Wybory samorządowe są tymi, w których wszyscy są wygrani, bo zawsze każda partia znajdzie jakiś powód, żeby się pochwalić. W tegorocznych wyborach będzie nieco inaczej, bo sądzę, że będziemy mieli więcej przegranych niż wygranych — przewiduje w rozmowie z Onetem Daniel Pers, analityk specjalizujący się w prognozach przedwyborczych, szef zespołu Pers Election.
- Kampania samorządowa dopiero się rozkręca, ale w połączeniu z eurowyborami — jak twierdzi Pers — tegoroczne wybory mogą przesądzić o przyszłym kształcie polskiej sceny politycznej
- W najgorszym położeniu są te najmniejsze komitety, bo w tych wyborach zaczyna się materializować triada, czyli sytuacja, gdy mamy dwie strony polaryzacji — PiS i PO i pojawia się dla nich alternatywa w postaci Trzeciej Drogi — ocenia Pers
- Niełatwą pozycję ma pokiereszowany po październikowej porażce i niepałający miłością do samorządności PiS. Ale — jak mówi Pers — zbyt wysokie unoszenie głowy przez te partie, które dziś brylują w sondażach, może je sprowadzić na manowce, jak niedawno Konfederację
- Daniel Pers wskazuje, co będzie największą niewiadomą wyborów samorządowych. Zaznacza jednak: — Gdy popatrzymy na bieżące notowania i zestawimy je z wynikami październikowymi, dziś powoli możemy mówić o potencjalnej mijance
- Analityk w rozmowie z Onetem mówi, gdzie zapowiadają się najciekawsze wyborcze pojedynki, co powinno być „absolutnym minimum” dla Platformy w Krakowie i po co PiS-owi Tobiasz Bocheński
Kampania samorządowa w tle dużej polityki
Monika Waluś, Onet: Do wyborów samorządowych zostało 9 tygodni, tymczasem debatę polityczną do tej pory dominowały inne tematy niż starcia o sejmiki czy przywództwo w gminach. Dopiero teraz prezentowani są kandydaci, zawierane są koalicje. Ta zwłoka to oznaka tego, że partiom politycznym na tym wyścigu mniej zależy?
Daniel Pers: Sytuacja jest specyficzna z powodu tego, jak ułożył się kalendarz wyborczy. Pierwotnie wybory samorządowe miały odbyć się jesienią, ale doszło do precedensu konstytucyjnego i zostały przesunięte. Dziś zaryzykowałbym tezę, że partie prowadzą kampanię samorządową, ale — podobnie jak przed eurowyborami w 2019 r. — jest skupiona na bieżących wydarzeniach dotyczących ogólnokrajowej polityki.
Koalicja rządząca gra na podtrzymanie ognia wokół własnego elektoratu, korzystając jeszcze na tym, jak w październiku wahadło zostało odbite. Jej spektakl pod tytułem rozliczeń i „odrywania PiS od koryta” mobilizuje jej elektorat i jest w nowych warunkach akceptowany przez centrum. A w tym momencie PiS zaczyna się bronić, sięgając po temat Wąsika i Kamińskiego czy TVP i hasła praworządności. Zapomina przy tym, że podobnym kursem zaczęła iść Platforma, która po przegranych wyborach też biła na alarm i ścigała się w hasłach o zamachu na demokrację, a to szybko zobojętniało społecznie. Role się odwróciły, a do zdecydowanych ofensyw Platformie przetarł szlak sam PiS. Należy zadać retoryczne pytanie, ilu wyborców runie do wyborów samorządowych w imię ex-TVP, Wąsika i PiS-u broniącego praworządności.
Ale to PiS-owi zależało na tym, by wybory samorządowe przesunąć na wiosnę.
Paradoks polega na tym, że gdyby wybory samorządowe odbyły się w pierwotnym terminie, najpewniej PiS wyszedłby z nich z wyraźnie lepszym wynikiem niż ten, który uzyska w kwietniu. Byli partią rządzącą broniącą twierdzy, a teraz są po porażce, partią opozycyjną, pozbawioną dotychczasowych środków. A jeżeli dochodzi do przesunięcia wahadła, rozumianego jako sentyment społeczny, to ono przesuwa się na dłuższą chwilę. Pytanie brzmi, czy PiS celowo mobilizuje najtwardszy elektorat, ochroni bastion, antagonizując centrum, bo jest świadomy, że perspektywy wynikające z kalendarza wyborczego są dla niego groźne i to plan na roszadę, czy — i ku tej tezie się skłaniam — jest to nieświadoma zagrywka z oczekiwaniem na to, że dzięki takim działaniom sentyment wyborczy się odwróci.
