Płot stoi, ludzie idą. Kryzys na granicy polsko-białoruskiej

dziennik polityczny
Monika Matus z Grupy Granica: – Państwo polskie wypowiedziało wojnę uchodźcom na granicy polsko-białoruskiej i tym, którzy próbują im pomagać. Strefę zmniejszono, ale my nadal na tej wojnie jesteśmy.

Po dziesięciu miesiącach otwarto strefę, w tym Puszczę Białowieską. W piątek, 1 lipca do Białowieży przyjechała m.in. pani handlująca ciuchami. Seniorki witały ją z entuzjazmem, kiedy wieszała ubrania na płocie. W Gospodzie pod Żubrem święto: akordeonista przygrywał do karaoke, obsługa serwowała dania z uśmiechem na ustach.

– Będziemy świętować trzy dni, zapraszamy turystów – powtarzali kelnerzy.

Nie było żadnego uroczystego zdjęcia tablic z zakazem wjazdu do strefy. Mieszkańcy przygranicznych wsi w gminie Dubicze Cerkiewne zdemontowali je już dawno. Mieli dość. Mówili: “patostrefa”.

Granica polsko-białoruska. W lesie wciąż są ludzie

Wieczorem lekarka Paulina Bownik, która od początku kryzysu humanitarnego ratuje migrantów i uchodźców w lesie, dostaje wezwanie do cudzoziemki w czwartym miesiącu ciąży z krwotokiem i bólami brzucha. Wolontariusze zaopatrzyli grupę w wodę i jedzenie, ale leki bali się podać. Ciężarna nie czeka jednak na pomoc medyczną i ucieka. Boi się push-backu.

Inny wolontariusz Grupy Granica natyka się na ośmiu Afrykańczyków, którym Białorusini na granicy zabrali telefony. Mężczyźni zdecydowali, że będą iść pieszo. Dotarli aż w okolice wsi Puchły nad Narwią, 50 kilometrów od granicy. Będą szli dalej, nocami.

W tym samym czasie inna czteroosobowa grupa nie ma tyle szczęścia. Aktywistka z sieci pomocowej widzi, jak Straż Graniczna zatrzymuje trzech mężczyzn i kobietę. Kobieta jest bez butów, w skarpetkach. Wszystkich pogranicznicy wywożą w stronę granicy.

Dwa dni później, w niedzielę 34 osoby z Konga koczują w okolicy Czerlonki. Tego dnia Grupa Granica odbiera w sumie 54 prośby o pomoc. W weekend pomaga 77 osobom.

Ci, którzy proszą, są wyczerpani i głodni. Cierpią w wyniku zatruć brudną wodą z pól, kałuż i bagien. Bolą ich stare, nieleczone rany i odmrożenia z zimy, którą spędzili w lesie. Grozi im udar i odwodnienie. Wolontariusze zbierają pieniądze na preparaty przeciw owadom. Ludzie w lasach zgryzieni są przez komary i kleszcze.

Można wjechać do Białowieży i Puszczy Białowieskiej. Unikalna przyroda pod lufami karabinów

W piątek, podczas spaceru obywatelskiego, Katarzyna Winiarska z Grupy Granica staje pod strażnicą w Białowieży. Prosi, żeby nie mówić o kryzysie humanitarnym i cierpiących ludziach w czasie przeszłym: – Dzień w dzień po kilka razy różne zespoły chodzą do lasu na całej długości polsko-białoruskiej granicy. W ciągu kilku ostatnich dni spotkałam w lesie ludzi z całego świata. Wczoraj 17-letniego chłopca, który miał otwartą ranę na palcu.

