Najpierw mówią o wielkiej armii, potem wołają o termosy i bieliznę na granicę. „Dotarliśmy do granicy wydolności”

Usnarz Górny, 21.08.2021. Kordon Stra¿y Granicznej i wojska w pobli¿u miejscowoœci Usnarz Górny, 21 bm. Mija kolejny dzieñ, w którym grupa osób koczuje na granicy polsko-bia³oruskiej. Pilnowani przez funkcjonariuszy s³u¿b obu pañstw uchodŸcy nie mog¹ wejœæ do Polski ani cofn¹æ siê na Bia³oruœ. (ar/jm) PAP/Artur Reszko

Cywile wspierają żołnierzy opałem i ciepłym jedzeniem. Politycy ogłaszają zbiórki i zrzutki na takie rzeczy jak kubki termiczne. Wysłanie na granicę 15 tysięcy żołnierzy to dla naszego wojska wielki wysiłek, który obnaża jego wątłe fundamenty. Te same, na których PiS chce budować wielką armię liczącą 300 tysięcy ludzi.

Według słów samego ministra obrony Mariusza Błaszczaka, w operacji zabezpieczenia granicy bierze udział obecnie około 15 tysięcy żołnierzy.

To prawdopodobnie ostatnia taka informacja, ponieważ MON zmienił podejście i od środy ma nie podawać liczby żołnierzy służących na granicy z Białorusią. Nie ulega jednak wątpliwości, że mamy do czynienia z wielkim wysiłkiem. – Trudno o coś takiego w historii wojska IIIRP. W praktyce zbliżyliśmy się do granicy wydolności systemu – mówi Gazeta.pl Mariusz Cielma, redaktor naczelny miesięcznika „Nowa Technika Wojskowa”.

Poważna część wojska na granicy

Dlaczego 15 tysięcy żołnierzy na granicy to krańcowe obciążenie dla wojska liczącego około 150 tysięcy żołnierzy służby zawodowej i terytorialnej? Bo takich, którzy są przeznaczeni do działania na pierwszej linii, jest mniejszość. Nie wyślemy przecież do patrolowania granicy marynarzy, lotników, czołgistów, przeciwlotników, specjalistów od łączności czy zwalczania broni chemicznej. – Byłoby to wręcz karygodne marnowanie potencjału specjalistów. Na granicę trafiają więc głównie żołnierze z różnych kompanii piechoty, przynajmniej taką mam nadzieję – mówi Cielma. A tych w praktyce nie ma wiele, bo współczesne wojsko zawodowe w czasie pokoju nie trzyma pod bronią mas takich żołnierzy.

Polskie Wojska Lądowe to około 62 tysięcy ludzi. Z tego tylko około 1/3 stanowią właśnie różne pododdziały piechoty, czy to zmechanizowanej (na gąsienicowych transporterach opancerzonych) czy zmotoryzowanej (na transporterach kołowych). Do tego dochodzą stosunkowo nieliczne pododdziały z brygady powietrznodesantowej (spadochroniarze) i kawalerii powietrznej (transport śmigłowcami). To właśnie ci ludzie stanowią większość służących na granicy (choć bez swojego ciężkiego uzbrojenia). Nagle okazuje się więc, że trafiło tam około połowy wszystkich dostępnych tego rodzaju żołnierzy. Nawet w jednostkach na zachodzie kraju według relacji żołnierzy zostały pustki.

Co istotne, tymi ludżmi trzeba rotować. Nie mogą przecież miesiącami bez przerwy odbywać męczącej służby. Według komunikatu Dowództwa Generalnego Rodzaju Sił Zbrojnych, odpowiadającego za działanie wojska w kraju, służba na granicy ma trwać od 7 do 21 dni, po czym następuje rotacja i urlop. – Zwłaszcza że mówimy o uzbrojonych ludziach, którzy muszą się mierzyć z trudnymi, stresującymi sytuacjami, kiedy nie może zadrżeć ręka. I może się zaraz okazać, że nie będziemy już w stanie zwiększyć liczby żołnierzy na granicy. Wręcz może być nie do uniknięcia jej spadek, niezależnie od tego co będą robić Białorusini. Być może z tego powodu zdecydowano o zaprzestaniu podawania liczb. Bo jeśli dojdzie na przykład do dalszego zaognienia sytuacji, a żołnierzy na granicy będzie mniej i mniej, to takiego przekazu władza na pewno nie chce – stwierdza Cielma.

