Lekką rękę państwa z pieniędzmi na cele socjalne już niedługo zastąpi czujne oko nadzorców finansów publicznych. Jeszcze na przyszły rok jest zezwolenie od Unii Europejskiej na stymulowanie post-pandemicznej gospodarki deficytem budżetowym, ale potem trzeba będzie wrócić do polityki ostrożnej. Co to oznacza dla przeciętnego emeryta, korzystającego z zapomogi 500 plus, czy płacącego podatki pracownika i przedsiębiorcy? Może się okazać, że lepiej to już było.
- Rząd będzie musiał prawdopodobnie ograniczać wydatki od 2023 r. Od tego roku skończy się ulgowy czas od Unii Europejskiej na pandemiczne zadłużanie się państw członkowskich
- W polskim budżecie na przyszły rok już nie ma środków na czternastkę dla emerytów, choć uchowała się trzynastka
- Polski Ład przesunie część przepływów podatkowych w stronę budżetu państwa
- W kolejnych latach nie należy się spodziewać wielkich programów socjalnych typu waloryzacja 500 plus, które za sprawą inflacji realnie zamienia się w 432 plus
- To jednak mało prawdopodobne, żeby nawet przy zaciskaniu pasa powtórzyły się wydarzenia z terapii szokowej prof. Balcerowicza z początku lat 90. ub. wieku. Wszystko zależy od kondycji gospodarki, a prognozy są dobre
Życie bez deficytu finansów publicznych to zły sen rządzących polityków. Wyniki wyborcze są lepsze, jeśli rząd jest w stanie przychylić nieba wyborcom za pożyczone pieniądze. A to podwyżki w budżetówce, a to dodatkowy zasiłek, zawsze można w kluczowym momencie w kalendarzu poprawić byt wyborców. Ale gdy trzeba bilansować wydatki z dochodami budżetu i nie zwiększać zadłużenia, wtedy nie jest już tak łatwo.
Być może udaje się to Estonii, która ma zapisany brak deficytów budżetowych w konstytucji, ale polska tradycja jest zupełnie inna. Właściwie my też mamy podobny zapis, ale obowiązuje dopiero przy osiągnięcia tzw. drugiego progu ostrnościowego. Ten zawieszony jest na poziomie, przy którym dług wynosi 60 proc. PKB. Przy okazji to, co jest długiem, a co nim nie jest, konstytucja pozwala ustalać ustawodawcom. Co skwapliwie korzystali z tego przez lata; w rezultacie „dług pozakonstytucyjny” wynosi już 237 mld zł, czyli 17 proc. prawdziwego zadłużenia.
Ostatni raz, gdy w trakcie roku dług general government (uwzględniający finanse wszystkich należących do państwa instytucji finansowych typu BGK, czy PFR) spadł, miał miejsce na koniec 2017 r. Przez rok zmalał o o 2,8 mld zł, by już kwartał później rząd Mateusza Morawieckiego podwyższył go o 25,8 mld zł.
Wcześniej spadki były w pierwszym kwartale 2014 r. o nawet 110 mld zł rok do roku. Ale żeby o tyle zmniejszyć dług, rząd Donalda Tuska musiał zabrać oszczędzającym w OFE 150 mld zł, które były trzymane obowiązkowo przez fundusze w obligacjach skarbowych. Per saldo była to więc nie nadwyżka finansów publicznych, ale deficyt 40 mld zł zalepiony z naddatkiem „jednorazowym 50-procentowym podatkiem od OFE” (150 mld zł to była połowa środków w OFE).
Jednak pod koniec czerwca „twardą deklarację”, że tego podatku nie będzie, w rozmowie z Business Insider Polska złożył wiceminister finansów Sebastian Skuza. Oświadczył wówczas, że nie toczą się żadne prace nad zmianami w podatkach od nieruchomości.
– Nie ma takich propozycji i trudno byłoby wyobrazić sobie wolę, by takie prace nawet na poziomie koncepcyjnym prowadzić – dodał urzędnik.
Gdy nadejdzie 2022 r. i trzeba będzie rozglądać się za dochodami do budżetu, który będzie musiał mieć niższy deficyt, wtedy optyka może się jednak zmienić.
