Wprawdzie wbrew zapowiedziom globalny konflikt nie był „wojną, która zakończy wszystkie wojny”, ale gdy opadł bitewny kurz, okazało się, że zakończył coś innego – długą epokę pruderii i sztywnych zasad moralnych.
Dwudziestolecie przyniosło prawdziwą rewolucję obyczajową – kiedy mężczyźni ruszyli na front, kobiety zrzuciły krępujące je niewygodne suknie, zakasały rękawy i wzięły się do pracy. Dennis Nothdruft tłumaczy: „W latach 20. moda damska stała się barometrem społecznych i kulturowych zmian, które definiowały epokę”.
W latach 20. świat mody pełną parą wkroczył w nową epokę, odrzucającą wszystko, co wcześniej mu narzucano. Karolina Żebrowska komentuje: „Osoby zainteresowane modą po pierwszej wojnie musiały przecierać oczy ze zdumienia. Gdzie podziały się ciężkie od kokard, piór i sztucznych owoców kapelusze? Gdzie rozpłynęła się akcentowana od wieków talia?”.
Ciężkie warstwy bielizny odeszły do lamusa. Ich miejsce zajęły proste suknie maskujące talię i… zwyczajnie wygodne. Suknie szyto często dosłownie z prostokąta z dziurami na ręce i głowę. Jednak wbrew powszechnym przekonaniom wcale nie zrezygnowano z gorsetów. Wszak nastała moda na bycie szczupłym, więc panie o nieco obfitszych kształtach potrzebowały czegoś, co okiełznałoby krągłości. Jak opisuje Karolina Żebrowska:
[Gorsety] nie akcentowały już talii, ale pomagały utrzymać „wałeczki” w ryzach, wyrównywały i wygładzały sylwetkę, krępując biust. Z gorsetów całkowicie zniknęły fiszbiny, a za modelowanie odpowiadały gumowe panele. Szczuplejsze panie mogły pozwolić sobie na rezygnację z gorsetu na rzecz wąskiej w biuście koszulki lub stanika i krótszego pasa do pończoch.
Talia została ukryta, ale światło dzienne ujrzały damskie nogi. Suknie i spódnice znacząco się skróciły. Około 1927 r. modne były frywolne stroje ledwie zakrywające kolana. Przed wojną taki strój był nie do pomyślenia! Jak jednak zaznacza Żebrowska: „wbrew współczesnym stereotypom na temat lat 20. ani przez chwilę nie były modne kolana odsłonięte lub krótkie minisukienki. Taki strój można było oglądać jedynie na tancerkach podczas występów rewiowych”.
Diametralnie zmieniło się też podejście do fryzur i makijażu. Pielęgnowane z nabożnością długie włosy stały się passé – zamiast tego modne kobiety wybierały krótkie, ondulowane pukle. Przestały też kryć się z „wstydliwymi” kosmetykami – poprawianie urody za pomocą rozmaitych specyfików stało się wręcz pożądane.
Rewolucja obyczajowa lat. 20 sięgnęła jednak znacznie głębiej niż tylko do damskich szaf. Rozgościła się również w alkowach. Sukienki przestały krępować ruchy, a seks nie miał już służyć wyłącznie płodzeniu potomstwa.
Inicjacja seksualna odbywała się bardzo wcześnie – psycholog Artur Aryjski przeprowadził badania, z których wynikało, że 75 proc. polskich 18-latków u progu międzywojnia miało pierwszy raz już za sobą, a 15 proc. podjęło aktywność seksualną jeszcze przed 14. urodzinami. Na forum publicznym dyskutowano o edukacji seksualnej, orgazmach, związkach partnerskich i małżeństwach homoseksualnych.
Wraz z hasłami „kontroli urodzeń”, „świadomego macierzyństwa” i „satysfakcjonującego współżycia” pojawiła się paląca potrzeba skutecznej antykoncepcji. Dość powszechnie stosowaną – choć nielegalną – metodą „unikania kłopotów” były aborcje. Ale sięgano również po mniej drastyczne środki. Bohaterka najnowszej książki Niny Majewskiej-Brown „Florentyna i Konstanty 1916–1924. Zakładnicy wolności” opisuje:
Co do zapobiegania ciąży – jest znanych kilka sposobów (…). Konstanty nie przepada za prezerwatywami, tłumacząc, że odbierają mu przyjemność i są niewygodne. W sumie mu się nie dziwię, bo najnowszy wynalazek jest daleki od ideału i nie dość, że prezerwatywy są niewygodne dla niego i nieprzyjemne dla mnie, to jeszcze śmierdzą starą gumą.
