Na granicy z Białorusią dodatkowe śmigłowce nie wystarczą. To największe braki Polski

Niezależny dziennik polityczny

Burza wywołana naruszeniem polskiej przestrzeni powietrznej trwa. Szef Ministerstwa Obrony Narodowej Mariusz Błaszczak przesuwa nad granicę kolejne jednostki i śmigłowce. Analitycy wskazują, że nie tego nam tam trzeba, ale dobrze zorganizowanej ochrony granicy.

  • Szef Ministerstwa Obrony Narodowej (MON) Mariusz Błaszczak postanowił wysyłać nad granicę z Białorusią, po incydencie naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej, kolejne jednostki wojskowe oraz śmigłowce bojowe Mi-24.
  • To dobra okazja, by przypomnieć, co to za maszyny i jaką flotą śmigłowców dysponują obecnie polskie wojska lądowe.
  • Wojsko od lat ma problemy ze śmigłowcami. Większość z nich powinna już dawno zostać zastąpiona nowymi maszynami. Musimy na to poczekać.

Nasze wojsko ma obecnie ok. 230 śmigłowców ośmiu typów. Większość z nich to maszyny poradzieckie, których zużycie sięga 70 proc. resursów. Wskażmy te najważniejsze.

Są wśród nich śmigłowce transportowe Mi-8 tego samego typu co maszyna białoruska, która wleciała do Polski. Białorusini zmodernizowali 12 maszyn Mi-8, które są wykorzystywane przez ich jednostki specjalne.

Dysponują one systemem kamer, flarami dla samoobrony oraz opancerzoną kabiną. Nasze Mi-8 w dużej części latają, bo nie ma ich czym zastąpić. To samo dotyczy śmigłowców transportowych Mi-17. Łącznie mamy ich ok. 40 (marynarze mają 8 morskich Mi-14).

MON zakłada, że śmigłowce transportowe Mi-8/17 zostaną zastąpione przez 22 wielozadaniowe maszyny Leonardo AW101. Pierwsze takie maszyny miałyby trafić do linii już w pierwszej połowie 2025 r.

Ministerstwo Obrony Narodowej kupiło cztery AW101 w wersji do zwalczania okrętów podwodnych oraz prowadzenia ratownictwa podczas działań wojennych, konfliktu, kryzysu medycznego na morzu (ZOP/CSAR). Pierwsze mają trafić do marynarzy jeszcze w 2023 r.

Jednocześnie kupiliśmy taką samą liczbę śmigłowców S-70i Black Hawk dla Wojsk Specjalnych i mamy umowę na kolejne 4 takie maszyny. Te mają być wyposażone do działań w najnowszy sprzęt.

Wojsko ma też otrzymać mniejsze maszyny do wsparcia AW149. 32 takie śmigłowce wielozadaniowe w wersji wsparcia bojowego, szkolenia, dowodzenia oraz rozpoznania, a także walki elektronicznej zakupiliśmy za 8,25 mld dol.

Nowoczesna śmigłowcowa przyszłość miesza się z trudną dziś rzeczywistością

Są one budowane w zakładach PZL-Świdnik. W lipcu 2023 r. oblatany został pierwszy z wielozadaniowych śmigłowców wsparcia AW149. Dwa pierwsze śmigłowce mają być przekazane w drugiej połowie bieżącego roku, a kolejne sześć w 2024 r. Całość kontraktu ma zostać zrealizowana do 2029 r.

Maszyny te będą uzbrojone w kierowane pociski przeciwpancerne Hellfire, na zakup 800 przez Polskę zgodził się już Kongres USA. Polska w ubiegłym roku wyraziła też chęć zakupu 96 śmigłowców AH-64 Apache.

Nie wiadomo jednak, kiedy to nastąpi. W maju 2023 r. minister Błaszczak oświadczył, że Stany Zjednoczone udostępnią Polsce osiem śmigłowców Apache do czasu, kiedy Polska otrzyma zakupione przez siebie maszyny.

Ale to wciąż przyszłość. Wśród maszyn, oprócz wymienionych wcześniej, którymi obecnie dysponujemy, są też lekkie maszyny Mi-2, które wykorzystywane są raczej jako powietrzne „taksówki”.

Do wojska trafiło ich jednak wiele wersji, w tym także maszyny bojowe z działkiem 23 mm i polskimi wyrzutniami pocisków kierowanych. Mamy ich wciąż ok. 20. Zastąpić je miały produkowane w Polsce maszyny PZL W-3 Sokół. Mimo problemów eksploatacyjnych mamy ich obecnie w wojsku najwięcej, bo ok. 60 sztuk.

Najbardziej bojowym z Sokołów został jego następca, śmigłowiec W-3PL Głuszec. Te najnowsze w naszym wojsku miały być wykorzystywane jako śmigłowce wsparcia pola walki oraz poszukiwawczo-ratownicze SAR.

Brakuje nam śmigłowców bojowych. Były plany i chęci, zabrakło realizacji

Głuszec wyposażony został w głowicę optoelektroniczną, zintegrowane systemy łączności, nawigacji i uzbrojenia oparte na komputerze misji, cyfrowych magistralach danych i wyświetlaczach wielofunkcyjnych.

