„Seksualizacja dzieci“? „Lex Czarnek 3.0“ boi się Ordo Iuris, a powinien też bać się Kościół

Niezależny dziennik polityczny

Wniosek jest taki, że ustawodawcy wcale nie chodzi o żadną seksualizację dzieci, tylko o to, żeby organizacjom społecznym po prostu znacząco utrudnić działalność w szkołach – mówi aktywistka edukacyjna.

WYRZUCAJĄ go przez drzwi, to próbuje oknem: wprowadzenie dodatkowych obostrzeń działalności organizacji pozarządowych w szkołach wraca w postaci obywatelskiego projektu ustawy. Poprzednie próby, zwane Lex Czarnek i Lex Czarnek 2.0, zostały powstrzymane w marcu i grudniu 2022 roku przez weto prezydenta Andrzeja Dudy.

OKO.press rozmawia z Moniką Auch-Szkodą, działaczką feministyczną i na rzecz dobrej edukacji, o tym, jak Lex Czarnek 3.0 obciążyłoby biurokracją i zadaniami ponad kompetencje rady rodziców oraz czy na lekcjach religii odbywa się seksualizacja.

Agata Czarnacka, OKO.press: Na najbliższym posiedzeniu Sejmu odbędzie się drugie czytanie projektu ustawy zmieniającej prawo oświatowe, zwanej czasem ustawą o „seksualizacji dzieci“…

Monika Auch-Szkoda*: Dokładnie chodzi o obywatelski projekt ustawy „Chrońmy dzieci. Wspierajmy rodziców“, o którym mówimy też Lex Czarnek 3.0 – bo do trzech razy sztuka. Jest to projekt obywatelski, ale zgłoszony został przez osoby związane z Prawem i Sprawiedliwością, a pełnomocniczka komitetu Karolina Paleń jest radną w Stalowej Woli z ramienia PiS. Projekt powiela zapisy proponowane w Lex Czarnek i Lex Czarnek 2.0, ale nie wszystkie, tylko niektóre z nich. To typowe dla PiS liczenie na „syndrom gotującej się żaby“ – jeśli nie mogą wprowadzić jakiegoś prawa w całości, zaczynają dzielić je i wprowadzać kawałek po kawałku. W tym projekcie chodzi o ograniczenie szkołom dostępu do współpracy z organizacjami społecznymi. Przy czym nie widać tego na pierwszy rzut oka w zapisach, tylko że w praktyce do tego właśnie to doprowadzi.

Jak to ma wyglądać?

Jest to zrobione bardzo dookoła. Organizacja przychodzi do szkoły, przedstawia konkretny plan dyrektorowi, przekazuje mu materiały, na których chce pracować. I teraz dyrektor ma być zobowiązany do przekazania tego wszystkiego radzie rodziców i – jeśli w danej placówce istnieje – radzie szkoły, które zgodnie z projektem będą zobowiązane – uwaga! – monitorować działalność organizacji organizujących zajęcia dla dzieci w szkole. Plus ta sama rada rodziców ma przejrzeć i zatwierdzić otrzymane materiały, rozesłać do wszystkich rodziców…

Od rad rodziców oczekuje się sporej i wymagającej kompetencji pracy świadczonej nieodpłatnie.

Procedura się wydłuża, wymaga się mnóstwo niepotrzebnej biurokracji. Każdy szkolny klub sportowy będzie musiał przedstawiać dokładne plany z materiałami, których będzie używał. To przechodzi przez radę rodziców itd. I to też nie koniec, bo nawet jeśli zajęcia zostaną zaakceptowane, dyrektor szkoły będzie musiał wysyłać informację do organu prowadzącego i kuratorium. Więc nie dość, że pojawia się mnóstwo dodatkowej pracy, którą ktoś musi zrobić, to jeszcze w tle majaczy całkiem konkretna perspektywa, że coś się komuś nie spodoba. Cała ta procedura jest odstraszająca i nierealistyczna. Na przykład, jak mamy wyegzekwować od rady rodziców, aby „monitorowała“ działalność organizacji społecznych? Rodzice mają wchodzić i żądać wglądu w dokumentację? A mówimy tu na przykład o warsztatach z robienia toreb ekologicznych!