Demokraci kontra republikanie nad Wisłą
Wyborcy wystawili jesienią PiS-owi żółtą kartkę, bo ta władza im się przejadła. Sukces ówczesnej opozycji w połączeniu z wysoką mobilizacją wyborców pokazał, że realna zmiana, nawet po latach jest możliwa. PiS-owi raczej trudno będzie te rozbudzone apetyty na dokonanie kolejnych zmian na poziomie samorządów powstrzymać.
Zgadza się, wybory samorządowe są najtrudniejszymi dla PiS, a gdy rozgrywają się po wywrotce, jaką partia Jarosława Kaczyńskiego zaliczyła w październiku, są jeszcze większym wyzwaniem. Jednak najgorszym, co może zdarzyć się partii rządzącej, która przechodzi do opozycji, to założyć, że porażka była wypadkiem przy pracy i sytuacja zaraz się odwróci. Nie można, oddając po ośmiu latach władzy, ot tak na powrót rozpalić serc wyborców, to musi potrwać, a PiS-owi z pewnością nie pomagają działania, które jasno pokazują, że partia z porażką się nie pogodziła. W kontekście wyborów samorządowych dodatkowym hamulcem, by tego odwrotu dokonać, jest to, jakie podejście do samorządności miał PiS przez ostatnie osiem lat swoich rządów.
Prezentował się jako partia antysamorządowa. Dążył do centralizacji wielu instytucji, a włodarze miast i gmin bili na alarm, gdy rządzący próbowali odbierać im kompetencje, albo zabierali pieniądze z lokalnych budżetów.
Można to przyrównać do starcia Demokratów z Republikanami w USA w latach 90. Jedna partia uważała, że to rząd federalny powinien rozwiązywać problemy, a poszczególne stany muszą się do tego dostosować, a druga jest za tym, by władzę decentralizować. W ostatnich latach Platforma przytuliła się do tej drugiej — o ironio — republikańskiej wersji, co przełożyło się na lepsze notowania przy samorządzie, bo tej władzy najbliżej nas ufamy najbardziej. Co więcej, zwłaszcza po pandemii COVID-19 wyborców najbardziej interesowało ich najbliższe otoczenie, najbliższa perspektywa, więc ta sytuacja dla PiS także nie jest sprzyjająca. Musimy jednak pamiętać, że dziś partia Jarosława Kaczyńskiego startuje w wyborach z wysokiego C, bo w 2018 r. osiągnęła bardzo wysoki wynik i nawet jeśli teraz osiągnie relatywnie dobry rezultat, będzie on odbierany jako porażka, bo zmiana będzie radykalna, padną kolejne sejmiki.
„Więcej przegranych niż wygranych”
Jaka jest zatem stawka tych wyborów?
Wybory samorządowe są tymi, w których wszyscy są wygrani, bo zawsze każda partia znajdzie jakiś powód, żeby się pochwalić. Dobrze to było widać w 2018 r., gdy PiS chwaliło się historycznie najwyższym wynikiem i odbiciem sejmików. PO z Nowoczesną powtórzyło wynik z 2014 r., co było niezaprzeczalnym sukcesem, PSL przeżył ofensywę PiS i tak dalej. W tegorocznych wyborach będzie nieco inaczej, bo sądzę, że będziemy mieli więcej przegranych niż wygranych.
Kto przegra?
W najgorszym położeniu są te najmniejsze komitety, bo w tych wyborach zaczyna się materializować triada, czyli sytuacja, gdy mamy dwie strony polaryzacji – PiS i PO i pojawia się dla nich alternatywa w postaci Trzeciej Drogi. Na tym najbardziej tracić będzie Konfederacja, dla której wybory samorządowe są najgorszymi z możliwych, bo partia jest stosunkowo młoda, nie ma lokalnych struktur, tradycji samorządowej i wbicie się pomiędzy struktury działające już od dekad jest trudno. Dodatkowo balonik Konfederacji nadmuchany przed wyborami parlamentarnymi głośno pękł i partia zaliczyła znacznie gorszy wynik, niż się spodziewała, dlatego wybory samorządowe będą odbierane jako kolejny przejaw tej tendencji spadkowej. To ciężka sytuacja, bo według naszych analiz istnieje ryzyko, że Konfederacja nie wprowadzi żadnego radnego do sejmiku, w bardziej optymistycznym scenariuszu zdobędzie jeden mandat na Podkarpaciu.