Po pierwszym weekendzie aktywistki z Hope&Humanity Poland wrzucają wpis na Facebooka: “W lesie wciąż są ludzie. Na Białorusi wciąż są uchodźcy. (…)  W pasie śmierci, na bagnach będą kolejni ludzie. Jeszcze więcej, chociaż już teraz może być ich tam znów nawet kilkuset. Komu się poszczęści i nie zostanie zakatowany przez Białorusinów, nie utopi się na bagnach, nie umrze z pragnienia i biegunki, nie zniknie bezpowrotnie bez śladu, może trafi do więzienia dla uchodźców w Polsce czy na Litwie”.

I dodają, że najwięcej w polskim lesie przy granicy jest Jemeńczyków, Syryjczyków i Afrykanów.

Monika Matus z Grupy Granica: – Jedenaście miesięcy temu państwo polskie wypowiedziało wojnę uchodźcom i uchodźczyniom idącym przez granicę, ale też nam, osobom, które próbują im pomagać. Mimo że strefa jest zmniejszona, to my nadal na tej wojnie jesteśmy. Przemoc nie jest sposobem na politykę migracyjną.

Płot na granicy polsko-białoruskiej nie pomoże  

Kamil Syller jest prawnikiem, mieszka w południowej części Puszczy Białowieskiej. Pomaga uchodźcom. Jego żona Marysia pochodzi z rodziny, która ukrywała podczas II wojny światowej Hannę Krall. I ona chowała w domu ludzi: z Syrii, Iraku, Ghany, Arabii Saudyjskiej.

Syller pamięta, jak zimą Białorusini gromadzili na granicy po pół tysiąca osób i nocą gnali ich na polskie druty, bijąc i strzelając pod nogi. Nocą słychać było krzyki i jęki, strzały, helikoptery. Ale otwarcie strefy go nie cieszy.

– Nic się nie zmieniło na tej granicy. Płot stoi, ale ludzie idą – mówi.

Oglądamy go z przepisowej odległości 200 metrów, niedaleko puszczańskiej wsi Starzyna. Politycy, żołnierze czy policja nazywają płot “zaporą techniczną” albo “barierą fizyczną”. Ma mieć w sumie 186 kilometrów, ale to po prostu stalowo-betonowy płot, nie robi piorunującego wrażenia. Wciąż nie jest gotowy: podczas konferencji prasowej z okazji otwarcia Białowieży gości mijały ciężarówki z materiałami budowlanymi. Do jesieni ma mieć jeszcze zamontowany system kamer.

Kamil Syller pokazuje mi tabliczkę z napisem “Obszar objęty zakazem przebywania – wejście zabronione”.

– Nic to nie pomoże – ocenia. – Wiele zależy od tego, jak zachowają się służby białoruskie. Jeżeli nadal będą chciały na tym zarabiać, będą pomagały kopać podkopy, przerywać albo ciąć przęsła, to będzie, jak było.

W okolicy Białowieży miejscowi plotkują o nowym, białoruskim “sposobie na płot” – przerzucaniu ludzi za pomocą wysięgnika. Straż Graniczna przyznaje, że tam, gdzie nie ma drutu kolczastego, cudzoziemcy po prostu wdrapują się na zaporę.

Syller: – To klasyczny efekt kozy ze szmoncesu żydowskiego. Docisnęli nas, maltretowali ludzi i łamali prawo. Teraz troszkę się wycofają, zakaz postawią na 200 metrów przed płotem i nagle mamy być szczęśliwi? Tego, co robili przez dziesięć miesięcy, nie da się zapomnieć.

Rozmawiam z innymi mieszkańcami strefy. Jedna z kobiet wspomina, jak wieczorem chciała przekazać uchodźcom pakiety pomocowe. Jeszcze w ogrodzie zorientowała się, że trwa łapanka.

– Patrzę, a po mnie skaczą zielone punkciki do namierzenia celu. Leci kilkunastu chłopa, zatrzymują się cztery metry przede mną i mierzą z broni. Nie jestem tchórzliwa, ale natychmiast po tej sytuacji musiałam zapalić papierosa – mówi.

