozostanie politycznym, gospodarczym i militarnym karłem
- Moskwa jest nuklearną potęgą, ale broni atomowej nie może użyć w żadnym wypadku poza koniecznością obrony
- Zachód będzie nas bronił również dlatego, że inaczej niż w 1939 r. ma tu poważne udziały
O rosnącym zagrożeniu ze strony Rosji nie tylko dla Ukrainy, ale również dla NATO informują od pewnego czasu członkowie rządów albo służby wywiadowcze państw paktu. W tym jednak wypadku niemal zawsze informacji o rosnącym zagrożeniu towarzyszy wyjaśnienie, że mowa jest o ryzyku zdarzeń poniżej progu wojny.
Tyle że opinia publiczna niekoniecznie odróżnia zagrożenie wojną od zagrożenia na przykład prowokacjami poniżej progu wojny. W efekcie narasta zaniepokojenie, a chwilami wręcz histeria. Teoretycznie ma to swoje dobre strony. Większa świadomość zagrożenia ze strony Rosji może skutkować ambitnym programem zbrojeń, które ryzyko ewentualnej konfrontacji z Moskwą minimalizuje.
Niestety plusów jest znacznie mniej niż minusów. Opinia publiczna co do zasady bowiem preferuje rozwiązania proste i szybkie, a nie takie jak zbrojenia, które wymagają wyrzeczeń i które, jakkolwiek skuteczne, efekt przynoszą dopiero w perspektywie wielu lat. Znacznie częściej więc opowieści o rosyjskim zagrożeniu powodują wzrost nastrojów korzystnych dla Rosji, a nie tych, których Rosja się obawia.
Opinia publiczna i politycy, którzy w znacznym stopniu stracili niestety zdolność do przewodzenia ludowi i zamiast tego wybierają podążanie za ludem, skłonni są – byle tylko „uniknąć wojny” – układać się z Rosją, a nie przeciw Rosji zbroić. W rzeczywistości tymczasem ryzyko wojny z Rosją jakkolwiek istnieje, to jest absolutnie minimalne. Dzieje się tak z kilku powodów.
Rosjanie musieliby oszaleć, by zdecydować się na wojnę
Po pierwsze, Rosja nigdy nie zaatakuje NATO, o ile wcześniej nie pokona Ukrainy. Ukrainy zaś, jak widać, pokonać nie jest w stanie. Moskwa nie dysponuje żadnymi znaczącymi siłami, których do tej pory nie użyłaby w walce na froncie ukraińskim. Ewentualny atak nawet na stosunkowo najsłabiej bronione w ramach NATO państwa bałtyckie wymagałby tym samym wycofania znacznej ilości sił z frontu ukraińskiego.
Teoretycznie można wyobrazić sobie zakończenie wojny z Ukrainą i atak na przykład na państwa bałtyckie za pomocą zluzowanych dzięki zawieszeniu broni z Kijowem jednostek, tyle że tu z pomocą paktowi idzie wywołana przez Rosjan i bardzo korzystna z naszego punktu widzenia nienawiść Ukraińców wobec Rosjan. Moskwa musi założyć, że gdyby korzystając z przerwy w walkach z Ukraińcami zaatakowała NATO, siły ukraińskie skorzystały z osłabienia rosyjskich linii obronnych i zaatakowały Rosjan.
Po drugie Rosja nie ma dostatecznie dużych sił, by móc stawić czoła Paktowi Północnoatlantyckiemu. Jeśli uświadomić sobie, że Ukraińcy, korzystając ze wsparcia Stanów Zjednoczonych i innych państw paktu, które w wymiarze finansowym oscyluje łącznie wokół ledwie kilku procent amerykańskiego budżetu obronnego, zniszczyli prawie 3 tys. rosyjskich czołgów (czyli około połowy spośród tych, którymi Rosjanie dysponowali w chwili ataku na Ukrainę) to już samo to pokazuje skalę nierównowagi.
Walka z NATO, które było w stanie — oferując Ukrainie znaczne z punktu widzenia Ukrainy, ale nieznaczne z punktu widzenia NATO wsparcie — zlikwidować do połowy rosyjskich czołgów jest wyzwaniem ponad rosyjskie siły.
O skali przewagi NATO świadczy też fakt, iż stosunkowo skromna przecież pomoc paktu dla Ukrainy de facto uniemożliwia rosyjskiemu lotnictwu operowanie w przestrzeni powietrznej Ukrainy, zmuszając rosyjskich pilotów do co najwyżej wspierania własnych sił w pobliżu linii frontu.
