Nie ma nic za darmo — tego nas uczy pierwszy ruch rządu Donalda Tuska w edukacji. Wbrew pozorom. Bo najpierw na pewno wszyscy się ucieszą: oto nauczyciele dostają wreszcie podwyżki, a uczniowie pozbywają się zadań domowych. Hurra! Tylko — czy na pewno?
W piątek MEN pod Barbarą Nowacką, pokazało pierwsze rozporządzenie, po długo wybrzmiewających zapowiedziach i wyznaczyło pierwszy termin zapowiadanych zmian.
Mamy więc wyczekiwane z niecierpliwością rozporządzenie płacowe nauczycieli na 2024 r. Rząd realizuje w nim zapowiadane podwyżki — 33 proc. w górę dla nauczycieli początkujących i 30 proc. dla tych, którzy dłużej pracują w zawodzie.
Według nowych stawek rozpoczynający pracę w szkole nauczyciel zarobi 4908 zł brutto, co oznacza 1218 zł brutto podwyżki. Nauczyciel mianowany otrzyma 5057 zł brutto — 1167 zł podwyżki, a dyplomowany 5915 zł brutto, czyli 1356 zł podwyżki.
Gra w ruletkę
Nadal jednak pozostają to kwoty mało precyzyjne, a to, ile dostaną nauczyciele na rękę, trudno wyliczyć. Tylko o pensji najmłodszych stażem nauczycieli możemy się czegoś dowiedzieć z kalkulatora wynagrodzeń. Pensje pozostałych służą jako podstawa do naliczania kilku dodatków — np. stażowego, który zależy od wysługi lat i może sięgnąć do 20 proc. Tak więc wiemy tyle, że początkujący nauczyciele w Polsce w 2024 r. dostaną wreszcie więcej niż krajowa pensja minimalna — o 600 zł brutto. Wyliczanie pozostałych zależności byłoby jak gra w ruletkę.
To nie wszystko. Bo na takie podwyżki już od razu nie godzą się związki zawodowe. Rząd Tuska obiecał im bowiem, że podniesie pensje o 30 proc. ale nie mniej, niż 1500 zł brutto na głowę. Tak się nie stało, gdy brać pod uwagę pensje minimalne, a te znajdują się w rozporządzeniu. Rząd skonsumował swoją obietnicę na poziomie średnich pensji nauczycielskich — tam zrealizował część mówiącą o min. 1500 zł plus. A to już zupełnie inna bajka. To nie zadowala np. ZNP, które tuż po otrzymaniu projektu rozporządzania, ogłosiło, że jednak będzie się upierać przy odniesieniu obietnicy premiera Turska, tej „nie mniej, niż 1500 zł” do pensji zasadniczej. Co z tego wyniknie, dopiero przed nami.
Na razie mamy perspektywę sporu, który powinien się rozwinąć 1 lutego, na kiedy zaplanowano spotkanie związkowców z MEN w sprawie uzgodnień dotyczących rozporządzenia. ZNP oczekuje również powiązania nauczycielskich pensji z wynagrodzeniem w gospodarce, temu, żeby waloryzacja pensji i ich podwyżki były odtąd już stałym elementem pracy nauczycieli, a nie pobożnym życzeniem, zależnym od każdorazowych wyborów i opcji politycznych. Sprawa jest o tyle poważna, że szkoły mierzą się z zapaścią kadrową — w grudniu brakowało co najmniej 60 tys. nauczycieli, według wyliczeń ZNP. O szczegółowe dane trudno, bo szkoły nie wykazują wakatów, gdy zatrudnieni nauczyciele pokrywają je nadgodzinami. Ilu polskich nauczycieli pracuje na półtora lub nawet dwa etaty — nikt na razie nie bada. Wiadomo za to, że ze świecą szukać młodych adeptów zawodu. Dlatego komfort płacowy i atrakcyjność finansowa zawodu, powinna niewątpliwie wzrosnąć znacznie bardziej, niż to, co może nauczycielom zaproponować w tegorocznym budżecie Tusk.
Kłopot polega na tym, że znaczniejsze podwyżki nie będą możliwe bez przemodelowania organizacji i warunków pracy w polskiej szkole. No i tu zaczynają się schody — nie było jeszcze takiego rządu, który by sobie poradził z ruszeniem tzw. pensum, czyli tej liczby godzin, jakie nauczyciel w ramach swojego 40-godzinnego tygodnia pracy ma spędzać przy tablicy. Każdy, kto się za to zabrał — czy była to Katarzyna Hall, która chciała, aby nauczyciele spędzali w szkole dwie godziny więcej, pomagając zdolnym uczniom wybić się ponad przeciętność, czy był to Przemysław Czarnek, który wyznaczył zaledwie jedną godzinę z nauczycielskiego czasu na konsultacje z rodzicami. Nauczyciele znienawidzą każdego, kto naruszy ich święte prawo prowadzenie 18 lekcji w tygodniu. Nawet, a może właśnie dlatego, gdy sami nierzadko podwajają ten rekord nadgodzinami.
