Tuż przed 10 rano wjeżdżamy do Szymek. To typowa podlaska wieś ciągnąca się wzdłuż jednej ulicy. Na skrzyżowaniu z inną drogą stoi jedyny we wsi sklep. Jeszcze jakiś czas temu była tu ostatnia wiejska szkoła w rejonie. Tuż przed zamknięciem dostała fundusze z UE na wymianę okien. Przed wakacjami zamknęli szkołę. A po wakacjach wymienili okna w nieużywanym przez nikogo budynku.
Widoczny za gospodarczymi budynkami las leży już w strefie stanu wyjątkowego. Granica strefy jest dziurawa jak sito. Od strony Białorusi wychodzą przez nią zastępy uchodźców. Od strony Polski wchodzi ktokolwiek, kto ma taką potrzebę.
Szymki. „Jak ich brali siłą, to się popłakałam”
W głębi głównej drogi widzimy auta straży granicznej i wojska. Obok nich zamaskowani strażnicy i żołnierze z długą bronią. Funkcjonariuszka straży pakuje właśnie do samochodu ostatnie dwie osoby – matkę i jej może 7-letnią córkę. Obie okutane w ciepłe płaszcze. Dziewczynka ściska z całej siły rękę matki. Obie zanoszą się płaczem.
– No Belarus! – krzyczy kobieta.
– Not Białoruś, not Białoruś – uspokaja ją strażniczka.
Jej obietnica nie utrzyma się dłużej niż 12 godzin. Jeszcze tego samego dnia kobieta z dzieckiem i 24 innych osób z Szymek zostanie odstawionych przez straż na linię granicy. Ponieważ widzieli i sfotografowali ich dziennikarze, zostaną także ujęci w oficjalnych statystykach.
Mimo że pojazdy wojska i Straży Granicznej odjeżdżają, wśród zgromadzonych przy drodze ludzi wciąż panuje duże poruszenie.
Mieszkanka wsi: – Sąsiadka słyszała płacz dziecka o 3 w nocy, ale bała się wyjść. Ja ich dopiero o 7 zobaczyłam. Zrobiłam zdjęcie rodzinie, opieprzył mnie strażnik. Powiedziałam, że jestem na swojej posesji i mogę robić, co chcę.
Mieszkanka wsi: – Jednego wrzucili na bosaka i plecaki na pakę samochodu. Spytałam się, czy zrobić im herbatę, to powiedzieli mi że mam nie przeszkadzać. Ta kobieta mówiła im, żeby jej nie wywozili na Białoruś. Strażniczka odpowiadała, że nie wywiezie na Białoruś tylko do Michałowa. Kobieta: „Ja ci nie wierzę. My wolimy zginąć tutaj całą rodziną. Zabijcie nas na miejscu”. Potem wyszła jedna sąsiadka i mówi, że jak chcą, żeby ich zastrzelić, to niech strzelają.
Mieszkaniec wsi: – Tego Łukaszenkę to bym poganiał po lesie. To jest zbir.
Starszy mężczyzna: – Co się tu wyrabia to… Jak pilnują granicy? Tyle wojska jest i nie mogą ustalić. Codziennie przechodzą i nie widzą. Przed państwem czterech przywieźli i dołączyli do grupy. Łącznie było ich ponad dwudziestu. Ciuchy leżą przy drodze. Jakaś torba leży. Nie zaglądałem do niej, bo mówię, jeszcze jakaś bomba tam jest? (śmiech). Ubrania leżą po łąkach, bo przebierają się w suche, a te zostawiają.
Mieszkanka wsi: – Ten nieprzyjemny strażnik graniczny latał tu jeszcze po krzakach i szukał, czy ich nie ma więcej. Ten co powiedział mi: „To niech ich pani weźmie”. Ja: „Proszę pana, ale to są ludzie”. On mi na to: „To chce ich sobie pani do siebie wziąć?”. Ja mówię: „Mogę wziąć, ich trzeba nakarmić, ogrzać, to zapraszam”. On mówi: „Nie, na zawsze”. Ja mówię: „Pan dobrze wie, że na zawsze to ich zabrać nie mogę”. On mi na to, że to proszę się tutaj nie kręcić. Ja: „Proszę pana, skoro pan do mnie tak mówi, to ja też mogę pana zapytać – to jak pan pilnuje, skoro ci ludzie doszli aż tutaj? A skoro tutaj przyszli, to mnie to interesuje”. No i sąsiadka do mnie mówi: „Przestań im tu pyskować, bo będziesz miała kłopoty”. Ja mówię: „Ale co? Do więzienia mnie wsadzą? Proszę bardzo”.
