Rząd woli wydawać miliony na zakup testów na koronawirusa w Chinach, Korei Południowej czy Turcji, zamiast kupować w polskich firmach.
Na tych kontraktach zarabiają pośrednicy – spółki powiązane z Prawem i Sprawiedliwością. A kiedy dostawa z Korei 150 tys. testów za 13,5 mln zł uległa zniszczeniu, Ministerstwo Zdrowia odmawia wskazania winnych.
W kwietniu przewoźnik zniszczył 150 tys. koreańskich testów na koronawirusa, zakupionych przez polski rząd. Do tej pory nie dotarła do kraju zareklamowana partia, a rząd nie chce ujawnić nazwy przewoźnika
Rząd kupuje za dziesiątki milionów złotych zagraniczne testy, choć dostępne są znakomitej jakości i znacznie tańsze testy polskich producentów
Głównym pośrednikiem w rządowych zakupach jest firma Argenta, której założyciel i udziałowcy są blisko związani z PiS-em
Tak zwana ustawa antycovidowa zniosła obowiązek przetargów, co zdaniem ekspertów sprzyja korupcji
Czwartek, 2 kwietnia. Godzina 17.00. Na lotnisku Chopina w Warszawie pracownicy Agencji Rozwoju Przemysłu (ARP) czekają na ważną przesyłkę. Kiedy na bezchmurnym niebie pojawia się samolot Polskich Linii Lotniczych LOT, w ruch idą kamery i aparaty fotograficzne. Pracownicy agencji chcą uwiecznić moment, gdy z luku bagażowego boeinga 737 wyjeżdża towar specjalnego przeznaczenie – 150 tys. genetycznych testów na koronawirusa kupionych przez rząd w Korei Południowej.
Koreańskie testy na prośbę polskiego premiera
To miała być zaledwie pierwsza partia z 300 tysięcy testów, które ARP zakupiła za 6 mln euro (ok. 27 mln zł) z Korei Południowej. Przy okazji agencja chciała też wypromować ten zakup jako duży sukces rządu w walce z pandemią. Jeszcze tego samego dnia informacje o przylocie samolotu z dużą partą testów pojawiają się na jej społecznościowych profilach. O wydarzeniu piszą też media.
Także w koreańskiej prasie 2 kwietnia pojawiają się artykuły na ten temat. Tamtejsi dziennikarze piszą, że firma SolGent, będąca globalnym liderem w diagnostyce molekularnej, wysyła do Polski testy „na specjalną prośbę polskiego premiera Mateusza Morawieckiego”. Informują, że dzień wcześniej magazyny SolGent odwiedził polski ambasador Piotr Ostaszewski, potwierdzając grafik transportów i wyrażając nadzieję na „stabilną, długoterminową współpracę”.
Dwa dni później na konferencji prasowej szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk chwali się „udaną” transakcją z Koreańczykami. Podkreśla, że jeszcze w kwietniu rząd zamierza dokupić od nich kolejne 200 tys. testów za 4 mln euro (ok. 18 mln zł).
Wydaje się, że te dostawy rzeczywiście pozwalają szybciej identyfikować koronawirusa. Na początku kwietnia liczba wykonywanych w Polsce testów zaczyna gwałtownie rosnąć. W ciągu kolejnych 10 dni przybywa ich o ponad 100 proc. – z 5,3 tys. do 11,2 tys. dziennie.
150 tys. testów na śmietnik
14 kwietnia w Warszawie ląduje kolejny samolot, a w nim druga partia – 150 tysięcy testów od Koreańczyków. Na lotnisku znowu są gotowi do działania rządowi fotografowie i kamerzyści. Sprzęt utrwalający wydarzenie szybko jednak zostaje wyłączony. Wokół tej dostawy zapada kompletna cisza. Próżno szukać wzmianek o tym transporcie na stronach ARP czy rządu. Dlaczego?
Okazuje się, że testy sprowadzone z Korei nie nadają się do użycia. – Przewoźnik nie zastosował odpowiednich warunków transportu. Po prostu nie zabezpieczył testów suchym lodem i je „ugotował” – mówi nam ekspert z branży medycznej. Wyjaśnia, że sprowadzono wtedy testy o ograniczonej stabilności, które trzeba przechowywać w temperaturze poniżej –20 st. C. Wystarczy 10 minut w wyższej temperaturze i tracą one swoje właściwości.
– Wiemy, kto transportował testy? – pytamy.
– Pierwsze testy przewoził samolot LOT-u. Nie wiem, czy drugą partię również – odpowiada nasz rozmówca.
Próbujemy więc ustalić, kto odpowiada za „ugotowanie” tysięcy koreańskich testów. Instytucje odpowiedzialne za ten zakup nabierają jednak wody w usta. ARP za pośrednictwem rzecznika prasowego potwierdza nam tylko, że testy uległy zniszczeniu: „Druga partia, z 14 kwietnia, z powodu stwierdzenia przez pracowników ARP S.A. niedostosowania warunków transportu do specyfiki przewożonego towaru, została nieprzyjęta”.