Z tym wiąże się następna decyzja MEN, również podyktowana przedwyborczą obietnicą. Za czyim podszeptem nie wiadomo, ale do Umowy Koalicyjnej zostało wpisane zniesienie prac domowych. Niewątpliwie chodziło o ukłon w stronę rodziców przeciążonych obowiązkami szkolnymi, nadmiernie delegowanych na domy uczniów. Zaczęło się nawet jeszcze przed pandemią — kiedy rząd PiS dopychał materiał do podstawy programowej, m.in. wciskając niemal cały materiał trzyletniego gimnazjum do dwóch ostatnich klas nowych, ośmioletnich podstawówek. Pandemia obnażyła system i dobiła rodziny — wtedy całą edukację trzeba było „robić” w domu. I to się nie skończyło dobrze — od lat rośnie rynek korepetycji, a słabnie wizerunek szkoły w oczach społeczeństwa.
Przeciążeni i zestresowani nauczyciele nierzadko (bo nie wszyscy) przerzucają na uczniów ciężar „zdobywania wiedzy” — choć w świecie internetu brzmi to naprawdę anachronicznie, bo uczyć się dzisiaj można naprawdę wszędzie, nie tylko w murach szkoły i nie wyłącznie od certyfikowanych nauczycieli. Ze szkołą jednak kojarzy się polecenie: „resztę zrobicie w domu” i rozliczanie tej „reszty” na ocenę. A to niewątpliwie dokłada stresu uczniom i jest niebezpieczne, w epoce i tak patologicznie rozwijającego się kryzysu psychicznego dzieci i młodzieży.
Tusk do tego musi się wywiązać z politycznej obietnicy. Brnie więc w zniesienie prac domowych. W czwartek ministra edukacji Barbara Nowacka mówiła w Wirtualnej Polsce, że już w kwietniu szkoła podstawowa odejdzie od „obowiązkowych i ocenianych prac domowych”. Wcześniej już zapowiadała, że w klasach 1-3 nie będzie można dawać zadań domowych w ogóle. „Jestem pewna, że po kilku latach w szkołach średnich też to będzie zniesione” — mówiła Nowacka.
Na platformie X z kolei premier Tusk przypomniał wypowiedź ucznia z sierpnia: „to jest ogólnie problem polskich szkół, że są łamane prawa dziecka. Zadawanie na weekend, sprawdziany na poniedziałek”. I zapowiedział: „Uroczyście ogłaszam: tego problemu więcej nie będzie”.
— W klasach 1- 3 żadnych prac domowych, no, chyba że czasami jakiś wierszyk. Od 4 do 8 klasy prace domowe tylko dla chętnych i bez oceniania. Jeśli chodzi o szkoły średnie, bawcie się dobrze na feriach — powiedział Tusk.
Problem polega na tym, że do kwietnia MEN nie zdąży raczej ze zmniejszeniem materiału w podstawie programowej. Jak nauczyciele zdążą z jego realizacją, kiedy nie będą już mogli zdawać uczniom nawet zadań z matematyki albo wypracowań do przygotowania w domu?
Zadania domowe? Twardy orzech do zgryzienia
Druga sprawa polega na tym, że zadania domowe — jeśli nie rozumieć ich jako patologiczną spychologię — stanowią element nauczycielskiej metodyki pracy. Tak się dotąd w szkole pracowało i przestawienie się na inny model wymagałoby czasu i szkoleń. Są w Polsce nauczyciele, którzy w taki sposób pracują, ale to są na razie wyjątki. I te wyjątki poświęciły lata na wypracowanie modelu innej mobilizacji uczniów niż rozliczanym na ocenę zadaniem domowym. Czy cała rzesza niemal półmilionowej grupy zawodowej będzie się umiała od pstryknięcia przestawić na inny model pracy? I kto na tym zyska, a kto straci? Już dziś zapowiedzi ministry Nowackiej o redukowaniu materiału z podstawy programowej spotykają się ze złośliwymi komentarzami, że zacznie się „produkcja analfabetów”. Czy rzeczywiście się nie zacznie, gdy wytniemy z systemu szkolnego tylko jeden element? Uciążliwy co prawda, ale na razie pasujący do całości.
Motywowanie uczniów do pracy w inny sposób, niż zadaniami i ocenami jest celem szczytnym i pożądanym. Ale wymaga zwiększonego wysiłku. I ten wysiłek czai się teraz za nauczycielskimi podwyżkami — za wyższe nieco pensje dostaną jednocześnie twardy orzech do zgryzienia.
Źródło: onet.pl