Małgorzata mieszka w maleńkiej chatce. Ludzi z lasu układała na słabo ogrzewanym strychu i przykrywała ciepłymi kołdrami.

– Poczułam ten strach, który musieli czuć ludzie, którzy chowali Żydów za okupacji – mówi. – Kiedy ci biedni, zmarznięci i głodni chowali się u mnie na strychu, a pod oknami trwała łapanka, to ja byłam chora. Nie jadłam i nie spałam. Ale wiadomo, że jak przychodzili, to trzeba pomóc. Bo co innego zrobić? Nie zauważyć, wyrzucić, powiedzieć: idź sobie precz, na śmierć? Znam ten las, wiem, jak w nim ciężko.

Ostatnią osobą, którą uratowała, była 23-letnia pielęgniarka z Ghany. Oszukał ją agent turystyczny. Obiecywał, że łatwo pójdzie. Szła z pięcioma mężczyznami, ale po kontuzji nogi nie nadążała. Została bez telefonu i mapy, przemoczona i przerażona. Szła drogą i modliła się: niech Bóg zaprowadzi ją do domu, w którym ktoś jej pomoże. Zanim zobaczyła światło, minęło ją kilka wojskowych wozów. Nie zauważyli jej. Zastukała do okna, Małgorzata wyjrzała i zobaczyła kobietę z tobołkiem na głowie. W środku były dwie biblie.

– Suszyłyśmy je później. Ujęła mnie ta jej wiara – mówi Małgorzata.

Godność obrońców granic

Małgorzata nie ma złudzeń. Otwarcie strefy niewiele zmieniło, tyle tylko, że organizacje z pomocą humanitarną mogą legalnie wjechać do lasów. Niech jeżdżą, ona jest już wykończona.

– Jeśli będzie trzeba pomóc gdzieś blisko mojego domu, to ja takiej pomocy udzielę, ale żebym znów chodziła do lasu, to nie – mówi. – Każde wyjście kosztowało mnie tyle emocji, tak to przeżywałam, że nie byłam w stanie wystukać numeru w telefonie. Tak mną trzęsło. Trzeba być nieźle zahartowanym, żeby móc na to patrzeć, a jeszcze jak się trafi na dzieciaczki, to już w ogóle.

Kiedy znajdowała w lesie porzucone zabawki albo pampersy, dręczą ją pytania: a może trzeba było wyjść wcześniej? Może by im pomogła? Gdzie teraz pójdą? W marcu poszła posprzątać obozowisko, z którego straż zgarnęła uchodźców. Był mróz, szron na ziemi, ale pogranicznicy przed wywózką z toreb i plecaków wytrzepali im skarpetki, ubrania na zmianę, jedzenie, lekarstwa.

Małgorzata: – Zapytałam, dlaczego to zrobili. Jakaś siksa w mundurze wysłała mnie do zakładu psychiatrycznego, bo mam przywidzenia, a oni są dumni, że bronią granic. Jaka w tym zachowaniu była godność?

Podczas spaceru obywatelskiego po otwarciu strefy Joanna Pawluśkiewicz z ruchu Nie dla Muru i Obozu dla Puszczy wywołuje przez megafon Caritas, Polską Akcję Humanitarną i Polski Czerwony Krzyż.

– Gdzie jesteście? Można już wjechać do strefy – krzyczy Pawluśkiewicz. Odpowiada jej cisza. Kilka dni później wciąż nie wiadomo, czy przyjadą.

– Koledzy pracują nad tym, wkrótce będziemy informować społeczeństwo – słyszę w Biurze Zarządu Głównego PCK, przy czym pracownica zaznacza, że “są tam cały czas i działają w granicach prawa”.

Na pytanie, kiedy Caritas zacznie pomagać ludziom przy granicy, Dominika Chylewska – kierowniczka działu komunikacji Caritas Polska – odpowiada, że organizacja skupiona jest na działaniach w ośrodkach zamkniętych dla cudzoziemców. Prowadzi zajęcia dla dzieci w Białej Podlaskiej. Wolontariusze organizują też warsztaty i wycieczki w ośrodku recepcyjnym w Lininie.

