Zatrzymały impet rosyjskiego natarcia w Ukrainie i precyzyjnie niszczą kolejne cele. Teraz nowoczesne amerykańskie wyrzutnie rakietowe HIMARS trafiły też do polskiej armii. Choć na razie jest ich zaledwie siedem, już możemy mówić o przełomie w uzbrojeniu wojsk lądowych. Pozostałe 13 sztuk z pierwszego zamówienia ma zostać dostarczone do końca roku. Jak HIMARS-y odmienią polskie wojsko?
- Polska ma obecnie siedem amerykańskich wyrzutni HIMARS, pozostałe z 20 zamówionych egzemplarzy zostaną dostarczone do końca roku
- To zupełnie nowa jakość w naszej artylerii
- Problem w tym, że zamówione rakiety do HIMARS-ów wystarczyłyby jednak tylko na dwa dni konfliktu zbrojnego
- W tekście wyjaśniamy, jakie zalety ma nowa broń, gdzie popełniono błąd przy jej zakupie i jakie wyzwania czekają jeszcze polską armię
Pierwsze HIMARS-y, czyli wyrzutnie wieloprowadnicowe M162 produkowane przez amerykański koncern Lockheed Martin trafiły do Polski 14 maja, a dzień później zostały oficjalnie przyjęte przez ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka. — Przyjmujemy dziś do Wojska Polskiego HIMARS-y. Sprzęt, który sprawdził się w boju w rękach Ukraińców i powstrzymał inwazję rosyjską. Będziemy w stosunkowo krótkim czasie dysponowali dużą siłą rażenia i wzmocnimy polską artylerię – powiedział szef MON.
Przełom na ukraińskim froncie
Choć pomysł wzmocnienia polskiej armii amerykańskimi wyrzutniami pojawił się przed ponad dekadą, o HIMARS-ach zrobiło się naprawdę głośno w czerwcu ubiegłego roku, gdy pierwsze egzemplarze trafiły do ukraińskiej armii w ramach pakietu pomocowego USA. Już po pierwszych dniach przedstawiciele ukraińskich sił zbrojnych informowali o ogromnej skuteczności nowej broni i jej przełomowym znaczeniu dla sytuacji na froncie, a amerykańska wyrzutnia, podobnie jak słynny dron Bayraktar, doczekała się nawet poświęconego jej utworu.
Dzisiaj już wiemy, że teza „HIMARS-y wygrają wojnę z Rosją” była nadmiernie optymistyczna, jednak obecność nowoczesnej, zachodniej artylerii istotnie wpłynęła nie tylko na morale żołnierzy, ale też na sposób prowadzenia działań wojennych. O znaczeniu amerykańskich wyrzutni najlepiej świadczy fakt, że rosyjska propaganda regularnie donosiła o zniszczeniu kolejnych egzemplarzy. Skrupulatne obliczenia pokazują jednak, że Rosjanie, według swoich raportów, zniszczyli…więcej HIMARS-ów, niż Ukraina miała do dyspozycji. Trudno ocenić, w jakim stopniu to celowe zafałszowanie, a w jakim efekt zastosowania przez Ukrainę drewnianych imitacji HIMARS-ów, które mają za zadanie przyciągnąć kosztowne rosyjskie pociski.
— Wiemy już, że HIMARS-y wojny nie wygrały i zapewne jej nie wygrają, ale niewątpliwie zmieniły jej obraz i dały Ukraińcom przewagę na polu walki — ocenia analityk wojskowy i redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej” Mariusz Cielma. Chodzi przede wszystkim o wymuszenie na Rosjanach znaczącego odsunięcia zaplecza od linii frontu. A to oznacza konieczność dłuższego i bardziej kosztownego transportu i obniża efektywność armii.
HIMARS-y skutecznie niszczą też rosyjską artylerię. W ostatnich dniach źródła ukraińskie informowały o precyzyjnym ataku na system S-400 w rejonie chersońskim, na terenach kontrolowanych przez siły Federacji Rosyjskiej. W mediach społecznościowych opublikowano zdjęcia zniszczonego sprzętu.
Na obecności amerykańskich wyrzutni na froncie zyskuje jednak nie tylko Ukraina. Choć prace nad HIMARS-ami rozpoczęły się pod koniec lat 90. ubiegłego wieku, a wyrzutnie były obecne m.in. w Iraku czy Afganistanie, nigdy nie stosowano ich w konflikcie zbrojnym o takiej skali. Wojna pozwoliła je więc przetestować w praktyce i sprawdzić, jak realizują zakładane cele w systemie obrony.
