Liczyli na to, że w skarbcu znajdą milion złotych, musieli jednak zadowolić się blisko 105 tys. zł. Dla tej kwoty odpowiedzialni za napad na filię Kredyt Banku w Warszawie zabili cztery osoby. – Bądźcie cicho, to nic wam nie zrobimy – mówili do ofiar, ale ich słowa okazały się nic niewarte. – Klęczeli na kolanach, a zabójcy strzelali im w tył głowy – mówił później były szef Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji insp. Marek Dyjasz.
- Krzysztof Matusik, Marek Rafalik i Grzegorz Szelest chcieli ustawić się do końca życia. 3 marca 2001 r. napadli na filię nr 6 I oddziału Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie
- Później tłumaczyli, że nie chcieli nikogo pozbawić życia. Policjanci ustalili jednak, że podejrzani „dokładnie wiedzieli, że idą zabić”
- Porażający w ich działaniu był brak skruchy i fakt, że część skradzionych pieniędzy „przepili i przeżarli”
- „Opowiadali o zdarzeniu, jakby relacjonowali film kryminalny” — mówiła w 2001 r. Małgorzata Dukiewicz, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Warszawie
- Przypominamy archiwalny tekst Onetu
Sobota, 3 marca 2001 r. Bank ma być otwarty od godz. 9.00 do 13.00. Kasjerki nie spodziewają się, że chwilę po przyjściu do pracy będą bezskutecznie błagały o litość, a później zginą od strzałów w tył głowy. Ich ciała znaleziono po godz. 18.00, sprawcy uciekli osiem godzin wcześniej.
Dla Krzysztofa Matusika, Marka Rafalika i Grzegorza Szelesta był to długo wyczekiwany dzień, w którym mieli ustawić się do końca życia.
Wszyscy trzej pochodzili z Łochowa i pracowali w firmach ochroniarskich. Na pomysł napadu wpadł Krzysztof Matusik, który był strażnikiem w filii nr 6 I oddziału Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Jego praca polegała na pilnowaniu bezpieczeństwa w budynku, obserwowaniu podejrzanych klientów, interweniowaniu w razie potrzeby. Nikt się nie spodziewał, że to on stanowi prawdziwe zagrożenie.
„Bądźcie cicho, to nic wam nie zrobimy”
Oddział jest jeszcze zamknięty. Przed godz. 8.00 Krzysztof Matusik pod pretekstem zostawienia munduru wchodzi do banku. Z pełnym zaufaniem wpuszcza go jego zmiennik, najstarszy strażnik Stanisław Woltański. Tego dnia w grafiku wpisany był Matusik, ale specjalnie zamienił się dyżurami. Bandyta ogłusza kolegę i wprowadza do filii swoich wspólników: Grzegorza Szelesta i Marka Rafalika. Mężczyźni znoszą nieprzytomnego strażnika do piwnicy. Tam Szelest oddaje trzy strzały. Strażnik ginie. Ciało ukrywają w studzience odpływowej. Przy drzwiach banku staje Matusik. Czekają na pracownice.
Przed godz. 9.00 Matusik wpuszcza do banku trzy kasjerki: Mariolę Młynarską, Agnieszkę Radulską i Annę Zembaty. Te schodzą do skarbca po pieniądze i w tym momencie otaczają je bandyci.
Spodziewają się nawet miliona, ale w skarbcu jest tylko 100 tys. zł. Wściekają się. Co robić? Nie po taką kwotę przyszli. Puszczają im nerwy. Okładają kobiety po głowach metalowym przedmiotem. – Bądźcie cicho, to nic wam nie zrobimy – zapewniają ofiary sprawcy. Chwilę później Grzegorz Szelest oddaje strzały w tył głowy. Biegli określili je później jako „strzały katyńskie”. Dwie kasjerki jeszcze żyją, więc bandyci je dobijają.
O godz. 9.00 w filii nikogo już nie ma. W budynku zostają tylko cztery ciała. Ostatecznie przestępcy rabują 75 tys. w złotówkach i 30 tys. w walucie obcej. Sprawcy zawiedzeni zbyt małym łupem zamykają drzwi banku na klucz i wsiadają do czerwonego fiata 125p. Tego dnia placówka miała być czynna do godz. 13, ale nie przyjęto nawet jednego klienta. Filia już nigdy więcej nie została otwarta.