W czwartek padła jeszcze nowa, rewolucyjna propozycja. Minister finansów Tadeusz Kościński anonsował możliwość wprowadzenia dla firm podatku przychodowego zamiast CIT. Za takim podatkiem optuje Związek Przedsiębiorców i Pracodawców (stawka od 1,5 proc. do 15 proc. w zależności od rodzaju działalności), a i Centrum im. Adama Smitha zgłaszało kiedyś propozycję takiej zmiany w CIT, by przy redukcji stawek podatku nie można było już niczego odliczać w koszty, co sprowadzało się realnie do opodatkowania przychodu. Alternatywą jest jeszcze możliwość wliczania w koszty tylko funduszu płac.
432 plus zamiast 500 plus
Według naszych wyliczeń, uwzględniając inflację, obecnie za 500 zł można kupić tyle, ile za 433 zł w kwietniu 2016 r., czyli w pierwszym miesiącu wypłaty świadczenia. W sytuacji dbałości o stabilność budżetu nie należy raczej oczekiwać waloryzacji świadczenia 500 plus.
Jarosław Kaczyński po wprowadzaniu świadczenia na pierwsze dziecko wskazywał, że to już jest forma waloryzacji. Rodziny z dwójką dzieci, które otrzymują obecnie tysiąc złotych, nie mogą więc narzekać, że te realnie 864 zł (2 x 432 zł) w cenach z 2016 r. to mniej niż 500 zł w kwietniu 2016 r. Inną perspektywę mają rodziny z większą liczbą dzieci.
Terapia szokowa u progu?
Nie ma oczywiście w tym nic złego, żeby rząd wydawał dokładnie tyle, ile dostaje w podatkach i nie zadłużał przyszłych pokoleń. W praktyce wygląda to jednak tak, że bilansowanie budżetu kończy się wyższymi podatkami i ubożeniem społeczeństwa. Drastyczną formę terapii szokowej po czasach zadłużania się nad miarę przeszła Polska na początku transformacji ustrojowej.
Jeszcze w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku mieliśmy ścieżkę pozbywania się gierkowskiego długu i zadłużenie państwa stopniowo spadało aż do 2000 r. Terapia szokowa rozpoczęta od 1990 r. realizacją tzw. planu Balcerowicza sprawiła, że stopa życiowa ludzi spadła.
Zakaz podnoszenia płac ponad miarę w przedsiębiorstwach państwowych (tzw. popiwek) nie dopuścił do dodruku pieniądza. Jednocześnie drastycznym podwyższaniem oprocentowania kredytów wpędzono wielu kredytobiorców – szczególnie na wsi – w kryzys. Wszystko po to, żeby pozbyć się hiperinflacji, która nie pozwalała na odbudowę gospodarki i dostosowanie do standardów światowych. W 1989 r. inflacja wynosiła 640 proc., rok później 249 proc., by dopiero w 1991 r. zejść poniżej 100 proc. do 60,4 proc.
Lata później zbieraliśmy tego dobre owoce, gdy gospodarka była już w stanie płacić ludziom więcej za rosnącą produktywność. Ale podczas terapii wiele osób przeżywało życiowe tragedie.
W miarę likwidowania państwowych zakładów i prywatyzacji, zatrudnienie między 1990 a 1996 r. spadło o ponad 15 proc., a w lipcu 1994 r. bezrobocie doszło do rekordowego w ostatniej dekadzie XX w. poziomu 16,9 proc. Produkt krajowy brutto liczony z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej (z uwzględnieniem różnic cen względem tych z USA) spadł w pierwszych dwóch latach terapii o aż 16 proc. Na plus gospodarka wyszła dopiero po pięciu latach reformy, ale jednak z większym bezrobociem.
Teraz oczywiście nie mamy szeregu problemów, jak przy przejściu od gospodarki ręcznie sterowanej do rynkowej, a i mimo pandemicznego, wielkiego dodruku pieniądza inflacja przy dużo wyższej niż 30 lat temu skali gospodarki dochodzi do 5 proc., a nie kilkudziesięciu, jak jeszcze do 1995 r. Szok przy obecnej ewentualnej terapii byłby o wiele mniejszy.