Obecne przepisy unijne nie pozwalają na dotowanie działalności kopalń węgla. Wcześniej była taka możliwość, z czego zresztą Polska skorzystała, ale zgodnie z prawem zakłady wydobywcze, które otrzymywały pomoc publiczną na pokrycie strat operacyjnych, musiały być zamknięte do końca 2018 r. Po tej dacie brama została zamknięta. Skąd więc w porozumieniu z górnikami deklaracja, że polski rząd zwróci się do Komisji Europejskiej o zgodę na pomoc publiczną dla kopalń, w szczególności na finansowanie bieżącej produkcji, i to aż na blisko 30 lat? Widzę dwie możliwe odpowiedzi na to pytanie.
Rząd może liczyć na to, że przekona unijnych decydentów do uchwalenia specjalnie dla Polski osobnych przepisów, które umożliwią dotowanie polskich kopalń przez najbliższe trzy dekady. Być może w mniemaniu krajowych polityków sam fakt, że udało się stworzyć harmonogram zamykania kopalń Polskiej Grupy Górniczej przy akceptacji górników, ma zwalić z nóg unijnych urzędników. Nie liczyłabym na to.
Możliwe też, że rząd doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie uda się przekonać Brukseli do wydawania państwowych pieniędzy na pokrycie strat kopalń, a jedynie może liczyć na zatwierdzenie pomocy na likwidację zakładów. Zdecydował się jednak na taki ruch, by wygasić podziemne protesty górników i zyskać na czasie. Negocjacje z Komisją Europejską mogą przecież trwać miesiącami, a w międzyczasie PGG dostanie na przetrwanie 1,7 mld zł pomocy od PFR. Później można rozłożyć bezradnie ręce i powiedzieć: „Chcieliśmy, ale zła Unia się nie zgodziła”.
Zarówno pierwszy, jak i drugi scenariusz mogą skończyć się tym, że trzeba będzie na nowo usiąść do rozmów z górnikami, na nowo tłumić protesty i rysować nowe wizje przyszłości górnictwa. Można i tak – przecież od lat na tym polega „restrukturyzacja” tej branży. Tylko szkoda zmarnowanego czasu, pieniędzy, a nade wszystko ludzi, którym należy się prawda.
Barbara Oksińska