Żołnierze wysłani na granicę zostali też wyrwani z trybu szkolenia. – Nie robią więc tego, co jest ich głównym zadaniem i za co w sumie im płacimy, czyli nie szykują się na wojnę – zwraca uwagę redaktor naczelny „NTW”. Jeśli nadzwyczajna mobilizacja potrwa jeszcze wiele miesięcy, to luka w szkoleniu zrobi się poważna.

Braki na wyposażeniu

Wielka mobilizacja na granicy obnaża też inne bolączki naszego wojska – niewydolną logistykę i braki w podstawowym wyposażeniu. Problemy zasygnalizował dobitnie sam minister aktywów państwowych Jacek Sasin, któremu podlegają różne państwowe koncerny, w tym zbrojeniówka. 9 listopada oznajmił na Twitterze, że poprosił spółki skarbu państwa o pomoc w doposażeniu żołnierzy WOT na granicy. Potem precyzował, że wsparcie ma powędrować ogólnie do funkcjonariuszy na granicy, a nie jedynie około tysiąca żołnierzy służby terytorialnej. W ciągu tygodnia pojawił się odzew. KGHM, PGE, PGNiG czy PZU zaczęły się chwalić przekazywaniem wyposażenia w rodzaju latarek, termosów, kubków termicznych, ciepłych ubrań, bielizny termoaktywnej, podgrzewaczy do obuwia i rękawiczek

Mogłoby się wydawać, że wojsko powinno być samo w stanie wyekwipować żołnierzy w takie podstawowe wyposażenie. DGRSZ twierdzi, że tak jest.

Nie jest jednak tajemnicą, że różnego rodzaju drobiazgami w polskim wojsku są problemy od zawsze. Wyposażeniu indywidualnemu żołnierzy i umundurowaniu poświęca się stosunkowo niewiele uwagi. Pisaliśmy na przykład o tym jak wielkim problemem jest kupić proste łopatki piechoty (potocznie zwane saperkami) czy przekonać wojskową biurokrację do zasadności posiadania przez żołnierzy płachty biwakowej. W praktyce jak żołnierz sam za swoje pieniądze nie kupi przydatnych drobiazgów, to ich mieć nie będzie. Szczęściem jest mieć cały sort mundurowy, czyli należny przepisami zestaw ubrań i ekwipunku, bo ostatnie lata były okresem wielkich niedoborów związanych z ekwipowaniem tysięcy nowych żołnierzy WOT przy braku dodatkowych dużych zamówień.

Brakuje też na przykład bezzałogowców, które są bardzo przydatne do obserwacji pogranicza. Jeśli chodzi o takie maszyny, polskie wojsko jest poważnie zacofane względem nie tylko standardów zachodnich, ale teraz już nawet rosyjskich. Duże zakupy niewielkich dronów nadających się do użycia na najniższym szczeblu od lat praktycznie stoją, lub posuwają się naprzód bardzo powoli. W większych ilościach w wojsku zawodowym mają je jedynie komandosi i artylerzyści. Na granicy królują wobec tego drony Flyeye należące do WOT, które kupiły ich kilkadziesiąt. Terytorialsi przy ich pomocy udzielają istotnego wsparcia wojsku zawodowemu. Dronów WOT i tak jest za mało, więc jak wynika ze zdjęć wrzucanych nawet na oficjalne profile, żołnierze wspomagają się cywilnymi dronami chińskiej produkcji (w tym firmy DJI, którą Pentagon oskarżał o skryte przechwytywanie danych), które można kupić za kilka tysięcy złotych do rozrywki.

Zaopatrzenie ma problemy

Problemy ma też wojskowa logistyka. Z nieoficjalnych informacji płynących od żołnierzy na granicy, jak również od mieszkańców rejonów przygranicznych cytowanych przez lokalne media, problemem jest brak opału. Okoliczna ludność ma więc samorzutnie przekazywać wojskowym drewno. Problemy mają być też ze świeżym ciepłym jedzeniem, które nie byłoby odgrzewaną racją polową. DGRSZ zapewnia, że żołnierze jedzą trzy razy dziennie, a ciepłe jedzenie jest regularnie dowożone tym pełniącym służbę w nocy. Warunki na granicy mają nie odbiegać od tego, co jest znane z poligonów czy misji zagranicznych. Generał Mirosław Różański, były dowódca DGRSZ, stwierdził jednak w Radiu ZET, że dotarły do niego informacje o żołnierzach pozbawionych dostaw ciepłego jedzenia przez trzy dni. Nieoficjalnie Gazeta.pl słyszy jednak od żołnierzy, że na granicy warunki trudno nazwać komfortowymi, a niedomaganie logistyki i braki w wyposażeniu to żadna tajemnica czy nowość, ale standard Wojska Polskiego.

