Wysokie pensje w państwowych spółkach dla jednych. Granty i dotacje z publicznych pieniędzy dla drugich. Warunek – muszą być politykami, działaczami lub sympatykami PiS-u. Partia Kaczyńskiego, która osiem lat temu wygrała wybory, obiecując walkę z nepotyzmem i kolesiostwem, sama zdążyła napisać duży rozdział w książce „Nepotyzm. Instrukcja obsługi”.
W 2015 r. Prawo i Sprawiedliwość szło po władzę z hasłem: „Polska w ruinie”. Politycy PiS-u na każdym kroku podkreślali, że „przez osiem ostatnich lat” rząd PO-PSL dbał tylko o portfele swoich ludzi, a nie Polaków. Zarzucali rywalom „korupcję, nepotyzm, kolesiostwo”.
Kulminacyjnym momentem natarcia PiS-u była konferencja Beaty Szydło w Nowej Soli. Był 31 lipca 2015 r., gdy przyszła premier wystąpiła na tle ruin fabryki nici „Odra”:
Jak to wygląda, państwo widzicie. Dlatego że dzisiaj nie ma programów, które wspierałyby takie tereny poprzemysłowe właśnie w tych małych miejscowościach. Musimy dzisiaj zacząć myśleć inaczej, musimy myśleć w kategoriach: co zrobić, żeby z polskiego rozwoju gospodarczego mogli czerpać wszyscy Polacy, a nie tylko wąska grupa wybranych.
I choć na Szydło posypały się gromy i przypominano, że nawet w Brzeszczach, gdzie przez lata była burmistrzem, również znajdują się podobne ruiny, nie miało to już większego znaczenia.
„Dobra Zmiana” doszła do władzy, a wraz z nią do urzędów, zarządów i rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa napłynęło morze ludzi partii.
Początek. Desant w urzędach
Pod koniec 2015 r. uwaga opinii publicznej i mediów skupiła się na sporze wokół Trybunału Konstytucyjnego i tzw. sędziach-dublerach. Tymczasem w tle, bez wielkiego rozgłosu, rządzący przygotowywali się do innej rewolucji. Kadrowej. Dla PiS-u miała być ona niczym miotła, która wyczyści administrację z ludzi poprzedniej władzy.
W efekcie już na początku 2016 r. w życie weszła nowelizacja ustawy o służbie cywilnej. Dzięki niej urzędnicy na kierowniczych stanowiskach mogli być powoływani bez konkursu. Umowy z osobami ówcześnie piastującymi te stanowiska miały wygasnąć w ciągu 30 dni, chyba że zaproponowano by im nowe warunki. Zmiany miały dotknąć ok. 1,6 tys. osób.
Politycy PiS-u nie ukrywali celu tych działań. Wyłożył to wprost poseł Piotr Uściński, obecny wiceminister rozwoju, w debacie „Dziennika Gazety Prawnej”:
Jeśli dochodzi do władzy demokratycznie wybrana partia, to obywatele oczekują, że jej rząd też będzie sprawnie zarządzał państwem. Dlatego konieczna była zmiana przepisów ustawy o służbie cywilnej, aby swobodnie można było powoływać i odwoływać urzędników na kierowniczych stanowiskach. Nie chodzi przecież o całą rzeszę ludzi, a jedynie dyrektorów.
Równocześnie ze zmianami w służbie cywilnej trwał partyjny desant w spółkach z udziałem Skarbu Państwa. Jego rozmiary można było oszacować jednak dopiero z pewnym opóźnieniem.
W 2018 r. „Newsweek”, powołując się na analizę Fundacji Batorego „Przeciw korupcji”, podał, że PiS w ciągu pięciu miesięcy od przejęcia władzy, wymieniło 96,9 proc. prezesów strategicznych podmiotów Skarbu Państwa. Ostał się – do czerwca 2021 r. – wyłącznie Zbigniew Jagiełło, ówczesny prezes PKO BP, którego przed odwołaniem miał wielokrotnie ratować bliski kolega – Mateusz Morawiecki.