Starszy mężczyzna: – Na dzień po kilkadziesiąt ludzi przychodzi. Idą, gdzie mogą, po polach, po lasach. Ten co siedział z tym dzieckiem na rękach to cały do pasa był mokry. Przez jezioro w Siemianówce przepływają i mokre ubrania zostawiają na brzegu. Topią się. Jednych z bagna wyciągali z powietrza, na linach, bo tak się topili.
Mieszkanka wsi: – Pozwolili strażnicy przewinąć to dziecko w samochodzie. Tak że mają ludzkie odruchy. Ale jak ich na siłę brali, to się popłakałam. Ci mężczyźni trzymali się za słup i na siłę się nie dali. A te kobiety rzuciły się na nich i ich własnymi ciałami zasłaniały. W końcu trzech wrzucili siłą na ciężarówkę i odwieźli.
Starszy mężczyzna: – Powinni tu państwo być częściej, bo to co się tu dzieje, to jest tragedia.
Mieszkanka wsi: – Jedźcie do Michałowa i zobaczcie, co z nimi.
Michałowo. „Te dzieci umrą w lesie”
Jedziemy do Michałowa. W największym 3-tysięcznym miasteczku w okolicy stoi okazała placówka Straży Granicznej. Przed bramą pełno wojska, może ze 200 żołnierzy. Nowi, dopiero co ściągnięci do strefy z innych części kraju. Ciekawie rozglądają się po okolicy.
Dowódca przekazuje rozkazy 50-osobowej grupie żołnierzy: – Dużo tych posterunków jest, każdy będzie miał co robić. Wychodzą dużymi grupkami, żebyście wiedzieli. Musicie się przygotować na to. Alkohol, wiadomo. Jeżeli ktoś będzie chciał pić, to nie służyć. Kto ku**a pije, ten nie służy.
Brama placówki jest zamknięta dla dziennikarzy i prawniczki, która zdążyła dopiero co dojechać. – Nie macie na co czekać, nikt do was nie wyjdzie – mówi strażnik, odwrócony do nas plecami.
Na podwórku chaos – krzyk, płacz, zawodzenie. Strażnicy usiłują nakłonić 17 uchodźców – siedmioro dzieci, pięć kobiet, pięciu mężczyzn – do wejścia do budynku. Kolejnych 9 ludzi znajduje się już wewnątrz.
– Jestem prawniczką – mówi do strażnika Maria Poszytek. – Chcę przyjąć pełnomocnictwa od tych ludzi.
– Mamy tu prawników – odpowiada odwrócony plecami strażnik.
Zgromadzeni przy bramie ludzie próbują podawać jedzenie przez pręty bramy. Strażnicy w ostry sposób nakazują migrantom pozostać na miejscu i nie podchodzić do ogrodzenia. Ludzie rzucają batony, paczki ciastek, banany, pieluchy, butelki z wodą – tak, aby doleciały do potrzebujących.
Dzieci próbują przejść do ogrodzenia pomiędzy strażnikami. Ci z początku je zatrzymują, potem odpuszczają. Dzieci odbierają wodę, soczki, słodycze pod siatką ogrodzenia.
– Jako prawniczka wolałabym być w środku, brać udział przy czynnościach prowadzonych z tymi ludźmi. Okazuje się, że praca prawniczki sprowadza się do tego, żeby dać ludziom orzeszki i wodę – mówi nam Maria Poszytek. Jest na trzecim roku aplikacji adwokackiej. Na obszar kryzysu uchodźczego przyjeżdża, kiedy tylko ma czas.
Dramat na podwórku nasila się. Na ziemi leży mężczyzna ze zranioną nogą. Obok żona – z może rocznym dzieckiem na rękach. Przy nich jeszcze dwie kilkuletnie dziewczynki. Wszyscy płaczą. Leżący mężczyzna głaszcze dziecko po plecach. Kiedy zdjęcie wycieknie do sieci, ludzie skomentują, że ma na ręku drogi zegarek.