Podobny los czeka Bezpartyjnych Samorządowców?
Ich także prawdopodobnie czeka redukcja, jeśli chodzi o miejsca w sejmikach. Jeszcze przed wyborami parlamentarnymi mieli moment, by zastanowić się, w którą stronę wieje wiatr. Ale wówczas grali na to, że sami przekroczą próg i skończyło się poparciem rzędu 2 proc., a statek odpłynął. Gdyby od początku skupili się na celu realnym – subwencji, a nie mierzyli zbyt wysoko lub postawili na koalicję, mogliby mieć dobry podkład pod wybory samorządowe.
Lewica na wirażu
Można powiedzieć, że jeszcze kilkanaście dni temu wysoko mierzyła też Lewica, chcąc dzięki wspólnej liście z KO powiększyć swoją reprezentację w sejmikach. Ale decyzja Donalda Tuska o samodzielnym starcie tę wizję pokiereszowała.
Problem dla Lewicy, głównie wizerunkowy pojawił się, gdy Lewica ustami Roberta Biedronia i kilku innych osób ogłosiła, że zaproponowała Platformie wspólny start, a później Donald Tusk im serdecznie za tę propozycję podziękował. Inaczej by to wyglądało, gdyby obie partie najpierw się dogadały, a potem ogłaszały decyzję. Jednak kilka dni po tym odrzuceniu znów widziałem Roberta Biedronia, który z dumą w głosie mówi o tym, że Lewica idzie do wyborów jako wielka siła w koalicji z różnymi środowiskami.
A idzie do wyborów samorządowych z nadzieją na minimalizację strat przed ważniejszym starciem – eurowyborami.
Dobrze, że poruszasz ten wątek, bo kalendarz wyborczy układa się tak, że trudno rozmawiać o wyborach samorządowych w oderwaniu od tego, co czeka nas raptem dwa miesiące później. Należy na te wybory patrzeć jak na jeden wielki cykl, który swój finał będzie miał w wyborach prezydenckich w 2025 r. Ta perspektywa jest niezwykle problematyczna dla tych ugrupowań, które w kwietniu schodzą do defensywy – PiS-u, Konfederacji, SLD, Bezpartyjnych Samorządowców.
Z tego grona dla Lewicy dobre może okazać się to, że oczekiwania wobec jej wyniku są bardzo małe. Bo dziś najgorsze co może zrobić komitet wyborczy, to overpromise i underdelivery. Partia, która rośnie i odtrąbi sukces na rok przed wyborami, potem zalicza słaby wynik i musi się tłumaczyć, co się stało. Pytanie, czy Lewica nie pójdzie tą drogą, która wyprowadziła w październiku na manowce Konfederację, a już widziałem takie wpisy działaczy Lewicy o 11 proc. Magdy Biejat w Warszawie. To zawyżanie oczekiwań, które nie popłaca.
Szansa na rozszczepienie duopolu PO-PiS
Z tego wynika, że zamiast dużo mówić, lepiej skupić się na działaniach. Z takiego założenia chyba wychodzi Trzecia Droga, która rośnie w sondażach, ale nie poprzestała na odcinaniu kuponów, choć do ugrania ma najwięcej.
To kurs, który — jeśli w tym wytrwają — muszę pochwalić. Są w uprzywilejowanej sytuacji, ale muszą uważać i skupiać się na działaniach. To prawda, że Trzecia Droga ma dziś najwięcej do ugrania z perspektywy pułapu startowego, jaki w 2018 r. miał PSL. I nie ma co ukrywać, że też na ludowcach będzie się opierał wynik w kwietniowych wyborach. Polska 2050 nie ma absolutnie zasobów ludzkich ani samorządowego brandu, by samodzielnie powalczyć o miejsca w 16 sejmikach, i nie ma co wychodzić przed szereg.