HIMARS – precyzyjny i zabójczo skuteczny
Lekkie, łatwe w transporcie i obsłudze, szybkie i precyzyjne – zapotrzebowanie na takie wyrzutnie rakietowe zgłaszali amerykańscy wojskowi w latach 90. Na stanie mieli wprawdzie M270 MLRS, czyli wieloprowadnicową gąsienicową wyrzutnię rakietową, jednak sprzęt ten miał kilka istotnych wad: był kosztowny w eksploatacji i trudny do transportu. Opracowując HIMARS-y, udało się rozwiązać oba te problemy. Przede wszystkim gąsienicowy nośnik M993 zastąpiono podwoziem samochodu ciężarowego, co obniżyło zarówno wagę całego kompletu, jak i koszty eksploatacji. HIMARS jest też zdecydowanie szybszy – rozwija prędkość do 95 km/h, podczas gdy maksymalna prędkość M270 MLRS wynosi 64 km/h.
Ogromną zmianą jest możliwość transportowania HIMARS-ów na pokładzie samolotów Hercules. Co ważne, już w ciągu kilku minut od wyładowania wyrzutni jest ona gotowa do przeprowadzenia pierwszego ostrzału.
Jakie jeszcze atuty ma HIMARS? To wyrzutnia, która umożliwia elastyczne działanie dzięki możliwości użycia pocisków różnego typu, zarówno niekierowanych, jak i kierowanych, o różnym zasięgu. Podobnie jak w przypadku poprzedniej wersji wyrzutni, wykorzystywane mogą być pociski MLRS o kalibrze 227 oraz pociski kierowane GMLRS, które precyzyjnie niszczą cele na dystansie od 15 do blisko 80 km.
Dużo większy zasięg mają pociski MGM-140 Army Tactical Missile System (ATACMS), które mogą trafić w cel oddalony nawet o 300 km. Zaprojektowano je do niszczenia obiektów na zapleczu wroga, na przykład składów amunicji czy centrów łączności. Umożliwiają także precyzyjny atak na obiekty infrastruktury krytycznej. Ze względu na szeroki zakres wykorzystania na polu walki, to właśnie o dostarczenie tych pocisków od wielu miesięcy ubiega się Ukraina. Strona amerykańska konsekwentnie jednak odmawia ich przekazania, argumentując, że możliwości techniczne tej amunicji umożliwiają zaatakowanie celów na terenie Rosji, a w konsekwencji dalszą eskalację konfliktu. Ostatnio jednak prezydent Joe Biden zasugerował możliwą zmianę kursu w tej kwestii.
To jednak nie koniec możliwości, jakie posiada HIMARS. W wyrzutniach stosowane są też pociski dalekiego zasięgu PrSM (Precision Strike Missile), które w amerykańskiej armii mają zastąpić pociski ATACMS. Mają one mniejszą średnicę, co pozwala na umieszczenie w jednym pojemniku transportowo-startowym dwóch sztuk. Dzięki temu podwaja się liczba pocisków dostępnych jednorazowo na wyrzutni. PrSM okazały się też skuteczniejsze, niż zakładał sam producent – pierwotnie koncern Lockheed Martin zapowiadał – i tak imponujący – zasięg 499 km. Liczba ta jest nieprzypadkowa i wynika z ograniczeń Traktatu INF podpisanego przez USA i ZSRR w 1987 r., w którym strony zobowiązywały się do rezygnacji z pocisków balistycznych i manewrujących o zasięgu od 500 do 5500 km.
Ostatecznie jednak, w reakcji na wielokrotne łamanie postanowień traktatu przez Rosję, Stany Zjednoczone wycofały się z porozumienia w 2019 r., co otworzyło przed amerykańskim przemysłem zbrojeniowym nowe perspektywy. Testy pokazały, że w przypadku pocisków PrSM maksymalny dystans może sięgnąć nawet 700 km. Trwają prace nad dalszym przesunięciem tej granicy – coraz częściej mówi się o opracowaniu pocisków pozwalających na niszczenie celów na dystansie 1000 km.
Langusta to za mało
500 km? 300? A może choć 80? Przed dostarczeniem do Polski HIMARS-ów były to dystanse nieosiągalne dla naszej artylerii. – W latach dwutysięcznych zaczęliśmy wycofywać wyrzutnie rakietowe, które były zdolne wystrzelić pociski na odległość 70 km czy nawet nieco większą. To był sprzęt jeszcze radziecki, najpierw wycofano wyrzutnie Toczka, potem Łuna. Od tej pory nasza artyleria rakietowa została z pociskami, które mogły trafić w cel oddalony o niewiele ponad 20 km. A to jest naprawdę niewielka odległość – wyjaśnia Mariusz Cielma.
