Dla Andrzeja Dudy prawda o Katyniu jest wyłącznie martyrologicznym zasobem służącym do moralnego umotywowania aktualnej polityki zagranicznej. Inaczej nie da się wytłumaczyć nazywania Katynia „bestialskim ludobójczym morderstwem” przy jednoczesnym epatowaniu eufemizmami na określanie zbrodni banderowskich – twierdzi Marcin Skalski.
Obserwując uważnie dyskurs toczący się wokół polityki zagranicznej w kręgach bliskich rządowi oraz prezydentowi, jak i legitymizację tejże polityki przez ich wykonawców, można dojść do pewnego niezawodnego wniosku. Otóż, celem polskiej polityki zagranicznej jest powstrzymywanie Rosji. Właściwie nic innego nie przyświeca rządzącym Polską, jak ten właśnie cel. Trudno w zasadzie doszukać się jakiegokolwiek innego poważniejszego posunięcia na arenie międzynarodowej, niż takie, które miałoby charakter mniej lub bardziej konfrontacyjny wobec domniemanych zamiarów Kremla.
Nie sposób dojść do innego wniosku po tym, jak bezceremonialnie poczyna sobie w naszym kraju ambasador pewnego położonego za Atlantykiem mocarstwa, jak obcesowo traktuje całą polską elitę rządzącą i jak musi ona znosić kolejne upokorzenia. Bez autoryzacji namiestnik Mosbacher nie jesteśmy w stanie wykonać żadnego istotnego ruchu na arenie międzynarodowej, które dawałoby nam pole manewru, poczynając od ułożenia na własną rękę relacji z Chinami. Co więcej, nawet wewnętrzne ustawodawstwo Polski bywa „zawetowane” przez rezydentkę ambasady USA w Warszawie, gdy może ono uderzyć w interesy amerykańskich korporacji. Nie może być jednak inaczej, jeśli chce się powstrzymywać Rosję na rachunek USA i gdy samemu prosi się o obecność US Army na zasadach zarezerwowanych dla krajów podbitych. Zapewne kwestią czasu jest też wprowadzenie „antydyskryminacyjnego” ustawodawstwa na życzenie naszego hegemona i to przez „prawicę”. W wyborze między konserwatyzmem a obroną przed „rosyjskim zagrożeniem” rząd i prezydent z pewnością wybiorą to drugie.
Jednakże, jeśli całą politykę zagraniczną, a wręcz sens istnienia własnego państwa sprowadza się do obrony przed zagrożeniem ze strony Rosji, to zagrożenie to albo musi istnieć realnie, albo należy je wymyślić. Dlatego też osoba sprawująca zaszczytny urząd Prezydenta RP podczas wizyty na Ukrainie starała się, jak mogła dać do zrozumienia, że aneksja Krymu jest w istocie agresją na Polskę:
„My, wolni Polacy […] jako sojusznicy, którzy stoją przy Ukrainie ramię w ramię wobec kolejnej rosyjskiej agresji – tym razem takiej, która odebrała Krym, która zawłaszczyła ziemie Doniecka i Ługańska” – powiedział Andrzej Duda na miejscu masowych rozstrzeliwań w Bykowni pod Kijowem, gdzie z rąk NKWD śmierć poniosły także ofiary zbrodni katyńskiej.
A więc wszystko jasne. Teraz ma miejsce kolejna agresja rosyjska, której terytorialne skutki odczuwa Ukraina, a wcześniej miała miejsce agresja rosyjska, której pokłosiem był mord na polskich oficerach. Wszystko układa się panu Dudzie w jedną i logiczną całość, więc czemu miałby sobie odmówić wspominania o Krymie nad grobami Polaków zamordowanych przez NKWD? Kto właściwie zweryfikuje autentyczność hołdów składanych ofiarom?
Sprawa nie zirytowałaby mnie tak bardzo, gdyby nie świadomość, że jedna z tych ofiar to brat mojego dziadka. Nadkomisarz Policji Państwowej Tadeusz Ignacy Skalski (spoczywa w Miednoje w Rosji) służył państwu polskiemu na Kresach – i to nie tylko tych wschodnich, ale także na flance zagrożonej bezpośrednio przez Niemcy. Za tę służbę został zamordowany przez sowietów strzałem w tył głowy, a dziś panu Dudzie ta i tysiące innych śmierci kojarzą się z aneksją Krymu. Najdelikatniej, jak się da, mogę tylko powiedzieć, żeby pan Duda tego typu „hołdy” wsadził sobie w buty, gdyż na mocniejsze sformułowania nie pozwala mi szacunek do urzędu Prezydenta RP, jak i samej Rzeczypospolitej.
Powyższa błazenada wcześniej zyskała zresztą solidny grunt. Na górze Monastyrz w Bieszczadach odnowiono pomnik nagrobny OUN-UPA – zgodnie z obietnicą złożoną wcześniej przez pana Dudę swojemu ukraińskiemu odpowiednikowi, który błaznem jest akurat z zawodu, ale na swoim urzędzie zadaje się zachowywać więcej godności niż polski vis-a-vis.
Dalej było spodziewane przez wielu protokolarne pozdrowienie „Sława Ukrainie – herojam sława” wymienione przez pana Dudę z ukraińskim wojskiem (a zignorowane swego czasu przez Angelę Merkel) – przy jednoczesnym braku pozorów podobnej bezpośredniości w nazywaniu zbrodni banderowskich właściwym mianem. I tak, według osoby obecnie sprawującej urząd Prezydenta RP, „prawda o zbrodni katyńskiej to fundament Polski wolnej, suwerennej i niepodległej”, choć już teraz doskonale wiadomo, że prawda o zbrodni katyńskiej nie jest dla niego niczym innym, jak wyłącznie martyrologicznym zasobem z historii służącym do moralnego jakoby umotywowania aktualnej polityki zagranicznej. Inaczej po prostu nie da się wytłumaczyć nazywania Katynia „bestialskim ludobójczym morderstwem” przy jednoczesnym epatowaniu eufemizmami na określanie zbrodni banderowskich.
Gwoździem wizyty jest oddanie w Odessie hołdu „świętej pamięci prezydentowi profesorowi” Lechowi Kaczyńskiemu, którego uhonorowano tam jeszcze w 2010 roku tablicą pamiątkową oraz nazwą ulicy. Prócz „powstrzymywania Rosji” to właśnie namnożenie ulic czy pomników Lecha Kaczyńskiego w krajach byłego ZSRR zdaje się głównym obszarem aktywności oficjalnego polskiego lobbingu zagranicznego. W przeciwieństwie bowiem do beznadziejnie skromnych praw niedobitków mniejszości polskiej na Ukrainie bądź ekshumacji ofiar UPA, postać Lecha Kaczyńskiego nie dzieli, co w kontekście podsumowania jego dorobku mimo wszystko nie świadczy o nim zbyt dobrze. Łagodna wymowa tej negatywnej przecież oceny i tak zresztą wynika z faktu, że mówimy o osobie zmarłej całkiem niedawno i to w wyjątkowych okolicznościach – stąd nie będziemy przy tej okazji używać sobie na śp. Lechu Kaczyńskim.
Co innego jego uczniowie, zadeklarowani „kontynuatorzy dorobku” Lecha Kaczyńskiego, jak i cały aparat polityczno-propagandowy, którego przedstawiciele sprawiają wrażenie szczęśliwych, że są unurzani w nawozie, a wraz z nimi w nawozie nurzana jest polskość. Tych trzeba określać właściwym mianem, nawet jeśli sprawują najwyższe urzędy w państwie.