Dysproporcja potencjałów lotnictwa, śmigłowców bojowych, zwiadu satelitarnego i radioelektronicznego tudzież w zakresie systemów dowodzenia jest tak gigantyczna, że Rosjanie musieliby oszaleć, by zdecydować się na wojnę. Władimir Putin z całą pewnością jest zaś człowiekiem zdolnym i chętnym do mordu i pozbawionym jakichkolwiek zasad, ale absolutnie nic nie wskazuje na to, by miał być szaleńcem. Szaleńcami nie są też ludzie z jego otoczenia.
„Amerykanie rozmontowaliby swoje imperium nie tylko w Europie Środkowo-Wschodniej, ale na całym świecie”
Po trzecie, ryzyko uderzenia nuklearnego — które jest często przywoływane jako argument na rzecz tezy, że Rosjanie może i są słabi, ale jedną bombą „wygrają wojnę” jest bliskie zeru. Kremlowska elita to raczej stowarzyszenie kleptokratów, którzy marzą co prawda o odbudowie imperium, ale zarazem w nie mniejszym stopniu tęsknią za korzystaniem z tego, co nakradli, a nie sekta pragnąca dokonać rozszerzonego samobójstwa.
Użycie nawet taktycznej broni jądrowej po pierwsze spotkałoby się z odpowiedzią NATO, a po drugie skutkowałoby tym, iż od Rosji odwróciłyby się nawet te państwa, które jak Chiny czy też Indie mają neutralny stosunek do toczącej się wojny.
Po czwarte nieprawdą jest, że Rosjanie w perspektywie kilku lat zdołają zbudować zupełnie nową, zdolną pokonać NATO, armię. Operują w warunkach coraz większych kłopotów gospodarczych i wbrew często pojawiającym się pogłoskom nie przestawili i nie przestawią gospodarki w pełni na tory wojenne.
Putin nie może tego zrobić, gdyż oznaczałoby to gwałtowną pauperyzację klasy średniej, a to z kolei pociągnęłoby za sobą ryzyko buntu społecznego.
Po piąte nie ma żadnego powodu, z którego racji Stany Zjednoczone nawet pod przywództwem Donalda Trumpa miałyby, jak straszą nasi rodzimi sprzedawcy strachu, porzucić sojuszników z NATO. Nie dlatego, że mają zasady, ale dlatego, że mają interesy w naszym regionie. Co więcej, mają też interesy na Dalekim i Bliskim Wschodzie, gdzie takie państwa jak na przykład Korea Południowa, Japonia czy też Arabia Saudyjska widząc zdradę USA, musiałyby uznać, że amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa są nic niewarte również także w ich przypadku.
Gdyby tak się stało, to Seul i Tokio szybko weszłyby w posiadanie broni nuklearnej. Rijad z kolei uruchomiłby własny program zbrojeń nuklearnych. Amerykanie rozmontowaliby swoje imperium nie tylko w Europie Środkowo-Wschodniej, ale na całym świecie, doprowadzili do nuklearnego wyścigu zbrojeń, a w perspektywie kilkunastu lat musieliby wytłumaczyć Izraelowi i proizraelskiemu lobby w USA, jak to się stało, że już drugie po Pakistanie (lub ewentualnie trzecie, gdyby Saudów wyprzedził Iran) państwo muzułmańskie dysponuje bronią jądrową.
Co więcej, w wypadku Arabii Saudyjskiej musieliby wytłumaczyć, że broń nuklearna w rękach wahabitów niczym się nie różni od broni nuklearnej w rękach szyitów z Iranu lub sunnitów z Pakistanu.
„Ta teoria dotycząca Rosji jest przykładem całkowitego oderwania od rzeczywistości”
Po szóste, trudno wyobrazić sobie, jakim cudem Rosja odpowiadająca dziś za nieco ponad 2 proc. światowego PKB, miałaby pokonać NATO dysponujące łącznie niemal 50 proc. światowego PKB lub też — szerzej rzecz ujmując — Zachód, którego udział w światowym PKB jest jeszcze większy i przekracza 60 proc. Byłby to pierwszy chyba przypadek w historii, w którym mając taką przewagę, giganci przegraliby z karłem.
Moskwa nie ma Stanom Zjednoczonym i mocarstwom Zachodu tak naprawdę niczego do zaoferowania w zamian za wspomniane „porzucenie sojuszników” ze wschodniej flanki. Teoretyczne rozważania o tym, że Rosja mogłaby stanąć po stronie Stanów Zjednoczonych w ich konflikcie z Chinami, są przykładem całkowitego oderwania twórców tego rodzaju idei od rzeczywistości. Rosja, pomijając już nawet fakt, że nie jest psychologicznie zdolna do bycia „junior partnerem” Zachodu, wyraźnie wybrała wszak Chiny.