Dwie strażniczki kucają przy tych ludziach. Podają jedzenie, próbują pomóc przy dziecku. Wokół nie widać nikogo, kto panowałby nad sytuacją. Strażnicy zdają się na swój instynkt. Jedni próbują odseparować uchodźców od stojących przed bramą ludzi, inni pomagają, jak mogą. Strażniczka głaszcze po głowie dziecko płaczącej kobiety. Rozgląda się wokół. Co robić?
Przed bramą pojawia się kilku zaalarmowanych przez aktywistów dziennikarzy.
– Belarus – Pologne! Belarus – Pologne! – Krzyczy do strażników brodaty mężczyzna z szeroko otwartymi oczami, gestykulując dłońmi, jak są przepychani z jednej strony granicy na drugą. Nie mówi w żadnym zachodnim języku. – Belarus! – krzyczy i pokazuje kopanie nogą. – No Belarus! No Belarus!
Później ktoś przetłumaczy wykrzykiwane przez niego słowa: – Te dzieci nie mogą chodzić, one wszystkie umrą w drodze, w lesie. Nie mamy jedzenia ani wody. Idziemy 40 kilometrów na Białoruś, tam nas łapią, biją i odsyłają do Polski. I tak w kółko między Polską a Białorusią!
Pytamy przez bramę, jak się nazywają. Wykrzykują imiona i nazwiska. Zapisujemy ze słuchu: Bhawan J.! Suad J.! Saman A.! Mahar S.! Aunas J.! Jamur S.! Murat A.! Amer H.! Hardik A.! Daniela D.! Ani N.!
Ile lat mają dzieci: – Dwa! Rok! Siedem! Osiem! Trzy!
Skąd przyjechali: – Irak! Turcja!
Z budynku wychodzi wyższy rangą oficer. Mówi coś do strażniczki. Ta otwiera drzwi auta straży granicznej, pochyla się i podwórko wypełnia ogłuszające wycie syreny. Nic więcej nie usłyszymy.
Dwa dni później pytamy rzeczniczkę Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej Katarzynę Zdanowicz o statystyki z tego poniedziałku. Odpowiada, że strażnicy udaremnili 399 prób nielegalnego przejścia granicy, a 15 osób zostało zatrzymanych i trafiło do strzeżonych ośrodków dla cudzoziemców. 26 ludzi z Michałowa strażnicy „zawrócili do linii granicy państwowej”.
Szymki. „Ja tam rasistką nie jestem”
Kilka godzin po wydarzeniach w Michałowie wjeżdżamy ponownie do Szymek od strony stojącego na skraju wsi punktu zabiegowo-szczepiennego. Na poboczu dostrzegamy rodzinę. Zatrzymujemy auto i próbujemy nawiązać kontakt. Nie mówią po angielsku, jedyne: „No police!” [Nie wzywać policji]
Najmniejsze z dzieci ledwie chodzi. Kolejna trójka wygląda na 5–8 lat. Jest jeszcze nieco starszy, może 13-letni chłopiec. Rodzice około czterdziestki. Wszyscy w ciepłych ubraniach, ale bez bagażów, wody, jedzenia.
– Kurds, Irak, Kirkuk – mówi mężczyzna, wskazując na rodzinę.
– Alemania? [Niemcy] – pyta kobieta, gestykulując, aby wskazać jej kierunek. Jak jej wytłumaczyć, że w linii prostej do Niemiec jest ponad 600 kilometrów? Zresztą kobieta nigdzie nie pójdzie. Wyraźnie kuleje. Siada pod ścianą budynku i zdejmuje but. Rozciera zranioną stopę.
Jej mąż pokazuje na telefon: „Wi-Fi!”. Udostępniamy. Łączy się z kimś. Podaje słuchawkę i mówi: „English” [Angielski].
– Polski też – odzywa się mężczyzna w słuchawce. Płynnym polskim, z lekkim arabskim akcentem, informuje, że w Białymstoku jest rodzina, że wyślą taksówkę.
Nie wyślą, bo pod punktem zabiegowo-szczepiennym parkuje zielony pick-up Straży Granicznej. W środku dwóch zamaskowanych funkcjonariuszy.
– Kim jesteście? – pyta nas jeden z nich.
– Dziennikarzami. Ci ludzie są głodni i chcą pić.
Strażnicy wysiadają z auta. Wyjmują wodę, słodycze, jedzenie. Uspokajają przerażonych Irakijczyków. – OK, OK, eat, drink [dobrze, dobrze, jedzcie, pijcie].