We wspomnianym raporcie Fundacja Batorego wskazała również, jakie mechanizmy obóz rządzący zastosował do wymiany kadr. Umowy o pracę zrywano z dnia na dzień, a następców obsadzano bez konkursów. Konsekwencją takiego działania było wypłacanie zwalnianym odszkodowań i odpraw – tylko w 2016 r. na ten cel poszło 45 mln zł publicznych pieniędzy.
Fundacja już wtedy szacowała, że zatrudnienie w państwowych podmiotach znalazło około tysiąca osób powiązanych z obozem rządzącym, a przecież był to dopiero początek rządów PiS-u.
Jeden z wniosków raportu mówił o tym, że kumoterstwo przybrało skalę, jakiej w III RP wcześniej nie notowano. Niejednokrotnie bywało tak, że nowi prezesi i członkowie zarządu zmieniali się kilkukrotnie w ciągu roku. Ktoś przepracowywał tyle czasu, ile trzeba, by przysługiwała mu odprawa i przechodził do kolejnej spółki. Na jego miejsce wchodziła następna osoba z partyjnej „listy oczekujących”.
Ministerstwo Skarbu? A komu ono potrzebne?
„Wolnoamerykance” w państwowych spółkach sprzyjała likwidacja Ministerstwa Skarbu Państwa, odpowiadającego m.in. za politykę kadrową tych podmiotów. Ten krok PiS-u zapisało w swoim programie wyborczym. Firmy z udziałem Skarbu Państwa miały przejść pod nadzór resortów zarządzających sektorami gospodarki, w których działały. Czyli np. spółki produkujące broń – pod nadzór szefa MON.
Jak przekonywała Beata Szydło, celem tej decyzji miało być „wykorzystanie spółek Skarbu Państwa do tego, żeby potencjał rozwojowy i gospodarczy Polski był szybszy, lepszy, większy”.
Było to również elementem „Planu na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju” autorstwa Mateusza Morawieckiego, wtedy jeszcze wicepremiera i ministra rozwoju.
Jednym z wielu krytyków tego pomysłu był Janusz Steinhoff. Po kilku latach w rozmowie z „Rzeczpospolitą” były wicepremier i minister gospodarki w rządzie Jerzego Buzka podkreślał, że następstwem zmiany było przemieszanie funkcji regulacyjnych z właścicielskimi, czego – jego zdaniem – robić nie wolno.
W 2017 r. PiS zrealizowało jednak swój pomysł, aby po niespełna trzech latach – de facto przyznając się do błędu – powołać Ministerstwo Aktywów Państwowych.
Choć nazwa jest inna, to nowy resort, którym kieruje wicepremier Jacek Sasin, dostał kompetencje zlikwidowanego wcześniej MSP. Potwierdzał to program wyborczy partii:
Należy stworzyć jeden system nadzoru oraz ujednolicony mechanizm weryfikacji kandydatów na stanowiska kierownicze w spółkach Skarbu Państwa – zapisano w dokumencie.
Żeby przewidzieć, kto „pójdzie w prezesy i rady nadzorcze”, nie trzeba było szklanej kuli.
MAP, powołane do kontroli kadr zarządzających w spółkach, samo obsadzało je w dużej części ludźmi szefa resortu – Jacka Sasina. W lutym 2021 r. Wirtualna Polska pisała o kilkunastu dyrektorach resortu Sasina, którzy odnaleźli się w radach nadzorczych państwowych spółek.
Eksperci nie realizują planu partii, tym gorzej dla ekspertów
Temat kolesiostwa i nepotyzmu przewijał się zresztą w mediach już regularnie – co rusz podawały one informacje o kolejnych partyjnych nominatach we władzach spółek. Z każdym miesiącem sytuacja stawała się dla PiS coraz bardziej kłopotliwa wizerunkowo. W lipcu 2018 r., tuż przed wyborami samorządowymi, do akcji wkroczył Jarosław Kaczyński.