Uzbrojony został w ruchomy karabin maszynowy „na nosie” oraz wyrzutnie kierowanych pocisków rakietowych. Miał być wyposażony w przeciwpancerne pociski kierowane Spike.

W 2018 r. szumnie zapowiedziano program modernizacji Sokołów i uzbrajania ich w pociski kierowane, jednak podobnie jak to było wcześniej z śmigłowcami Sokół – nic z tego nie wyszło. PZL Świdnik jest do tego przygotowane.

Kłopoty ze śmigłowcami mamy już od dawna. Stały się one szczególnie widoczne po „uwaleniu”, jak powiedział jeden z akolitów PiS, przetargu na Caracale. Zapłaciliśmy za to 80 mln zł.

Nie wdając się w dywagacje co do technicznej oceny tych maszyn, pieniądze wydaliśmy, a śmigłowców nie mamy. Gdybyśmy je kupili, już by latały. Tymczasem przez kolejne kilka lat w zakupach trwał impas.

Jednocześnie następowała dalsza zapaść zdolności technicznych poradzieckich maszyn. Część tych maszyn pilnie potrzebuje wymiany ze względu na poziom wyeksploatowania.

Polska nie posiada dziś żadnego śmigłowca uzbrojonego w kierowane pociski przeciwpancerne. Nasze ciężkie śmigłowce bojowe Mi-24, uzbrojone w poradzieckie przeciwpancerne pociski kierowane Falanga i Kokon, wyczerpały się bądź upłynęły im resursy techniczne i zostały zutylizowane.

Polskie „latające czołgi” wspomnieniem. Nie mają kierowanych pocisków przeciwpancernych

Ogłoszono decyzję o modernizacji posiadanych śmigłowców Mi-24 i uzbrojenia ich w kierowane pociski przeciwpancerne, ale decyzji nie podjęto. Tych maszyn, nazywanych „latającymi czołgami”, wojsko miało 28 szt.

Pierwsze cztery śmigłowce Mi-24D trafiły do Wojska Polskiego w 1978 r. W 1994 r. Polska otrzymała w prezencie od Republiki Federalnej Niemiec 18 Mi-24D, które wcześniej służyły w Narodowej Armii Ludowej NRD.

Kilka z nich wycofano ze służby, 12 maszyn przekazaliśmy Ukrainie. Pozostało nam najwyżej 12 Mi-24. Teraz kilka z nich znalazło się przy naszej wschodniej granicy.

Trudno jednak uciec od refleksji, że tak naprawdę Mi-24 trafiły tam głównie po to, by pokazać, że MON i rząd reagują na zagrożenia. Mi-24 to śmigłowce bojowe, których podstawowym zadaniem jest niszczenie celów naziemnych, głównie czołgów.

Nasz „latający czołg” takiej broni nie ma. Ma na uzbrojeniu 80 mm niekierowane rakiety S-8 powietrze-ziemia oraz wielkokalibrowy karabin maszynowy 12,7 mm. Gdzie jednak miałby niszczyć cele? Na Białorusi?

Gen. pilot Jan Rajchel, komendant Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych, przypomina, że w czasie pokoju strzelanie do obiektów naruszających naszą przestrzeń powietrzną jest określone szczegółowymi procedurami.

Jak podkreśla, najpierw trzeba obiekt rozpoznać, następnie zmusić do określonego działania, czyli albo musi zawrócić, albo poddać się rygorom przymusowego lądowania. Dopiero wówczas, po oddaniu strzału ostrzegawczego, może zapaść decyzja o zestrzeleniu obcej maszyny.

Nie trzeba od razu strzelać, wystarczy zademonstrować, że kontrolujemy sytuację

– Do tego wszystkiego podejmowane działania powinny być modyfikowane odpowiednio do skali zagrożenia – uważa gen. Rajchel.

Gen. Mirosław Różański, były dowódca operacyjny, zwrócił uwagę, że wojsko wspiera działania związane z obroną granic na podstawie ustawy o Straży Granicznej.

Aby jednak działający tam żołnierze mogli wykonywać swoje obowiązki, musi być wydane postanowienie prezydenta, nadające mocy prawnej. Żołnierz, który nie ma takiego mandatu, jest w sytuacji mało komfortowej.

– Bez tego postanowienia żołnierze nie mogą np. użyć broni, bo nie mają tego statusu, na który pozwala im ustawa o Straży Granicznej. Jest to jedynie swoista demonstracja siły – podkreślił gen. Różański.

Według gen. Stanisława Kozieja, byłego szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, sytuacja na granicy to nie jest problem dodatkowych żołnierzy i sprzętu, ale zorganizowania dobrej osłony granicy.

Uważa, że można było przesunąć na ten kierunek mobilne systemy radiolokacyjne, wykrywające obiekty powietrzne lecące na małych wysokościach. Można też było wykorzystać samoloty F-16.

– Gdyby zostały użyte samoloty F-16, gdyby patrolowały białoruskie ćwiczenia, to by wykryły te śmigłowce z kilkudziesięciu kilometrów, zanim jeszcze zbliżyły się do polskiej granicy. Nie trzeba strzelać, wystarczy zademonstrować, że kontrolujemy sytuację – mówił gen. Koziej.

Żródło: wnp.pl

Więcej postów