– Nieźle was tu Łukaszenko urządził – mówimy do jednego ze strażników.
– Ech, lepiej nie mówić.
– Co się teraz stanie z tymi ludźmi? – pytamy, wskazując na Kurdów. Strażnik przez chwilę patrzy przed siebie.
– Nie wiem – odpowiada zrezygnowany.
Pół godziny później dowiadujemy się, że na miejscu jest już prawniczka, która pobierze od uchodźców pełnomocnictwa, aby mogła ich reprezentować przed władzami. Wracamy do punktu zabiegowo-szczepiennego. Na miejscu jest już drugie auto i więcej strażników. Podchodzimy do nich.
– Dzień dobry!
– To się jeszcze okaże, czy dobry – odpowiada konfrontacyjnie wysoki szpakowaty funkcjonariusz, najwyższy tu rangą, zagradzając nam drogę.
– Tu jest nasza znajoma, chcemy się z nią zobaczyć.
– Nie musicie tam iść – odpowiada.
– Ale o co panu chodzi? Może pan nas wylegitymować.
– Jak będzie taka potrzeba, to was wylegitymuję.
Strażnik, który przed chwilą pomagał uchodźcom, stoi z boku. Nie odzywa się. Teraz ktoś inny podejmuje decyzje.
Ekspedientka ze sklepu we wsi: – Ja tam rasistką nie jestem, ale muzułmanów nie lubię. Ja wiem, co mówię, bo mój dziadek był na zesłaniu na Syberii i ja wiem, co to jest. Tu dwóch panów przy sklepie robiło, patrzą, a idzie rodzinka, grochu tego pięcioro, jedno na rękach, jak gdyby nigdy nic, idą. Dzwonię do Straży Granicznej, mówią, że już dostali meldunek, no ale ile tego można. Dawniej to ludzie mieli furtki pootwierane, drzwi pootwierane, a teraz wszyscy muszą się zamykać i pilnować. No mają dzieci, ale każdy ma dzieci, też ciężko mają. Ja rasistką nie jestem, ale nie lubię, bo to są nieroby. Do Niemiec idą, bo tam socjal. Dziś rano tu w Szymkach też byli, to straż tak szybko przyjechała. Po moją matkę karetka tak szybko nie przyjechała, a jeszcze całą litanię usłyszałam od dyspozytorki, że nie chce mi się matki do lekarza rodzinnego dowieźć i dzwonię na pogotowie.
Mieszkanka wsi: – Najwięcej zgłaszają strażnikom ci, co mieszkają na wyjazdówce. Pani ma tam na górze pokój i ma widok na te łąki i ona co chwilę dzwoni do straży granicznej i co chwilę zgłasza w nocy. Więc ja proszę ich, żeby nie dzwonili od razu do straży, tylko najpierw do organizacji pozarządowych. Ale ci ludzie się boją. Poza tym panowie, z kim tu rozmawiać? Wyszła sąsiadka zza płotu i mówi: skoro proszą żeby ich rozstrzelać, to rozstrzelajcie, po co oni tutaj przyleźli do nas?
– A co z rodziną z piątką dzieci, których zatrzymano przy punkcie zabiegowo-szczepiennym w Szymkach? – pytamy dwa dni później rzeczniczkę podlaskiej straży granicznej.
– Nie mam pewności, bo nie dostałam odpowiedzi na to – mówi.
Obiecuje zorientować się w sytuacji i dać znać. Do tej pory nie dostaliśmy odpowiedzi.
Strefa. Nikt tu nie chce kontaktu
We wtorek rano jesteśmy w strefie stanu wyjątkowego. Ani wjazd, ani wyjazd nie są tu żadnym problemem. Ostatnio, dwa tygodnie temu, byliśmy w Białowieży i Kruszynianach. Podczas tamtej wizyty bardziej zależało nam na rozmowach z miejscowymi przedsiębiorcami z branży turystycznej. Już wtedy właściciele restauracji, wypożyczalni rowerów, przewodnicy po lokalnych atrakcjach mówili, że są w fatalnej sytuacji, nie mają z czego żyć, boją się, że władza przedłuży stan wyjątkowy o kolejny miesiąc. Przedłużyła o dwa.