Przed kamerami zapowiedział, że osoby zasiadające we władzach państwowych spółek, nie mają co liczyć na miejsca na listach wyborczych.
– Zapadła decyzja, zgodnie z naszymi deklaracjami, które składaliśmy już niejednokrotnie i które ja składałem. Do polityki nie idzie się dla pieniędzy. Ci, którzy funkcjonują w spółkach, są przez nas szanowani, jeżeli dobrze wykonują swoje obowiązki, ale nie będziemy łączyć tych dwóch funkcji. To znaczy, że te osoby nie będą kandydowały na żadnym szczeblu samorządu – ogłosił prezes PiS-u.
Szybko okazało się, że nowe zasady zostały zastosowane tylko wobec nielicznych. W spółkach wciąż rządzili i rządzą liczni samorządowcy, a doniesienia o ich gigantycznych zarobkach powracają co roku, gdy publikowane są oświadczenia majątkowe radnych.
W 2020 r. Radosław Fogiel, ówczesny wicerzecznik PiS-u, tłumaczył w RMF FM, że w państwowych spółkach nie można zatrudniać ekspertów, bo ci nie chcą realizować programu partii.
Z podobnym problemem mierzyliśmy się, kiedy sprawowaliśmy władzę w latach 2005-2007. Wtedy poszliśmy w kierunku eksperckim, w kierunku otwartych konkursów. Wtedy do zarządów spółek trafiali eksperci z rynku, osoby z tytułami naukowymi. Problem okazał się taki, że ich sposób myślenia o gospodarce i o zarządzaniu był zupełnie sprzeczny z tym, co Prawo i Sprawiedliwość ma w swoim programie – mówił Fogiel.
Jako przykład przywołał fuzję PKN Orlen i Lotosu, której sprzeciwiać się miała większość specjalistów rozpatrywanych przez PiS jako kandydaci do władz spółek.
Fogiel ironizował:
My uważamy, że jest to wartość, więc trudno oczekiwać, żebyśmy obsadzali w radzie nadzorczej Orlenu osoby, które uważają, że to jest zły ruch. Dlatego nie możemy wejść na pracuj.pl i wziąć pierwszego z brzegu dowolnego menedżera.
Problem automatycznie znikał, gdy PiS sięgało po ludzi bezkrytycznie oddanych władzy.
Pozbędziemy się „tłustych kotów”
To dlatego – już w sposób rytualny, ale zawsze bezskuteczny – z nepotyzmem „walczył” Jarosław Kaczyński. W lipcu 2021 r. prezes PiS-u, srożąc się, zapowiedział walkę z „tłustymi kotami”.
Tak określił członków rodzin polityków – PiS i Zjednoczonej Prawicy w ogóle – którzy tuczą się na państwowym garnuszku. Zaradzić temu miała specjalna uchwała przyjęta na kongresie rządzącej formacji. Zakazywała ona zasiadania w radach nadzorczych państwowych spółek osobom, które są skoligacone z członkami partii.
Syndrom „tłustych kotów” to jest nepotyzm, który nie jest szeroki, ale my musimy to zmienić. Obowiązkiem tego kongresu jest, aby to zmienić – stwierdził wtedy Kaczyński.
W następstwie decyzji prezesa z „fuchami” w publicznych firmach pożegnało się „aż” 13 osób.
W rozmowie z „Faktem” rzecznik MAP Karol Manys ocenił, że to już wszystkie „tłuste koty”, które objęła nowa uchwała. Kilka miesięcy później okazało się, że rzecznik Manys zdecydowanie nie doszacował ich liczby.
PiS: Partia i Spółki
We wrześniu 2021 r. wybuchła kolejna bomba nafaszerowana nepotyzmem. Pod koniec tego miesiąca, trzy redakcje: „Gazeta Wyborcza”, Onet i Radio ZET opublikowały wyniki wspólnego śledztwa: „Partia i spółki”.