Zwykle jest tak, że każdy nauczyciel ma swoje pomysły na współpracę. Czyli w szkole, w której jest kilkanaście klas, tych procedur trzeba będzie wdrożyć co najmniej tyle samo, jeśli nie kilkadziesiąt. I teraz pojawia się haczyk – z obowiązku zatwierdzania zwolnione są organizacje realizujące zadania zlecone przez administrację rządową, które mogą wejść do szkoły z marszu i bez kontroli robić to, co im się będzie podobało – a wszystkie inne muszą przejść długą i trudną procedurę. Wniosek jest taki, że ustawodawcy wcale nie chodzi o żadną seksualizację dzieci, tylko o to, żeby organizacjom społecznym po prostu znacząco utrudnić działalność w szkołach.

W moich czasach rada rodziców była raczej fasadową instytucją, jednak może coś się zmieniło?

Z perspektywy matki aktywnie zaangażowanej w życie placówek oświatowych, do których chodzą moje dzieci, delegowanie takich zadań na rady rodziców jest nie do przyjęcia. W radach rodziców są osoby, które się do nich zgłoszą. Czyli na przykład, mają czas na to, by realizować się w takich rolach, a niekoniecznie odpowiednie kompetencje. Czasem są to osoby z łapanki, czasem uważają, że robią to w interesie swoich dzieci, bo to fajnie, jak mama działa, może ktoś na nie spojrzy łaskawszym okiem. Różne są motywacje.

Natomiast nie da się zagwarantować, że w radach rodziców znajdą się osoby eksperckie, które mają jakiekolwiek pojęcie o edukacji, funkcjach pełnionych przez szkołę czy celach szkoły. W dodatku mówimy o ośmioklasowych szkołach – nie wiem, czy ja chcę, żeby rodzice starszych dzieci decydowali o tym, kto ma przychodzić na zajęcia w klasie moje dziecka. Nie znają tej klasy, jej specyfiki, jej potrzeb. Kompetencje do stwierdzenia, jakie potrzeby ma dana klasa, mają jej nauczyciele, pedagog szkolny i dyrektor placówki. Rodzice i tak muszą wyrazić zgodę na udział swoich dzieci w danych zajęciach. Oddawanie radom rodziców decyzji o tym, jakie organizacje zostaną wpuszczone do szkół, nie jest wspieraniem rodziców, tylko ograniczaniem autonomii kadry pedagogicznej.

A jak jest teraz?

Tak naprawdę już dzisiaj tych organizacji w szkołach nie ma wiele. Inna sytuacja jest w dużych miastach, ale w mniejszych miejscowościach zwykle szkoły współpracują ze stowarzyszeniami przyjaciół danej wsi czy danej szkoły. I ta współpraca będzie się toczyć. Natomiast są takie organizacje, które są w czymś wyspecjalizowane i przychodzą do szkoły w sytuacjach potężnych kryzysów, do poradzenia sobie z którymi kadra pedagogiczna nie ma wystarczających kompetencji. Wtedy takich organizacji potrzeba na tu i teraz, a nie za trzy miesiące, jeśli procedura pójdzie sprawnie.

Seksualizacja na każdej przerwie

A co w tym wszystkim robi seksualizacja dzieci?

Nie jest to prawnie określone pojęcie, nie ma nawet jednej spójnej definicji naukowej. O seksualizacji mówimy najczęściej w odniesieniu do nadawania cech seksualnych lub postrzegania osób przez pryzmat ich atrakcyjności seksualnej. Nie oszukujmy się, oczywiście żadna organizacja nie ma wpisanego do statutu, że jej celem jest „seksualizacja dzieci“.

Rozumiem, że wszystkie projekty z cyklu „Lex Czarnek“ mają na celu wykluczyć możliwość, że dzieci będą miały w szkole jakkolwiek rozumianą edukację seksualną…

Nie tylko seksualną! Także edukację prawną, edukację obywatelską, edukację demokratyczną. Spójrz, jeśli mamy organizację X, która zajmuje się równością, to nie da się wykluczyć, że gdzieś, kiedyś ta organizacja prowadziła warsztaty dla młodzieży nieheteronormatywnej dotyczące akceptacji. To już może to zostać zinterpretowane, że zajmowała się „seksualizacją“! Więc nie przyjdą do szkoły i nie zrobią zajęć o języku inkluzywnym czy niewykluczaniu. Bo seksualizacja nigdzie nie została zdefiniowana. Paradoksalnie nawet Ordo Iuris w swoich uwagach do projektu ustawy podnosi ten argument!

To nie jest dobre prawo: równie dobrze może być nadinterpretowane, jak i stać się martwe.