– Wkrótce Caritas Polska dostarczy cudzoziemcom w detencji dodatkowe wsparcie rzeczowe. Cały czas jesteśmy do dyspozycji Namiotu Nadziei w Białowieży, w parafii w pasie przygranicznym – dodaje.

Z kolei Helena Krajewska, rzeczniczka prasowa Polskiej Akcji Humanitarnej, tłumaczy: – Od końca czerwca rozmawiamy z Grupą Granica o możliwości włączenia się w działania na terenie strefy przygranicznej, sprawdzamy, jaka pomoc z naszej strony byłaby efektywna i potrzebna. W tym tygodniu nasi pracownicy wyjeżdżają do strefy, aby ocenić skalę potrzeb i spotkać się z organizacjami aktywnymi na miejscu. Oceniamy też nasze możliwości dalszego zaangażowania się, bo w marcu, ze względu na wojnę w Ukrainie i nasze ponad 8-letnie zaangażowanie w pomoc tamże, wszystkie zespoły zostały przekierowane do pracy przy tym kryzysie. PAH w Ukrainie pomaga na terenach objętych działaniami zbrojnymi lub tam, gdzie pomoc innych organizacji nie dociera lub jest niewystarczająca, dlatego planując wsparcie w innych miejscach, musimy ocenić, na ile będzie ono efektywne i niezbędne.

Wojna w Ukrainie. Dwie granice

– A ja prywatnie nie chciałabym żadnej organizacji prosić o pomoc, bo nie wierzę, że ona mogłaby być skuteczna. Te organizacje, rzekomo mające ogromne doświadczenie w niesieniu pomocy humanitarnej, zupełnie nie są gotowe na tę sytuację. Udowodniło to ich całkowite „wdupiemanie” tego, co tu się dzieje. Czy strefa jest czy nie, nic się nie zmieni – kwituje Marianna. Mieszka w strefie, jej wstrząsające “Dzienniki” regularnie publikuje OKOpress.

Przytaczam jej komentarz PCK.

– To oburzające, zasłaniają w ten sposób swoje nieróbstwo, sugerując, że pomoc, której powinni udzielać, byłaby niezgodna z prawem, co jest totalną bzdurą – mówi.

O PAH też nie ma najlepszego zdania: – Baza potrzebna jest w strefie, do której ta organizacja – działająca w innych krajach na terenach ogarniętych wojną – bała się wejść. O ile wiem, PAH jeszcze wiosną dostał szczegółowe wytyczne dotyczące tego, jakiego wsparcia potrzebują osoby niosące realną pomoc uchodźcom. Jak dotąd z nich nie skorzystał. Czas na poprawkowy egzamin z człowieczeństwa.

Marianna dodaje, że od wojny w Ukrainie sytuacja na polsko-białoruskiej granicy mocno się zmieniła.

– Słowo “uchodźca” zyskało nowy wymiar, choć to Ukraińcy byli nazywani prawdziwymi uchodźcami, a ci z granicy polsko-białoruskiej – “turystami Łukaszenki”. Jednak samo słowo “uchodźca” przestało być tak negatywnie postrzegane jak wcześniej. Dla nas, dla osób pomagających od tak dawna, wspaniałe było, z jakim entuzjazmem cały naród ruszył, żeby pomagać uchodźcom z Ukrainy, uciekającym przed bombardowaniami tego samego potwora, który bombarduje Syrię – mówi.

I dodaje: – Ale zobaczyliśmy też, jak mogłoby to wyglądać tutaj, jak można było uratować ludzi umierających w naszym lesie. Tego samego dnia widzieliśmy w mediach obrazki, jak pogranicznicy przenoszą przez granicę dzieci uciekające z Ukrainy, a na własne oczy – jak pogranicznicy tutaj wyrzucają dzieci na śnieg, przez druty. Nie mogę tego pojąć. To z jednej strony piękny przykład chęci pomocy bliźnim, a z drugiej – najordynarniejszego rasizmu, jaki można sobie wyobrazić.  