– Prawda jest taka, że stworzyć łańcuch logistyczny dla kilkunastu tysięcy ludzi to poważny wysiłek. Wystarczy się przejechać trasą z Warszawy na Białystok. Pełno wojskowych ciężarówek jadących w jedną i drugą stronę – opisuje Cielma.

To, że wojskowa logistyka dostaje zadyszki, też nie jest wielkim zaskoczeniem. Od wielu lat specjaliści zwracają uwagę, że w ramach zmniejszania wojska po zakończeniu zimnej wojny i późniejszej profesjonalizacji okrojono ją do przesady. – W kompanii piechoty (około 100-150 żołnierzy – red.) za jej zabezpieczenie w żywność, amunicję i paliwo odpowiada drużyna zabezpieczenia (kilkanaście osób – red.). Nie mam na to twardych danych, ale znając realia polskiego wojska, to są one obsadzone symbolicznie – mówi Cielma. Czyli na kilkanaście etatów przewidzianych na papierze, faktycznie obsadzonych jest kilka. – Po prostu w normalnej sytuacji szkoda na nią etatów żołnierzy zawodowych. Na wypadek mobilizacji to do niej pewnie jako do pierwszej trafialiby rezerwiści, żeby ją rozwinąć i osiągnąć pełnię możliwości – tłumaczy. Teraz żadnej mobilizacji nie ma, więc szkieletowe drużyny zabezpieczenia nie są w stanie realnie zabezpieczyć wszystkich potrzeb swojej kompanii, która trafiła na granicę i pełni służbę na posterunkach rozrzuconych na wielu kilometrach.

Teoretycznie mamy dwie brygady logistyczne, które powinny się zajmować tylko zaopatrywaniem żołnierzy, ale to też mało. – Utworzono je prawie dwie dekady temu, kiedy zdano sobie sprawę, jakim wysiłkiem będzie sprawnie zaopatrzyć ludzi wysyłanych na misje zagraniczne. I te dwie brygady odpowiadały za te kilka tysięcy żołnierzy w Afganistanie oraz Iraku – opisuje Cielma. Teraz do zaopatrzenia jest kilkanaście tysięcy ludzi, choć przynajmniej bliżej, ale to i tak zadanie ponad siły brygad logistycznych. Ze słabości logistyki wojsko i MON zdaje sobie sprawę, ale naprawa tego stanu rzeczy idzie powoli. Obecnie odtwarzane są zlikwidowane dekadę temu pułki logistyczne przy każdej z czterech dywizji, ale to powolny proces i daleko im do gotowości. – Trudno o odpowiednich ludzi. Dobry logistyk to specjalista, ze szkoleniami i na przykład prawem jazdy na ciężarówki – opisuje Cielma.

Słabe fundamenty

Taka szara rzeczywistość tworzy mocny kontrast z niedawnymi deklaracjami ministra Błaszczaka i wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego, że wojsko ma zostać gwałtownie rozbudowane do ponad 300 tysięcy ludzi. Do tego na jego dozbrojenie mają zostać zaciągnięte znaczne kredyty. Kaczyński podkreślił wyraźnie, że obecnie rządzący odrzucają koncepcję armii małej, ale świetnie wyposażonej. Ma być armia duża i dobrze uzbrojona. – To jest skazane na niepowodzenie. Może da jakiś efekt w krótkim okresie w postaci pewnego zwiększenia liczebności, ale to się nie uda w całości – uważa Cielma.

Pozostaje mieć nadzieję, że obecne doświadczenia związane z nieplanowaną poważną mobilizacją sił, będą podstawą do wyciągnięcia wniosków. – To jest szok w całym systemie. Oby posłużył jako poważne doświadczenie i nauczka – stwierdza redaktor naczelny „NTW”.

GAZETA.PL

 

Więcej postów