Po siódme – Chiny – nawet gdyby zdecydowały się zaatakować Tajwan – nie byłyby w stanie zmusić Rosji, by ta z kolei zaatakowała NATO po to, by USA nie broniły Tajwanu. Rosja rozumie, że wojna o Tajwan zaangażowałby amerykańską flotę i w jakimś stopniu zapewne lotnictwo, ale już w znacznie mniejszym stopniu siły lądowe.
Po ósme — wbrew temu co głoszą szczególnie groźni, bo przedstawiający wyjątkowo sprymitywizowaną wizję świata tak zwani geopolitycy, nie układ mórz, rzek i przebieg pasm górskich rządzą dziś światem, ale gospodarka.
To, co bywa czasem wyzwaniem dla tych w Polsce, którzy chcieliby ambitniejszej roli naszego kraju w świecie, czyli znaczny udział w naszym krwioobiegu gospodarczym zachodnich banków, korporacji i firm zapominają, że są one podstawą nie tylko polskiego cudu gospodarczego, ale też przede wszystkim podstawą naszego bezpieczeństwa.
Mówiąc wprost, Zachód będzie nas bronił również dlatego, że inaczej niż w 1939 r. ma tu poważne udziały. Geograficznie — choć i tu przecież ze zmianami — znajdujemy się w podobnym miejscu, co w 1939 r., ale geostrategicznie w zupełnie innym. Przede wszystkim, inaczej niż w 1939 r. mocarstwem europejskim są Stany Zjednoczone. W 1939 r byliśmy pomiędzy Rosją, a równie nam wrogimi Niemcami.
Dziś od Rosji oddziela nas Ukraina (w wypadku Białorusi niestety rzecz wygląda znacznie gorzej). Od strony zachodniej mamy jednak na pewno nie idealnego, ale jednak sojusznika, a przy tym państwo, na terenie którego stacjonują siły amerykańskie. Amerykańska obecność wojskowa tam to – na równi z demokracją w Niemczech – gwarancja naszego bezpieczeństwa.
„Putin wie, że od pierwszego dnia agresji znajdzie się w stanie klasycznej wojny”
Po dziewiąte, Władimir Putin napadając na Ukrainę wysłał na wojnę poza regularnymi siłami zbrojnymi, również wojska wewnętrzne oraz OMON, czyli rosyjski odpowiednik ZOMO. To dowodzi, że w pewnym perwersyjnym sensie nie kłamał, nazywając wojnę „specjalną operacją wojskową”. Skoro bowiem wysyłał w pierwszych dniach inwazji OMON to znaczy, że naprawdę uwierzył, że nie będzie to tak do końca wojna i że jego siły będą musiały głównie pacyfikować demonstracje ludności cywilnej, a nie opór regularnej armii.
W wypadku napaści na jakiekolwiek państwo NATO, Putin wie, że od pierwszego dnia agresji znajdzie się w stanie klasycznej wojny. Co istotne — wojny z NATO. Wbrew temu, co głoszą sprzedawcy strachu, którzy usiłują przekonać Polaków, że gwarancje, którymi dysponujemy, są jedynie „na papierze”, tak na naszym terytorium, jak i na terytoriach państw bałtyckich stacjonują siły sojusznicze. Chodzi o to, by Rosjanie rozumieli, że tym razem to będzie wojna od pierwszego dnia. Moskwa dokładnie dlatego alergicznie reaguje na obecność tych sił, bo doskonale to rozumie.
I wreszcie, po dziesiąte, Zachód to też system wartości i sojuszniczych gwarancji. Zachód jednak Zimną Wojnę wygrał, a to czy za słowami coś stoi, obserwują nie tylko w Moskwie, ale też w Seulu, Tokio, Rijadzie, Tel Awiwie i dziesiątkach innych stolic.
Wszystko to nie oznacza oczywiście, że możemy machnąć ręką na nasze bezpieczeństwo. Z całą pewnością nie oznacza też, że nie mamy się – i to szybko – zbroić.
Niestety nie daje to też gwarancji, że Rosjanie nie będą próbować prowokacji granicznych, „przypadkowego” wystrzeliwania rakiet w naszym kierunku albo manewrów, w których będą ćwiczyć ataki nuklearne na nasze miasta. Będą tak robić nie dlatego jednak, że są silni, bo gdyby byli, to by Ukrainę podbili, ale dlatego, że są zbyt słabi, by ją pokonać i jedyne, na co mogą liczyć, to, że im Ukrainę oddamy, gdy nas zaszantażują. Strach należy więc oswoić.
Źródło: onet.pl
Co za fantastyczny artykul. Wszystkie punkty to bzdura.