Bandyci jadą do podwarszawskiego Łochowa, skąd pochodzą. Dzielą pieniądze po równo. Później jadą na przysięgę wojskową kolegi, gdzie o pomoc w spaleniu ubrań proszą brata jednego ze sprawców napadu.
Ciało wcisnęli do studzienki rewizyjnej
Młody mężczyzna umówił się ze swoją dziewczyną, jedną z kasjerek na godz. 14.00, ale ta nie przychodzi na spotkanie. Zawiedziony jedzie pod bank. Drzwi są zamknięte. W środku nie ma strażnika, ale jest włączona maszynka do liczenia pieniędzy. Zaniepokojony dzwoni do taty, kierownika filii, a ten do zastępcy dyrektora oddziału. Na miejsce przyjeżdżają policjanci. By dostać się do środka, wybijają szybę. Jest godz. 18.
W hali kasowej panuje grobowa cisza. Funkcjonariusze schodzą do podziemi, tam znajdują zwłoki trzech młodych kobiet. 29-letnia Maria Młynarska, 29-letnia Agnieszka Radulska i 33-letnia Anna Zembaty leżą głowami w stronę drzwi. W skarbcu brakuje 76 tys. 44 zł, 4 tys. 914 dol., 2 tys. 900 marek niemieckich, 700 franków francuskich, 405 funtów brytyjskich i 300 franków szwajcarskich. Łącznie w przeliczeniu na złotówki 105 tys. Nie ma też walkmana i telefonów komórkowych kasjerek.
Ciało strażnika policjanci znajdują kilka godzin później. Sprawcy wcisnęli je do studzienki rewizyjnej pod stalowym włazem i podłogą szatni.
1024 ślady, 500 przesłuchanych
Technicy kryminalistyki na miejscu zostają ponad dobę. Zabezpieczają każdy ślad, łącznie udaje im się uzbierać ich 1024, w tym 688 odcisków palców, 35 plam krwi, 10 śladów obuwia, starą gumę do żucia, włos z łazienki. Do analizy oddają też pociski wyciągnięte z ciał ofiar. Sprawcy pozbierali po sobie łuski, ale jedną przeoczyli.
Policjanci pracują bez wytchnienia, przesłuchują ponad 500 osób, ale to nie wystarcza. Odciski butów zostawili lekarze i policjanci, z kolei odciski palców pracownicy banku. Nie wiadomo więc, kto zabił.
Nie ma też śladów włamania. Zginęły kasjerki, które mogły znać sprawców. Śledczy przyglądają się pracownikom banku. Uwagę przyciąga jeden z ochroniarzy Krzysztof Matusik, ale ma alibi — był na przysiędze wojskowej kolegi.
Kryminalni i tak zakładają mu podsłuch. Jemu, Grzegorzowi Szelestowi i Markowi Rafalikowi. Jeżdżą za nimi, przesłuchują. Ci trzymają się twardo swojej wersji, ale ze zdenerwowaniem reagują na zdjęcia zastrzelonych ofiar. Wciąż jednak brakuje dowodów.
Nagle śledczy wpadają na trop. Odnajdują brata jednego ze sprawców, u którego mężczyźni spalili ubrania. Teraz została tylko analiza policyjnego psychologa. Ten na podstawie nagrań wskazuje najsłabszego psychicznie – Rafalika. Dokonują zatrzymania. Policja ponownie go przesłuchuje. W pewnym momencie rzuca, że telefony i walkmana wrzucili do Bugu. Pozostałą dwójkę zgarniają antyterroryści.
„Klęczeli na kolanach, a zabójcy strzelali im w tył głowy”
– Jesteśmy zszokowani. Podczas wizji lokalnej i przesłuchań podejrzani opowiadali o zdarzeniu, jakby relacjonowali film kryminalny – mówiła w 2001 r. Małgorzata Dukiewicz, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
Policjanci ustalili, że podejrzani „dokładnie wiedzieli, że idą zabić”. Przerobiony na ostrą amunicję gazowy pistolet ME 9 model Parabellum kupili na bazarze Różyckiego. Broń wypróbowali w lesie pod Klembowem. Policja wyławia ją z rzeki.