Chodzi o radziecką wyrzutnię BM-21 Grad i jej zmodernizowaną polską wersję WR-40 Langusta. – Później pojawiły się jeszcze pociski Feniks, które mają zasięg do 40 km, ale to nadal jest za mało, szczególnie że nie jest to uzbrojenie precyzyjne – dodaje Cielma.
Konieczność uzupełnienia uzbrojenia o wyrzutnie rakietowe nowej generacji z precyzyjnymi pociskami została uznana za jeden z priorytetów w planie modernizacji technicznej Sił Zbrojnych na lata 2013-2022. Nie oznacza to jednak, że już wówczas podjęto decyzję o zakupie właśnie HIMARS-ów.
– HIMARS był uznawany za faworyta, z racji tego, że jest systemem zaawansowanym, od bliskiego sojusznika. Jednocześnie zadawano sobie sprawę, że trudno będzie uzyskać taki transfer technologii, jakiego byśmy oczekiwali. Amerykanie niechętnie dzielą się pewnymi rozwiązaniami, chodzi przede wszystkim o systemy naprowadzania. Dlatego w grze były jeszcze rozwiązania izraelskie i tureckie – wyjaśnia Mariusz Cielma.
Zmieniał się też zakres planowanych zakupów. Już w toku późniejszych negocjacji z Amerykanami z pierwotnie zakładanych 56 wyrzutni zakontraktowano jedynie 20, przy czym w całkowitej kompletacji amerykańskiej. To właśnie ten punkt umowy stał się przedmiotem największej krytyki.
– Niestety, podejmując taką decyzję, szef MON nie pomyślał w ogóle o polskim przemyśle. W dodatku to, co kupił, będzie pewnego rodzaju wyspą wśród sprzętów używanych przez naszych wojskowych. Logistycy remontują i mają części do innych samochodów, a artylerzyści używają innego systemu wymiany danych o celach niż ten amerykański – ocenia ekspert.
Wiadomo już jednak, że kolejne zakupy będą w dużej mierze uwzględniały polskie komponenty systemu – USA dostarczą jedynie sam moduł bojowy, natomiast podwozie i system dowodzenia artylerią będą krajowej produkcji.
Czy to już rewolucja?
Minister Błaszczak przekonuje, że zakup HIMARS-ów to rewolucja w Wojsku Polskim. Jednak czy rzeczywiście 20 sztuk, nawet supernowoczesnego sprzętu, może istotnie odmienić działanie armii w razie ewentualnego konfliktu zbrojnego?
— 20 wyrzutni to oczywiście nie jest dużo, ale spójrzmy na wschód. Ukraińcy mają ich w granicach 40 egzemplarzy, a skutecznie użyli ich do powstrzymania rosyjskiej ofensywy. Więc nawet te 20 wyrzutni rozdzielonych po kilka do różnych jednostek stanowi przełom i daje możliwości, jakich nasi dowódcy nie znali wcześniej. Gdyby wybuchł konflikt, to pocisk rakietowy o podstawowym zasięgu 80 km da naszym dowódcom możliwość atakowania przeciwnika, zanim podejdzie on w pobliże naszych linii obronnych. HIMARS to najdalsze ramię w całym systemie prowadzenia ognia stosowanym przez wojska lądowe – tłumaczy Mariusz Cielma.
Jak zaznacza, problematyczna może być natomiast inna kwestia – liczba zakupionych pocisków. – Rakiet kupujemy tyle, że ledwo starczy na dwa załadowania każdej wyrzutni. Więc w razie konfliktu już drugiego dnia wojny musielibyśmy sięgnąć po wsparcie od sojuszników – dodaje Cielma. Resort obrony zakłada, że w przyszłości będą one produkowane też w Polsce. Wsparcie niezbędne byłoby też w zakresie dostarczania informacji o potencjalnych celach, tak jak ma to miejsce w Ukrainie, gdzie precyzyjne atakowanie rosyjskich celów możliwe jest przede wszystkim dzięki informacjom pozyskiwanym przez amerykańskie satelity i przekazywanym siłom ukraińskim.
20 HIMARS-ów to oczywiście dopiero początek budowy „rakietowej potęgi”, którą zapowiada minister Błaszczak. Jednak, jak pokazują doświadczenia ukraińskie, w warunkach konfliktu zbrojnego każda sztuka nowoczesnego uzbrojenia może mieć decydujący wpływ na jego przebieg.
Źródło: onet.pl