Gdy raz ich spróbowaliśmy, oboje czuliśmy, że nas obtarły, a to doświadczenie było bliższe dramatowi niż romantycznym uniesieniom. Kostek z ulgą wrócił do wypróbowanych naturalnych prezerwatyw z jelita owczego, ale ich nakładanie ma niewiele wspólnego z romantyzmem.
Nie dość, że najpierw musi zmoczyć je w wodzie, a dla bezpieczeństwa zastosować aż dwie, nakładając jedną na drugą, to w dodatku po użyciu należy sprawdzić ich szczelność i ostrożnie wysuszyć, wypychając gałgankami, żeby się nie skleiły.
Instrukcja pouczała, by przed stosunkiem prezerwatywę nasmarować tłuszczem zwierzęcym – na przykład słoniną – co jednak mogło skutecznie odebrać apetyt na łóżkowe igraszki. Istniała alternatywa, lecz i ona niekoniecznie była kusząca. W powieści Niny Majewskiej-Brown czytamy:
Na rynku są również prezerwatywy z pęcherza rybiego, ale myśl nich zwyczajnie mnie obrzydza i gwałtownie sprzeciwiłam się ich stosowaniu. Z dwojga złego wolę mieć w sobie kawałek owcy niż oślizgłej ryby, choć żadna z tych wizji nie jest szczególnie miła i zachęcająca.
Ponoć pojawiły się w ostatnim czasie nowoczesne lateksowe, jak je nazywają, „gumki”, „kondomy”, „ochraniacze”, „paryskie pończochy gumowe”, „płaszczyki angielskie” czy „listy francuskie”, ale z powodu ciąży jeszcze z nich nie korzystaliśmy.
Zatracenia i odskoczni od szarej codzienności szukano nie tylko w seksie, ale i w narkotykach. Chętnie zażywane przez młodopolskich artystów jeszcze w XIX wieku, w dwudziestoleciu międzywojennym opuściły salony, by wkroczyć „pod strzechy”. Skala problemu była na tyle duża, że zainteresowały się nią władze. Paweł Rzewuski pisze:
W 1923 r. weszła do polskiego prawodawstwa ustawa antynarkotykowa. Znalazł się w niej zapis: „zabrania się wytwarzania, przetwarzania, przewozu i wywozu, przechowywania, handlu oraz wszelkiego w ogóle obiegu opium surowego, opium leczniczego, opium do palenia, i jego odpadków, haszyszu, kokainy, heroiny, wszelkich ich soli i przetworów”.
Pomimo tych starań z wolna narkotyki zaczynały wchodzić na polski rynek, a co za tym idzie, również i do Warszawy. W niektórych sferach stawały się coraz popularniejsze.
Oficjalnie w zakładach psychiatrycznych II RP leczyło się od 100 do 300 narkomanów. Trudno jednak uwierzyć w prawdziwość tych szacunków, skoro „Rzeczpospolita” z 15 sierpnia 1929 r. podawała, że w samej tylko Warszawie jest ok. 15 tys. kokainistów, morfinistów i osób uzależnionych od eteru oraz od opium.
Szacowano, że w stolicy wydaje się na narkotyki do 200 tys. zł. dziennie, a narkotykowy szlak wiódł z Niemiec do Gdańska – i dalej do Rosji. Handlarze świetnie na tym zarabiali – i nie sposób było z nimi walczyć. Reporter „Kuriera Polskiego” donosił:
Mimo że policja zna większą ich część, są wręcz nieuchwytni. Trudno ich złapać na gorącym uczynku, bo nie noszą przy sobie ani towaru, ani pieniędzy. Dostarczają narkotyk w sposób nader wyrafinowany i ostrożny, np. w pudełku od zapałek lub w gilzie papierosa.
W powszechnej świadomości utrwaliła się mocno „cukierkowa” wersja życia naszych przodków w dwudziestoleciu międzywojennym. Epoka ta kojarzy się nam z wytwornymi damami i eleganckimi dżentelmenami, wyszukaną rozrywką oraz kulturą wysoką. Prawda o szalonych latach 20. jest jednak zgoła inna. Również w Polsce były one… po prostu szalone.