Jednak przed całą formacją, w momencie przesuniętej wajchy i kryzysu tożsamości otwiera się furtka do tego, by rozszczepić duopol PO-PiS. Bo tak jak kiedyś po latach dominacji w sejmikach mandaty SLD przejechały do PiS, tak teraz z PiS mają szansę przejechać prosto do Trzeciej Drogi. Oczywiście o ile tort nie zostanie zjedzony jeszcze przed podaniem.
Bo wtedy kawałków może zabraknąć.
Największym sukcesem będzie spłaszczenie stawki, czyli sytuacja, gdy PO, PiS i Trzecią Drogę dzieli kilka punktów procentowych. To dla koalicji PSL i Polska 2050 będzie dobry punkt wyjścia do eurowyborów, w których będą się mierzyć z problemem dużo słabszych, mniej rozpoznawalnych kandydatów niż ma w swoich zasobach PO i PiS. Wybory samorządowe będą ważnie strategicznie w kontekście inwestycji w kandydatów, co w 2018 r. dobrze zrozumiał PiS, promując kandydatury Kacpra Płażyńskiego czy Patryka Jakiego, a co obu politykom do dziś przynosi to polityczne profity.
Wróćmy do otwierającej się przed Trzecią Drogą furtki. Wzmocnienie tego ugrupowania staje się dziś problemem dla Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk, decydując się na samodzielny start, zaczął się ich obawiać.
Zawsze mówiło się, że dla silnej Platformy najlepszym przyjacielem jest silny PiS i odwrotnie. Natomiast w ostatnich dwóch latach w polskiej polityce wydarzyło się dużo bezprecedensowych rzeczy. Pytanie brzmi, czy w tym czasie celem Platformy nie stała się pomoc PiS-owi, by — delikatnie rzecz ujmując — podzielił los AWS-u. Bo mówiąc o zaistnieniu politycznej triady, zarysowuję obraz polityczny jeszcze dalej, a tam, zamiast końca duopolu, może czekać nas nowy duopol. Moim zdaniem mylne jest przeświadczenie, że zjawiska polityczne są trwałe.
Owszem, jesteśmy przyzwyczajeni do istnienia PO-PiS-u, ale na warunki polityczne to nadal stosunkowo młoda sytuacja i choć żadnej partii nie grzebię, to PiS jest dziś anachroniczny, zepchnięty do opozycji, wewnętrznie podzielony, wyczerpał swoje narzędzia, dzięki którym podtrzymywał władzę, a tymi zabawkami bawi się teraz Platforma. Pytanie, czy Tusk wrócił do polskiej polityki, by wygrać wybory i potem znów oddać władzę PIS-owi i kręcić ten spektakl w nieskończoność, czy jesteśmy w sytuacji, gdy obie strony grają już na wyniszczenie przeciwnika. Pytanie, jak daleką perspektywą operują koalicjanci.
Egzotyczny scenariusz
Przyjmijmy tę dłuższą.
Długofalowo, przy odpowiednim porozumieniu i wykorzystaniu tego, jak wygląda kalendarz wyborczy, za parę lat nie należy wykluczać takiego parlament, w którym rządzi KO, a Trzecia Droga jest największą partią opozycyjną lub odwrotnie. Dziś taki scenariusz brzmi egzotycznie, ale nie jest nierealny. Zwłaszcza że musimy pamiętać, w jakiej sytuacji jest dziś PiS, w którym jeszcze władzę trzyma Kaczyński, ale już trwają przygotowania do przejęcia po nim schedy. Jakakolwiek secesja na prawicy otwiera drogi do przebudowy sceny politycznej. Pamiętajmy, że PiS i PO początkowo też były partiami koalicji.
Stawką tegorocznych wyborów jest to, jak będzie wyglądała scena polityczna w następnych dekadach?
Nie chcę kreślić kolejnego odcinka końca PiS. Ale próbuję pokazać, co się stanie, gdy na planszy przestawimy kilka bierek. I biję też na alarm, gdyby ktoś z polityków PiS czytał naszą rozmowę. Biorąc pod uwagę, że partia jest na złym kursie, może te wybory przegrać i rozpocząć szybką refleksję i przebudowę albo może przegrać i znów udawać, że się nic nie stało.
Platforma musi?
Platforma z kolei lubi osiadać na laurach, ale jeśli ma się utrzymać na prowadzeniu, oglądanie się na słabnącego przeciwnika nie wystarczy.