Żeby pociągnąć to dalej, to jeśli wrócić do definicji seksualizacji dzieci, którą podawałaś – czyli uczenie patrzenia na osoby przez pryzmat ich atrakcyjności seksualnej, to lekcje religii, na których mówi się, jakie cechy ma dobra żona, dobry mąż, właściwie się w to wpisują!

Oczywiście i pewnie stąd niepokój Ordo Iuris. I myślę, że choć nie jest to zapisane w projekcie, przez seksualizację rozumie się tak zwane mieszanie dzieciom w głowach, to znaczy, prezentowanie dzieciom treści, które sprawiają, że wcześniej niż by wynikało to z ich psychologicznego rozwoju, zaczynają przejawiać zainteresowanie sprawami związanymi z seksem. Tylko że edukacja psychoseksualna, w której mówimy o różnorodności, tożsamości, orientacji to dawanie dzieciom narzędzia, które pomoże dzieciom rozumieć siebie. To neutralna wiedza, że istnieją ludzie nieheteronormatywni czy że są różne tożsamości płciowe, że to jest normalne, tak po prostu jest.

Dziecko, które na zajęciach w szkole usłyszy o tym, jak o czymś naturalnym, rozwijając się będzie wiedziało, że wszystko z nim w porządku. Natomiast jeśli dziecku zablokuje się dostęp do takiej wiedzy, a w swoim środowisku nie będzie mieć nikogo, z kim będzie się mogło podzielić swoimi odczuciami, będzie wyalienowane i niepewne siebie. Edukacja psychoseksualna to przeciwieństwo mieszania dzieciom w głowie; daje młodym ludziom targanym przez burze hormonów i zagubionym w swoich rozwijających się ciałach jakiś kompas, żeby wiedzieli, że wszystko z nimi jest dobrze.

Bo seksualizacja w szkołach po prostu jest – codziennie, na każdej przerwie.

Z mojego doświadczenia mamy dziewczynki, która właśnie skończyła drugą klasę, Hania, Krysia czy Marysia, która ma starsze rodzeństwo, co chwila przynosi do szkoły jakąś „wiedzę“ i dziwne komentarze, na które muszę reagować. Dzieci są ciekawe, na korytarzach spotykają nie tylko rówieśników, ale i starszych kolegów czy koleżanki, miewają braci i siostry, są z różnych rodzin – i te tematy po prostu się pojawiają. W trzeciej klasie jest komunia, dzieci dostają telefony – i się zaczyna. Na tych telefonach są różne aplikacje, na czatach grupowych dzieci przesyłają sobie różne treści… Na przykład, filmik z egzekucji. Wystarczy zapytać Google Translatora, jak jest „egzekucja“ po arabsku i wkleić to potem do wyszukiwarki na YouTube… Podobno filmów jest sporo, osobiście nie sprawdzałam, ale takie informacje dostaję od dzieciaków w wieku dziesięciu, jedenastu lat.

Ja w tym wieku oglądałam sceny egzekucji w westernach puszczanych w paśmie rodzinnym w telewizji.

A ja czytałam „Bravo!“, zaś moi koledzy oglądali gazetki porno. Dzieci w tym wieku interesują się światem, także w tym wymiarze. Co nie znaczy, że są gotowe do działania.

To wróćmy jeszcze do lekcji religii – jaki wpływ może mieć ten projekt ustawy na obecność w szkołach Kościoła, który z pewnością nie jest organizacją rządową, a z prawnego punktu widzenia jest organizacją społeczną?

W Polsce religia w szkołach, a dokładnie – przestrzeń na edukację prowadzoną przez Kościół jest gwarantowana konkordatem, ale została wprowadzona jeszcze przed jego podpisaniem, na mocy rozporządzenia ministerialnego. Biorąc pod uwagę, że przypadki seksualizacji dzieci przez Kościół katolicki trafiają nawet do gazet, jak w przypadku głośnej w zeszłym roku rekolekcyjnej inscenizacji pokazującej próbę gwałtu, a na pewno molestowania, kiedy doszło do przemocowego rozebrania dziewczyny i wyzywania jej – nie doszło do tego na lekcjach religii, jednak podczas zajęć prowadzonych przez tę organizację. I jak to interpretować? Do tego to, o czym wspomniałaś, czyli promowanie „dobrych ról płciowych“, bycia „dobrą żoną“ na lekcjach religii, co tak naprawdę narzuca myślenie w kategoriach atrakcyjności płciowej.