Analitycy zespołu BIQdata „GW” prześwietlili ponad 5 tys. osób zasiadających na kierowniczych stanowiskach w ponad 400 spółkach państwowych. Okazało się, że przynajmniej 900 z nich jest w jakiś sposób powiązana z PiS.
– Ta liczba obejmuje wyłącznie dane dostępne publicznie w rejestrach spółek. To członkowie zarządów, rad nadzorczych i prokurenci. Nie uwzględniamy osób, które są dyrektorami, kierownikami czy szeregowymi pracownikami, których kariera zależy od partii rządzącej – mówił dziennikarz BIQdata Jarosław Kopeć.
Redakcje opisały „królestwa”, jakie w państwowych podmiotach zbudowali: Mateusz Morawiecki, Jacek Sasin, Zbigniew Ziobro, Joachim Brudziński, Mariusz Błaszczak, a nawet Jarosław Gowin. Wskazały, kto i w jaki sposób z władz państwowych spółek jest powiązany z wymienionymi politykami.
Opozycja zapowiedziała wtedy m.in. stworzenie mapy powiązań między politykami a menedżerami państwowych firm. Nie szczędziła też ostrych słów rządzącym, czego przykładem są poniższe tweety.
Rządzący zareagowali po swojemu. Joachim Brudziński na Twitterze ironizował, że media są oburzone, bo członkowie rządu nie konsultują swoich decyzji z „teściową Tuska”. Z kolei Jadwiga Emilewicz w rozmowie z TVN24 stwierdziła, że „najlepszym sprawdzianem” dla kadry zarządzającej spółkami są ich notowania giełdowe. A skoro te mają się dobrze, to jest to najlepsza odpowiedź na zarzuty o nepotyzm.
Publicznie do śledztwa odniósł się też Jarosław Gowin. Podkreślił, że pewna grupa osób wymienionych w cyklu „Partia i Spółki” nie była w żaden sposób powiązana z jego ugrupowaniem, lecz byli to urzędnicy służby cywilnej.
– Natomiast większość osób, które zostały wskazane w materiale, a rzeczywiście należą do Porozumienia, już naszej partii nie reprezentuje – stwierdził we wrześniu 2021 r.
„Klub milionerów” pokazuje, że „tłuste koty” mają się dobrze
Wirtualna Polska – niemal rok po publikacji śledztwa „Partia i spółki” – opublikowała raport: Klub Milionerów „Dobrej Zmiany”. Bianka Mikołajewska prześwietliła w nim raporty finansowe 19 państwowych spółek giełdowych i ujawniła, że 122 osoby powiązane z obozem rządzącym w ciągu kilku lat zarobiły w nich łącznie 267 mln zł, a 66 z nich zostało milionerami.
Rekordzistą pod względem zarobków okazał się Michał Krupiński. Zarządzanie PZU (od stycznia 2016 r. do marca 2017 r.), rada nadzorcza Alior Banku (marzec 2016 r. – czerwiec 2017 r.) i wiceprezesura, a potem prezesura „zrepolonizowanego” Pekao zapewniły mu łącznie ponad 13,3 mln zł wynagrodzenia.
PiS początkowo chciało przemilczeć publikację Wirtualnej Polski. Ta jednak „umrzeć” nie zamierzała. Świadczyły o tym zacięte debaty w mediach i na kanałach społecznościowych.
Kaczyński znów nie miał wyjścia i we wrześniu 2022 r. odniósł się do niej na jednym ze spotkań z wyborcami. Widać było, że podejście prezesa nieco ewaluowało.
Jest taki zarzut, że nasi szefowie spółek Skarbu Państwa dużo zarabiają. Rzeczywiście dużo zarabiają, ja tego nie kwestionuję. Tylko zarabiają, biorąc pod uwagę inflację, jakieś dwa i pół raza mniej niż zarabiali ich poprzednicy z tamtej formacji (PO – przyp. red.) – stwierdził Kaczyński.