Dla Platformy to będą pierwsze wybory, które może wygrać i które musi wygrać. Bo trudno być partią, która dopiero przejęła władzę i musieć tłumaczyć się z porażki, nawet jeśli koniec końców koalicjanci przejmą 13, a może nawet 15 sejmików. Zwycięstwo jest w zasięgu Platformy i jest jej bardzo potrzebne — także w kontekście rywalizacji z Trzecią Drogą i rozmiaru sukcesu w eurowyborach.
I także w kontekście tego, jak duże są wobec niej oczekiwania. To akurat może być przekleństwem Platformy, bo każdy niższy wynik od tego w sondażach będzie uznany za porażkę Donalda Tuska.
W scenariuszu, w którym Platforma w tych wyborach jest pierwsza mamy później tygodnie analiz i komentarzy, zwłaszcza tych osób, które w ostatnich latach mówiły o „sufitach poparcia”. One zakładały poparcie dla Platformy rzędu 25-30 proc., a dostała w wyborach parlamentarnych 6,6 mln głosów i zabrakło niewiele do rekordu PO z 2007 r. Gdy kurz opadnie, zaczną się wybory do europarlamentu, gdzie frekwencja jest większa w miastach, więc Platforma jako zwycięzca mogłaby uzyskać jeszcze większą przewagę nad drugą partią. Przepychając kilka bierek dalej, daje to świetną pozycję startową dla kandydata Platformy na prezydenta Rafała Trzaskowskiego.
Z kolei w scenariuszu, gdy Platforma wyborów samorządowych nie wygrywa, musiałaby się mierzyć z krytyką, musiałaby sprzedawać swoje zwycięstwo w miastach, ale z pewnością dałoby to więcej tlenu PiS-owi i Trzeciej Drodze na wybory europejskie i później prezydenckie. Zatem PO musi pokazać, że potrafi wygrywać i teraz ma najlepszą do tego okazję.
Polityczna mijanka na horyzoncie
Chociaż kampania wyborcza rozkręca się niemrawo, niemalże codziennie dostajemy nowe sondaże poparcia i symulacje podziału mandatów w sejmikach. Na ile można się do tych danych przywiązywać dziś, na dwa miesiące przed głosowaniem, skoro co chwil polska polityka czymś nas zaskakuje?
Na pewno można opierać się na twardych rozstrzygnięciach wyborczych, czyli wyniku ostatnich wyborów parlamentarnych. Największą niewiadomą, która rozstrzygnie o wyniku wyborów to to, co już wspominałem w analizach dla Onetu, czyli frekwencja. Nie wiemy, czy to będą wybory, w których społeczeństwo tłumnie ruszy do urn oraz gdzie ruszy chętniej, a gdzie zainteresowanie głosowaniem będzie mniejsze. Na pewno, gdy popatrzymy na bieżące notowania i zestawimy je z wynikami październikowymi, dziś powoli możemy mówić o potencjalnej mijance.
W sondażach Platforma i PiS idą wciąż łeb w łeb.
Jeśli obecne notowania przełożymy na model, oscylujemy w okolicy remisu, ale jednak już z minimalnym wskazaniem na KO. Należy pamiętać, że jesteśmy w innych warunkach, PiS już nie ma dostępu do zasobów rządowych, a w minionych latach, wbrew mitom, to Platforma częściej była niedoszacowana. Najbardziej wyraźnym przykładem i to z poprzednich czasów PO przy władzy był rok 2011 – sondażowy remis, który przeistoczył się w wyraźne zwycięstwo.
A Trzecia Droga jest dziś przeszacowana czy ten trend wzrostowy ma szansę się utrzymać?
Trzecia Droga bezsprzecznie jest na dobrym kursie, wzmacnia się, karmiąc spadkami PiS-u, zwłaszcza w centrum. Po każdych wyborach sondażownie chcą minimalizować straty i kalibrują się, więc Trzecia Droga powinna też uważać na to, co zgubiło Konfederację, czyli zawyżone oczekiwania. Musi też pamiętać, że na przykład na Podlasiu wyniku nie pociągnie już Szymon Hołownia.
Bitwa o mateczniki i obrona bastionów
Gdzie w kwietniowych wyborach czekają nas najciekawsze pojedynki?