Teraz chcemy zobaczyć, czy w strefie też koczują uchodźcy, czy raczej – jak nam mówiono – natychmiast po przejściu granicy chcą znaleźć się jak najdalej od niej i zmniejszyć ryzyko, że znowu zostaną cofnięci.
Niezaczepiani przez nikogo włóczymy się po okolicznych lasach i wsiach. Wsie wyglądają na wymarłe. – Czemu się dziwić? Tam albo starsi ludzie mieszkają i oni z domów nie wychodzą, bo i po co, albo warszawiacy domki sobie postawili, a ich teraz nie ma – mówi mieszkanka okolicznej wsi. W Cisówce obok starych wiejskich chałup, stoją pachnące nowością, świeżo odmalowane domki letniskowe. Wszędzie pusto.
Podobnie w lesie. Nie ma uchodźców, nie ma straży, nie ma nawet grzybiarzy, a wśród miejscowych to bardzo popularne zajęcie o tej porze roku. Leśne obozowiska uchodźców, o których dużo mówi się po wsiach, znajdziemy dopiero dwa kilometry za strefą. Jedyny ślad ludzkiej obecności na tym terenie to przelatujący gdzieś daleko helikopter wojskowy.
Docieramy do Zalewu Siemianówka, wzdłuż którego podróżują ponoć uchodźcy. Okolica piękna, na rozlewiskach pływają łabędzie. Ale od tej strony nie da się dojść do brzegu, nawet ścieżką. Teren robi się grząski i błotnisty. To właśnie z tych mokradeł wyciągały uchodźców polskie służby.
Po kilku godzinach w strefie decydujemy się na powrót. Ktokolwiek tędy przechodził, wolał oddalić się od granicy na bezpieczną, choćby kilkukilometrową odległość przed odpoczynkiem i próbą dalszej podróży.
W czasie naszej obecności w strefie tylko raz, już na samym wyjeździe, mija nas auto straży granicznej. Ani my się nie zatrzymujemy, ani oni nie zwalniają. Nikt tu nie wydaje się zainteresowany nawiązywaniem kontaktów z nieznajomymi, jeśli nie jest to absolutnie konieczne.
Mieszkanka okolicznej wsi: – Tutaj na winklu stoi dwóch gliniarzy cały czas. Mają przez całą noc reflektory włączone. I oni się boją sami, bo tu sąsiad z nimi rozmawiał. I oni mu powiedzieli: „Co my zrobimy, jak będzie szła cała grupa, skoro nas jest tylko dwóch?”
Niecałą godzinę po opuszczeniu strefy zatrzymujemy się w lesie obok drogi prowadzącej do wsi Budy. Teren ma tu dziwny kształt. Niewielka część lasu znajduje się na poziomie szosy. Potem nagły skok terenu o dwa metry w górę. Tam można się dobrze schować i nie być widzianym z drogi. Wspinamy się.
Ledwie pięć metrów od krawędzi wzniesienia w głąb lasu zaczynają się ślady po obozowisku. Wygląda na to, że ludzie, którzy tu byli, musieli szybko stąd znikać. Na ziemi porzucone ciepłe kurtki, bluzki, torby, plecaki. O drzewo oparte suszące się buty w dobrym stanie. Na gałęzi wiszą spodnie, na innej – skarpetki.
Po napisach na torbach i opakowaniach produktów żywnościowych, a także ich zawartości, można się domyśleć, skąd pochodzą ich posiadacze i jaką drogą przebyli. Na czerwonej reklamówce widać arabskie napisy, w środku foliowa torebka wypełniona daktylami. Wśród liści walają się opakowania po ciastkach, serkach, puszkach konserwowych z napisami w cyrylicy.
To po tej stronie zalewu. Po drugiej są ludzie z Afryki.
Siemianówka. Zgwałcili mamę, krzyczała: „uciekajcie!”
Od strony szosy to po prostu piękny sosnowy las. Idziemy w głąb jakieś 150 metrów. Dopiero w ostatniej chwili dostrzegamy siedzących na leśnym mchu ludzi. Wszyscy są czarnoskórzy, w ciepłych ubraniach. Teraz temperatura sięga 15 stopni Celsjusza, ale nocą spada do ledwie kilku powyżej zera. Mają przy sobie kilka małych butelek wody i termos, ale prawie żadnego jedzenia. Oni też proszą o udostępnienie internetu. Piszą do rodzin, znajomych, gdzie są, co się z nimi dzieje.