Kilka dni później, na innym wiecu, zapowiedział jednak kolejny zakaz. Tym razem chodziło o brak nagród dla członków zarządów spółek państwowych. Jak już dziś wiemy, wiele z nich nie zastosowało się do tego zakazu. Ich władze tłumaczyły, że członkowie zarządu mają premie w kontraktach i brak nagród mógłby się skończyć w sądzie.
„Wystarczy nie kraść” kontra „te pieniądze im się po prostu należały”
Politycy PiS-u, którzy „poszli w biznesy”, zostali wynagrodzeni. Nie biedują jednak i ci, którzy w polityce zostali.
Sukcesem obozu rządzącego było wdrożenie programu „Rodzina 500 Plus” i uszczelnienie systemu podatkowego. Luka VAT zmalała z ponad 24 proc. w 2015 r. do 11,3 proc. w 2020 r. Tak przynajmniej wynika z raportów Center for Social and Economic Research, czym na Twitterze chwaliło się Ministerstwo Finansów pod koniec 2022 r.
Trzeba tu jednak wspomnieć, że w 2023 r. sytuacja się zmieniła ze względu na kryzysy związane najpierw z pandemią, a potem z wojną za naszą wschodnią granicą, o czym pisaliśmy w money.pl.
Rządzimy, opieramy się w swoim rządzeniu na ludziach, rządzimy dzięki ludziom i dla nich to robimy, a nie dla wąskich grup interesów. Wystarczy nie kraść, wystarczy rządzić uczciwie, skutecznie, dbać o finanse publiczne, mądrze zarządzać majątkiem skarbu państwa i wspierać tych, którzy mają ogromny wkład w rozwój gospodarki – przedsiębiorców, młodych ludzi – chwaliła swój rząd premier Beata Szydło w czerwcu 2017 r.
To wtedy PiS przystąpiło do narracyjnej ofensywy pod hasłem: „wystarczy nie kraść”. To hasło regularnie zresztą powracało i powraca w spotach, postach partii rządzącej oraz w wypowiedziach polityków PiS-u. Beata Szydło wtedy nie mogła podejrzewać, że już za kilka miesięcy te słowa odbiją jej się czkawką.
W lutym 2018 r. – za sprawą Krzysztofa Brejzy, ówczesnego posła PO, a obecnie senatora KO – światło dzienne ujrzały informacje o nagrodach dla członków rządu, które w poprzednim roku przyznała im premier.
Brejza ujawnił, że ministrowie i wiceministrowie otrzymali w 2017 r. łącznie 1,5 mln zł nagród. Natomiast z e-maili, które mają pochodzić ze skrzynki Michała Dworczyka, wynika, że suma nagród w latach 2016-2017 przyznanych 55 członkom gabinetu ówczesnej premier wyniosła 2,7 mln zł.
Szydło nie miała wyjścia. Znów musiała wejść na mównicę sejmową. Wypowiedziała słowa, które były początkiem końca jej urzędowania w KPRM:
Ministrowie i wiceministrowie w rządzie Prawa i Sprawiedliwości otrzymywali nagrody za ciężką, uczciwą pracę. Te pieniądze się im po prostu należały.
Opinia publiczna nie odebrała dobrze jej słów. 74,3 proc. respondentów przebadanych w sondażu IBRIS dla Radia ZET źle odebrało tę wypowiedź. Ciągnąca się za obozem władzy krytyka doprowadziła do tego, że w kwietniu 2018 r. prezes PiS-u ponownie musiał zagrać pod publikę. Zdecydował, że członkowie rządu mają oddać swoje nagrody na rzecz Caritasu. Dał im na to miesiąc.
Nie wszyscy posłuchali Kaczyńskiego. Z komunikatu Caritasu wynikało, że nagrody oddało 12 z 21 ministrów. Kto konkretnie – tego nie podano. Organizacja – do dziś nie wiadomo dlaczego ona, a nie Skarb Państwa – otrzymała ok. 657 tys. zł.