W przypadku wyborów sejmikowych sytuacja będzie ciekawa w całym kraju. Bo niezależnie od tego, czy Platforma wygra, czy omsknie jej się noga, to mapa podziału sejmików znacząco się przebarwi w stosunku do tego, co mieliśmy po 2018 r., gdy PiS zgarnął wygraną w siedmiu województwach. Platforma ma dziś większe szanse na wygraną w regionach niż Rafał Trzaskowski w wyborach prezydenckich. On odnotował zwycięstwo w 10 województwach, a PO może do tego dołożyć jeszcze Łódzkie. Jednakże najciekawszą walkę będziemy oglądać w Małopolsce i na Lubelszczyźnie, gdzie ważyć się będzie to, czy te bastiony PiS-u nadal będą przez PiS kierowane. Gdyby je stracił, będzie to dla partii totalna katastrofa, z której będzie musiała się długo tłumaczyć.
O ile można założyć, że PiS właściwie odpuszcza walkę o władzę w stolicy Małopolski — Krakowie — gdzie nigdy nie miał wielkich szans, o tyle trudno sobie wyobrazić, by nie zaprzągł wszystkich sił do obrony sejmiku.
Dziś realnie mamy dyskusję o tym, czy PiS prześlizgnie się do większości w sejmiku małopolskim. Ale gdyby uzyskał tylko jeden mandat przewagi nad koalicją, to także nie będzie komfortowa sytuacja, bo pamiętamy, co stało się z radnym Kałużą w sejmiku śląskim. Natomiast wciąż mówimy teraz o sytuacji, gdy PiS musi bronić swoich najtrwalszych przyczółków, regionu, z którego pochodzi wielu znanych polityków tej partii.
„Absolutne minimum dla partii Tuska”
Pozostając w Małopolsce, uwagę skupiał będzie też z pewnością sam Kraków. I to nie tylko dlatego, że po 21 latach miastem zacznie rządzić ktoś inny niż Jacek Majchrowski.
Zdecydowanie. Na walce o prezydenturę powinno szczególnie zależeć Platformie. Obecność kandydata popieranego przez KO, czyli Aleksandra Miszalskiego w drugiej turze to dziś dla partii Tuska absolutne minimum. Kraków w ostatnich latach za bardzo Platformie odjechał, a tam mieszka za dużo ludzi, by partia dziś rządząca sobie pozwoliła na to, by Małopolska przybliżała się do Podkarpacia.
Ale w Krakowie Platforma nie ma tak komfortowej sytuacji, jak chociażby w Warszawie, bo tym kandydatem, który może pokazać się poprzez aktywne działania, jak w stolicy Rafał Trzaskowski, pod Wawelem jest prowadzący w sondażach prezydenckich Łukasz Gibała, kandydat niezależny.
Ale Platforma w Krakowie mogła dziś startować z lepszej pozycji, gdyby — wiedząc, że chce na prezydenta wystawić Aleksandra Miszalskiego — to jego zrobiła jedynką na liście w październikowych wyborach, a nie ściągała tam Bartłomieja Sienkiewicza. Miszalski nie zyskał dodatkowej premii rozpoznawalności, choć i tak atutem jest to, że od lat jest związany z krakowskim samorządem.
Z tego, co wiem, kibicuje też jednej z krakowskich drużyn piłkarskich, a to też okazuje się ważne w kontekście tego, kogo partia wystawia na prezydenta. Kibic Widzewa Łódź zaprezentowany w Warszawie jako kandydat PiS nie został w stolicy gorąco przyjęty.
Zaczęliśmy od tego, że kampania samorządowa pozostaje w tle. To problem dla rywali PO w wielkich miastach. O kandydacie PiS — Tobiaszu Bocheńskim dowiedziałem się w czerwcu ubiegłego roku, mamy luty, a on dopiero zaczyna kampanię. To pokazuje podejście do walki o miasta przez konkurencję Donalda Tuska. PiS dodatkowo Warszawę traktuje jako eksperyment, bo sonduje Bocheńskiego przed wyborami prezydenckimi. Wybory samorządowe w stolicy pewnie rozstrzygną się w pierwszej turze i prezydentem zostanie Trzaskowski, ale będą o tyle ciekawe, że będą swoistymi prawyborami prezydenckimi dla dwóch największych ugrupowań.
Źródło: onet.pl