Edukacja w rozsypce

Paradoksalne efekty tej ustawy to jedna sprawa, jednak wróćmy może do sytuacji kryzysowych. Mówiłaś, że są zdarzenia, z których konsekwencjami nie bardzo radzą sobie nauczyciele i pedagodzy, i wtedy właśnie wsparcie wyspecjalizowanych organizacji jest kluczowe.

Kryzysy zdrowia psychicznego wśród dzieci i młodzieży są ostatnio bardzo nasilone. Próby samobójcze podejmują już dziewięciolatki – co jest jakąś porażką całego naszego społeczeństwa. Obserwujemy dużą przemoc rówieśniczą, w tym związaną z internetem. Nie uczymy dzieci krytycznego myślenia, odpowiedzialności ani – jak mądrze korzystać z internetu, który potrafi być bardzo niebezpieczny.

Wielu fantastycznych nauczycieli wprowadza elementy edukacji medialnej do programu swojego przedmiotu, ale to jest ich osobista decyzja, a nie systemowe działanie.

Natomiast w odniesieniu do sytuacji kryzysowych mówiłam o mediatorach, psychologach czy wyspecjalizowanych terapeutach, którzy przychodzą pracować z klasą, gdzie jest przemoc rówieśnicza. Bullying stał się czymś powszechnym. Na pewno jesteśmy go bardziej świadomi, tyle że internet stwarza zupełnie nowe pola do nadużyć. Na czatach dzieci nakręcają się nawzajem, dużo łatwiej tam coś napisać niż powiedzieć wprost. To także zdjęcia, przeróbki czy memy. Na Snapchacie wiadomości znikają po przeczytaniu i nawet nie mamy śladu po tym, co dzieci sobie wysłały, jeśli nie zrobią zrzutu ekranu. Dorośli nie mają do tego dostępu, a nauczyciele często nie są biegli, jeśli chodzi o wirtualne środowisko, w którym dzieciaki przebywają równolegle do realu. Dorośli też często żyją dwutorowo, siedzą na spotkaniu i równocześnie prowadzą dyskusje na komunikatorach, ale dla dzieci to jest już coś normalnego, taki po prostu jest ich świat.

Do tego dochodzą uzależnienia – w tym nowe uzależnienia behawioralne, przede wszystkim od internetu. Co do innych uzależnień, na przykład od narkotyków, nie chcę się szeroko wypowiadać – moje dzieci są jeszcze za małe na ten problem, a ja jestem mało „używkowa“. Natomiast dochodzą do nas informacje od młodzieży – to dotyczy bardziej szkół ponadpodstawowych – że znowu jest gorzej. Wiadomo, kryzys gospodarczy nie pomaga. Dzieciaki handlują między sobą lekami od psychiatry, mnóstwo młodych ludzi przyjmuje bardzo dziwne substancje. Popularny jest też mefedron.

Nauczyciele powinni się umieć poruszać w tym świecie!

Oczywiście, choć to dwie różne rzeczy, interwencje specjalistów powinny być czymś dodatkowym w stosunku do kompetencji medialnych i pedagogicznych nauczycieli czy psychologów szkolnych. Niemniej – umówmy się, nasza edukacja nie jest dziś nawet w kryzysie, jest w rozsypce. Szkoła daje radę dzięki osobistej pasji nauczycieli i właśnie dzięki organizacjom społecznym, które przychodzą i naklejają plastry na ropiejącej ranie. Te organizacje nie powinny być potrzebne – i nie byłyby, gdyby tylko szkoła była miejscem bezpiecznym, miała pełną kadrę wykwalifikowanych nauczycieli, pedagogów i psychologów szkolnych, którzy powinni być w każdej placówce – a zwłaszcza tych ostatnich często brakuje. Ale pensje nauczycieli nie zachęcają do zdobywania nowych kompetencji, a oni sami często nawet nie mają dostępu do tego, czego powinni się uczyć.

Monika Auch-Szkoda – działaczka feministyczna i oświatowa, pracuje dla Sieci Organizacji Społecznych Dla Edukacji – nieformalnej sieci ponad czterdziestu organizacji zajmujących się szeroko rozumianą edukacją, której celem jest stworzenie dobrej i bezpiecznej szkoły dzięki współpracy z całym środowiskiem edukacyjnym: nauczycielami, dziećmi, dyrektorami szkół, samorządowcami, politykami, akademikami, prawnikami i przedstawicielami organizacji społecznych. Brała udział w pracach nad Obywatelskim Paktem dla Edukacji, pod którym podpisały się wszystkie prodemokratyczne stronnictwa polityczne.

Żródło: oko.press

Więcej postów