Na nagrodach ministrów stracili wszyscy…
Na tym się jednak nie skończyło. Prezes PiS-u wpadł na kolejny pomysł rozładowania napięcia narastającego wokół nagród i zapowiedział 20-proc. obniżkę uposażeń posłów i senatorów, a także cięcia wynagrodzeń władz samorządowych. Uzasadnił, że jest oczekiwanie społeczeństwa, by w polityce – a jakże – „było dużo skromniej”.
Vox populi, vox Dei. Głos ludu, głosem Boga. Stąd oczekiwanie daleko idącej skromności w życiu publicznym – ogłosił Kaczyński.
Po przeprowadzeniu ustawy przez parlament pensja posłów skurczyła się z ponad 10 tys. zł do ok. 8 tys. zł. Do tego oczywiście trzeba doliczyć dietę parlamentarną w wysokości 25 proc. ich wynagrodzenia.
…ale później dogadali się co do podwyżek
Taki stan uwierał wybrańców narodu. Do tego stopnia, że w sierpniu 2020 r. politycy większości ugrupowań zasiadających w parlamencie dogadali się, by przeprowadzić podwyżki „po cichu”.
W ekspresowym tempie pojawił się projekt ustawy o podwyższeniu pensji. Dzięki niemu prezydent miał zarabiać niemal 26 tys. zł, premier i marszałkowie Sejmu i Senatu – niemal 22 tys. zł, a posłowie i senatorowie – 12,6 tys. zł.
Tylko Konfederacja zagłosowała w całości przeciwko tej ustawie, a po głosowaniu na polityków opozycji spadła fala krytyki. Podnoszono, że na co dzień zarzucają PiS-owi niszczenie państwa, a kiedy dochodzi do podwyżki ich uposażeń, to dogadują się ze Zjednoczoną Prawicą.
W następstwie liderzy partii opozycyjnych zapowiedzieli, że wycofują się z „paktu podwyżkowego”, a kontrolowany przez nich Senat odrzucił ustawę. Pomysł podniesienia uposażeń na rok trafił do zamrażarki.
– Chcieliśmy w atmosferze zgody politycznej rozwiązać problem systemowo, uzależnić wynagrodzenia od wskaźników ekonomicznych. Niestety temat na razie pozostanie nierozwiązany – stwierdził wtedy Radosław Fogiel, cytowany przez „Dziennik Gazetę Prawną”. Druga część jego wypowiedzi sugerowała, że ta kwestia może powrócić.
I wróciła. Niemal równo rok później posłowie dogadali się, że podniosą swoje uposażenia rękami prezydenta – Andrzej Duda rozporządzeniem podwyższył uposażenia posłów i posłanek (o 5 tys. zł do 12 tys. zł), wiceministrów (o 6 tys. zł), marszałków Sejmu i Senatu oraz premiera (wszyscy na ponad 20 tys. zł).
Z kolei Elżbieta Witek i Tomasz Grodzki wspólnie podpisali zarządzenie w sprawie podwyżek ryczałtów na prowadzenie biur poselskich i senatorskich.
W „podziękowaniu” politycy przegłosowali ustawę gwarantującą podniesienie pensji m.in. prezydentowi RP. Po zmianach wynagrodzenie Andrzeja Dudy wzrosło do poziomu powyżej 25 tys. zł. A kwota ta się zwiększa, gdyż pensja głowy państwa – zgodnie z zapisami ustawy – ma być corocznie waloryzowana o „wzrost wynagrodzeń na dany rok budżetowy w stosunku do roku poprzedniego (średnioroczny wskaźnik wzrostu wynagrodzenia)”.
Politycy przegłosowali własne podwyżki w czasie, gdy premier zapowiadał, że trzeba szukać oszczędności. Tym rząd uzasadniał zamrożenie podwyżek pensji w budżetówce.
„Willa Plus” i afera NCBiR, czyli inne formy dotowania swoich
Wynagrodzenia w spółkach publicznych oraz podnoszenie własnych pensji to tylko część z mechanizmów wspierania swoich ludzi.