To, czego wolontariusze potrzebują od dużych organizacji humanitarnych takich jak PAH, podkreśla Marianna, to pieniądze na działania terenowe, magazyn, medycy w terenie. Ale żadnych namiotów czy szpitali polowych.

– To by się na pewno skończyło push-backami. Dopóki rząd nie zakończy polityki wywózek, ze wszelką pomocą musimy docierać w ukryciu – mówi Marianna.

Kawałek ojczyzny w woreczku po tytoniu

Ostatni raport Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka mówi o 11 tys. osób, które od października 2021 roku prosiły o pomoc, w tym około 700 dzieci. Prawie 200 osób zaginęło na pograniczu.

Hope&Humanity donosi z kolei, że białoruska policja “czyści” miasta z migrantów; wchodzi do mieszkań i hosteli, ludzi z przeterminowanymi wizami pakuje do więzień na czas przed deportacją. Mariusz, aktywista znany jako Człowiek Lasu, szacuje: w pasie śmierci, na bagnach po stronie białoruskiej, jest pewnie ponad siedemset osób. Tylko w piątek dostał trzy lokalizacje od ludzi wzywających pomocy.

Od bohatera do podejrzanego. Straż Graniczna nęka Człowieka Lasu, który ratuje uchodźców na pograniczu polsko-białoruskim

Plecak, który pakuje na akcję, jest nieco lżejszy niż zimą.

– Towar deficytowy to woda. Ludzie potrzebują też elektrolitów, jedzenia, powerbanków. Największy problem to tzw. stopa okopowa – odparzona od wilgoci, z ranami i pęcherzami. Smród nie do opisania – mówi.

W niedzielę spotyka w puszczy 24-latka z Jemenu, opatruje mu drobne rany od drutu na dłoniach i te nieszczęsne stopy. Chłopak nie może na nich stać, syczy z bólu, tak pieką. Był przerzucany przez granicę sześć razy, od czterech dni nic nie jadł. Rozmawiają po arabsku, przez tłumacza offline. Jemeńczyk wiedział, na co się pisze, ale innego wyjścia nie miał. Jest chrześcijaninem, był prześladowany.

Trzech innych Jemeńczyków i czworo Rwandyjczyków w głębi lasu Mariusz zaopatruje nieco później. Dotykam ramienia jednego z nich, Arsena – jego kurtka jest przemoczona, leje od kilku godzin.

– Wszyscy tu jesteśmy młodzi, mamy siłę na marzenia – uśmiecha się w ciemności.

Inny, 18-letni chłopak trzęsie się z zimna, kolejny wymiotuje po brudnej wodzie. Mariusz rozdaje folię termiczną, pałatki, wodę i jedzenie. Swoją bluzę oddaje jedynej dziewczynie w grupie, zostaje w koszulce. 

Mariusz ogłosił w mediach społecznościowych, że zbiera ochotników do “leśnej ekipy” interwencyjnej. Zgłaszają się ludzie z całej Polski. Uruchomiono zrzutkę na jego działania humanitarne. Także po to, żeby zbierać świadectwa do powołanego właśnie Muzeum Niechcianych. W poniedziałek znalazł kolejny eksponat: w pospiesznie opuszczonym koczowisku w puszczy, wśród rozrzuconych ubrań, leżał woreczek po tytoniu. W woreczku – ziemia.  

– Zabrali ze sobą kawałek ojczyzny – zgaduje Mariusz. W obozie znalazł jeszcze flakonik perfum z tureckimi naklejkami. Ma nadzieję, że to nie była łapanka, że jednak im się udało.

wyborcza.pl

Więcej postów