Dwójka z nich – dwudziestoparoletnia Therese i trzydziestoparoletni Andre – przybyła z Kongo. Pozostałych dwóch spotkali ledwie wczoraj i jeszcze ich za dobrze nie znają. Pochodzą z innych krajów w Afryce. Młodszy Moussa ma 15 lat, starszy Pierre niewiele ponad 20. Wszyscy znaleźli się najpierw w Mińsku, a potem trafili na granicę.
Cała czwórka jest francuskojęzyczna, ale Therese mówi też po angielsku. Razem ze swoim kolegą Andre relacjonują ostatnie tygodnie.
Andre: – Miesiąc temu wyruszyliśmy z Konga na Białoruś, ale od trzech tygodni jesteśmy na granicy.
– Białorusini wypychali was na polską stronę?
Therese: – Nie, sami przyszliśmy na granicę. Z granicy przeszliśmy do Polski. W Polsce zobaczyliśmy policjantów. Poprosiliśmy o pomoc. Oni powiedzieli: „Tak, pomożemy wam!”. Powiedzieli, żebyśmy weszli do ich samochodu. Kiedy weszliśmy, odwieźli nas z powrotem na granicę. Mówili: „Wracajcie! Wracajcie!”.
Andre: – Próbowałem im wyjaśnić. Jeden z nich, z zamaskowaną twarzą, uderzył mnie pięścią. Drugi miał broń, powiedział: „Jeśli nie wrócisz, to cię zastrzelę”.
Pierre: – My też byliśmy już w Polsce. Zrobili zdjęcia mnie i Moussie i wyrzucili na granicę. Też grozili nam bronią.
Therese: – Ale białoruska granica już była dla nas zamknięta. Nie było przejścia.
Therese pokazuje film z linii granicznej. W tle widać wiele ognisk, wielu ludzi.
Andre: – Przez trzy tygodnie byliśmy na granicy. Bez jedzenia, bez leków. A ja jestem chory.
Andre pokazuje poparzenia na rękach.
Andre: – Takie same poparzenia mam na całym ciele.
– Skąd one się wzięły?
Andre: – Jestem przeciwko władzy w moim kraju. A jeśli jesteś przeciwko nim, to jesteś celem. Byłem w organizacji zajmującej się prawami człowieka. Organizowaliśmy strajk. Jeden z naszych ludzi został wtedy zabity, a mi zrobili to.
– Therese, a ty dlaczego tu przyjechałaś?
Therese: – Mój ojciec miał bardzo dobrą pracę. Nie wiem dokładnie, co się stało pomiędzy moim ojcem i jego współpracownikami, ale pewnego dnia przyszli do naszego domu i powiedzieli, że nas zabiją. Zgwałcili moją mamę. Mama krzyczała: „Uciekajcie! Uciekajcie!” Mój ojciec załatwił samochód, który zawiózł nas do jego przyjaciół w Zambii. Ale po trzech tygodniach tamci ludzie dotarli do Zambii. Nie mam kontaktu z rodziną, nie wiem, czy żyją. Przyjaciel ojca kupił mi bilet do Europy.
– Jaki jest ostateczny cel waszej podróży?
Therese: – Polska.
Moussa: – Polska.
Pierre: – Polska.
Andre: – Gdziekolwiek, gdzie będę bezpieczny, gdzie mnie nie zabiją.
Therese: – Nie dzwońcie na policję. Bo znowu nas pobiją i wyrzucą na granicę.
Czworo Afrykańczyków wciąż przebywa w Polsce. Dla ich bezpieczeństwa anonimizujemy ich twarze i nazwiska.
Mieszkanka okolicznej wsi: – Po co oni tutaj idą? Ja sąsiadce mówię, że to są biedni ludzie. To sąsiadka mówi: „Jak ona tak może, bierze dzieci i lezie, niech siedzi u siebie”. Ja mówię: „Gdyby ktoś ci po tyłku strzelał, to też byś uciekała i zabierała dzieci”. A pewnie jest tak, że niejednokrotnie cała rodzina się składa na tych ludzi. Skoro Łukaszenko udostępnia wjazd bezwizowy, to pewnie cała rodzina się składa, pewnie się jeszcze zapożycza u znajomych i idźcie dzieci, miejcie lepszy los.
MATEUSZ BACZYŃSKI, MARCIN WYRWAŁ