Inne sposoby pokazały dwie afery ujawnione już w 2023 r. Chodzi np. o „Willę plus”. W konkursie „Rozwój potencjału infrastrukturalnego podmiotów wspierających system oświaty i wychowania”, zorganizowanym przez Ministerstwo Edukacji i Nauki, do rozdysponowania było łącznie 40 mln zł.
Dotacje mogły posłużyć na zakup nieruchomości, budowę lub dostosowanie budynków oraz zakup wyposażenia.
TVN24 pokazało, że z 42 beneficjentów z 12 organizacji jest bezpośrednio powiązanych z „politykami PiS-u, urzędnikami państwowymi, Kościołem katolickim, harcerstwem”. Mogły one zakupić m.in. domy w warszawskich dzielnicach: Żoliborz, Mokotów i Ursynów.
Innym przykładem jest „afera Narodowego Centrum Badań i Rozwoju”. Radio ZET ujawniło, że w ramach programu „Szybka ścieżka – Innowacyjność cyfrowa” NCBiR przyznał 55 mln dotacji spółce Postquant, której kapitał wynosi 5 tys. zł. Założona została natomiast 10 dni przed ostatecznym terminem złożenia wniosków, przez 27-latka bez znaczącego doświadczenia w biznesie.
Wirtualna Polska z kolei ujawniła, że pod adresem spółki Postquant w przeszłości była zarejestrowana Partia Republikańska. To formacja współtworząca obóz Zjednoczonej Prawicy. Należy do niej Jacek Żalek, wiceminister funduszy i rozwoju regionalnego, który odpowiada za nadzór nad NCBiR właśnie.
Posłowie Koalicji Obywatelskiej Michał Szczerba i Dariusz Joński podali natomiast, że 123 mln zł otrzymała firma Chime Networks.
Sprawdziliśmy w wywiadowniach gospodarczych tę spółkę. Maksymalny kredyt, jaki ta firma jest w stanie na rynku uzyskać, wynosi 750 zł. I tej firmie państwo PiS-u, NCBiR przekazuje 123 mln zł – stwierdził Michał Szczerba.
Z danych Krajowego Rejestru Sądowego wynika, że jej prezes Piotr Maziewski zasiada w komisji rewizyjnej Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej. Prezesem tego stowarzyszenia z kolei jest Karol Kramkowski, który od 2020 r. zasiadał w Radzie NCBiR. To ciało doradcze, które m.in. wypowiada się w sprawach dotyczących warunków konkursów. Natomiast wiceprezesem tego stowarzyszenia jest brat żony wiceministra Jacka Żalka.
A przecież pieniądze na cele polityczne płyną też np. z Funduszu Sprawiedliwości, co zresztą zakwestionowała Najwyższa Izba Kontroli, która w tej sprawie skierowała pięć wniosków do prokuratury.
NIK zarzuciła Ministerstwu Sprawiedliwości niegospodarność i niecelowe wydatkowanie pieniędzy z Funduszu, co miało sprzyjać powstawaniu mechanizmów korupcjogennych.
Kontrolerzy stwierdzili, że „łączna wartość efektów finansowych kontroli, czyli kwot środków wydatkowanych niezgodnie z przepisami, niecelowo, niegospodarnie lub nierzetelnie, wyniosła ponad 280 mln zł”.
***
Gdy minister Przemysław Czarnek w przemówieniu w Sejmie bronił programu „Willa plus”, Jarosław Kaczyński tylko się uśmiechał. Już nie tropił „tłustych kotów”, nie odbierał nagród, nie obniżał uposażeń i nie nakazywał zwrotu państwowych dotacji.
A w rozmowie z tygodnikiem „Sieci” stwierdził: „To prymitywne kłamstwo. Tamta strona futruje lewicowe organizacje ogromnymi sumami. Płyną tam szerokim strumieniem środki samorządów, fundacji, także publicznych, fundusze norweskie i szwajcarskie, pieniądze europejskie i z wielu innych źródeł”.
Pozostaje pytanie, czy najnowszy przekaz brzmi: „inni kradną bardziej”.
Źródło: money.pl