Marek Rafalik zeznaje, że nie wiedział o planach zabicia kogokolwiek. – „Ja miałem za zadanie zabrać pieniądze ze skarbca i kasetę VHS z nagraniem napadu” – mówi przed sądem. Zeznaje, że kiedy wszedł do budynku, ochroniarz już nie żył. Skwitował: „Wtedy wiedziałem, że nasz plan zawiódł”.
„Tę walnąłem i tę walnąłem, i tę”
Co zrobili z pieniędzmi? Matusik kupił samochód, Szelest – złotą biżuterię, a Rafalik opłacił studia narzeczonej. Resztę, jak zeznali, „przepili i przeżarli”. Policja odzyskała tylko część obcych walut – były ukryte na strychu w domu ojca narzeczonej Rafalika.
Już po aresztowaniu Grzegorz Szelest planował przekupić strażnika więziennego, by przekazał jego gryps. Obiecywał po 50 tys. zł na głowę, „a jak dobrze pójdzie, to drugie tyle”.
Proces był dla rodzin ofiar katorgą. Grzegorz Szelest szczegółowo opowiadał o tym, jak zabijał. – Marek powiedział: „No to strzelaj”. Tak strzeliłem: pach, pach, pach. I wtedy doznałem takiego szoku, że do każdej podszedłem i każdą walnąłem w głowę pistoletem. Tę walnąłem i tę walnąłem, i tę – zeznawał przed sądem.
Szokujące wyjaśnienia złożył także Krzysztof Matusik. Jako czwartego wspólnika wskazał Stanisława Wóltańskiego, strażnika, którego zabili. Zeznawał, że według planu Wóltański miał zostać fikcyjnie obezwładniony, a Szelest i Rafalik mieli związać kasjerki. Okazało się, że w sejfie jest mniej, niż się spodziewali. Jak twierdził, doszło do awantury między Wóltańskim i Szelestem. Padły strzały. Jego wersję szybko jednak obalono.
„Wszyscy Bogu ducha winni, potraktowani jak przedmioty”
– Oskarżeni dopuścili się zbrodni nieznanej polskiemu wymiarowi sprawiedliwości. W najdrobniejszych szczegółach zaplanowali i zabili cztery niewinne, przypadkowe osoby. 5 marca w wielu placówkach Kredyt Banku ludzie bali się przystąpić do pracy, potrzebna była pomoc psychologów – mówił prokurator na koniec procesu. – Kasjerki nie stawiały oporu, prosiły o darowanie życia, Grzegorz Szelest z pełnym cynizmem obiecał, że przeżyją. Trudno sobie wyobrazić większe okrucieństwo przy zadawaniu śmierci.
– To, co najbardziej uderza w tej sprawie, to ich beznamiętność, brak emocji. Jeżeli kara miałaby być odpłatą, to sąd nie ma takiej, jaka by zadośćuczyniła rodzinom ofiar – mówił mec. Jacek Dubois, pełnomocnik rodzin ofiar.
– Wszyscy Bogu ducha winni, potraktowani jak przedmioty. Klęczeli na kolanach, a zabójcy strzelali im w tył głowy – komentował były szef Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, insp. Marek Dyjasz.
– Zaplanowali wszystko w szczegółach, szli zabić ludzi, działali z chęci zysku – mówiła w uzasadnieniu wyroku sędzia Małgorzata Radomińska. – Czy w życiu oskarżonych znalazły się elementy, które mogą ich usprawiedliwić? Chcieli się ustawić? Raczej nie, wszystko roztrwonili. Zdobyć sławę? Haniebna to sława dla nich, ich rodzin i całej miejscowości.
Wszyscy trzej bandyci zostali skazani na dożywocie. Grzegorz Szelest dopiero po 40 latach będzie mógł się ubiegać o warunkowe zwolnienie, Krzysztof Matusik po 35, a Marek Rafalik po 25. Wyroki usłyszeli też dziewczyna Rafalika, która zacierała ślady i nie powiadomiła o zbrodni oraz jej ojciec, który przechowywał pieniądze z napadu. W dniu przestępstwa Krzysztof Matusik miał 28 lat, Marek Rafalik 25, a Grzegorz Szelest 24.