Sprawca znany, ale tylko rządowi
Pytamy ARP, czy testy zostały odesłane do producenta oraz, czy uzyskano refundację za uszkodzoną partię, a jeśli tak, to jaką i od kogo. Odpowiedź agencji jest krótka: „Tak, druga partii 150 tysięcy testów została zwrócona w całości, otrzymamy nową partię”. Reszta pytań zostaje bez odpowiedzi.
Mijają kolejne dwa tygodnie. Rząd na temat koreańskiej dostawy nadal milczy. W końcu, 27 kwietnia w „Gazecie Dzienniku Prawnym” pojawia się wywiad z ministrem zdrowia Łukaszem Szumowskim. W połowie rozmowy minister, jakby mimochodem wspomina o „niewiarygodnych firmach” sprzedających testy i potrzebie pilnowania „wiarygodności dostawców”.
– Bo? – pytają dziennikarze.
– Zdarzyło nam się, że przyleciał transport 150 tys. testów, ale bez suchego lodu, co oznacza, że testy były przewożone w nieprawidłowych warunkach, co mogło mieć później wpływ na ich przydatność. No i 150 tys. testów musieliśmy zwrócić.
– Kto zawinił? – pada kolejne pytanie.
– Być może firma kurierska. Nie wiem. My jednak twardo powiedzieliśmy, że oddajemy testy i czekamy na nowe – odpowiada minister Szumowski.
Kiedy przylecą nowe testy? Ministerstwo Zdrowia przekonuje nas tylko, że mają dotrzeć „w najbliższych dniach”. Jednak do dzisiaj 150 tys. testów nie dotarło z Korei do Polski.
Nadal też nie wiadomo, kto jest za ten bałagan odpowiedzialny. Minister Szumowski w cytowanym już wywiadzie sugeruje, że za zniszczenie testów odpowiada „firma kurierska”. Chcemy wiedzieć, jak się nazywa. Wysyłamy pytania. ARP i Ministerstwo Zdrowia odmawiają podania jej nazwy. Rzecznik agencji stwierdza jedynie: „Kwestia tego, kto odpowiada za wadliwe dostarczenie towaru, nie leży po stronie odbiorcy”.
– Gdyby odpowiedzialność za transport testów wziął producent, zadbałby o to, żeby testy dotarły w odpowiednich warunkach, czyli na suchym lodzie utrzymującym temperaturę –20 st. C – mówi nam dobrze zorientowana w branży osoba. Wyjaśnia, że koreańska firma SolGent jest znana z fachowości i globalnego rozmachu. Testy kupili od niej m.in. Niemcy, Hiszpanie, Belgowie, Duńczycy, Brytyjczycy czy Ukraińcy.
Ministerstwo Zdrowia i ARP milczą również na temat kosztów transportu testów z Korei do Polski. A jak przekonują nas lotnicy, jeśli zapłacił za nie polski podatnik, to do ceny zakupu testów trzeba też dodać kolejne co najmniej setki tysięcy złotych.
– Ewentualne straty finansowe to jedno, lecz co bardziej istotne, kiedy specjaliści alarmują o potrzebie wykonywania jak największej liczby testów, my wciąż czekamy na zareklamowany towar – dodaje specjalista z branży.
Rząd stawia na zagranicę
Zniszczenie 150 tys. testów na koronawirusa to dla rządu ogromny problem. Pod koniec kwietnia na ratunek władzom przychodzi jednak właściciel Polsatu Zygmunt Solorz. Jego stacja informuje, że przekazał on Ministerstwu Zdrowia 200 tys. testów za kwotę 16 mln zł. Z tej samej informacji dowiadujemy się, że do dokonania transakcji wskazano firmę Argenta z Poznania. Handluje ona m.in. w Polsce produktami medycznymi zagranicznych firm. Zakupione przez Solorza testy pochodziły z Turcji.
Zapytaliśmy Ministerstwo Zdrowia, dlaczego właściciel Polsatu kupił je za pośrednictwem Argenty, która miała w ofercie testy o ograniczonej stabilności w wyższych cenach. Ministerstwo odpowiedziało: „Zakup był przeprowadzony przez Grupę Polsat, proszę więc zwracać się z pytaniem do Grupy Polsat”.
Tomasz Matwiejczuk, rzecznik prasowy Zygmunta Solorza, przekonuje nas, że od tygodni szukał on różnych możliwości zakupu i sprowadzenia testów do Polski.
– Rozpatrywał zarówno opcje zakupu testów w Chinach czy Korei (Południowej oczywiście). Były brane pod uwagę różne rodzaje i typy testów, ale ostatecznie została podjęta decyzja o ich zakupie od firmy Argenta. Są to bardzo wysokiej jakości testy i są używane przez laboratoria wykonujące zlecenia dla Ministerstwa Zdrowia – zastrzega i dodaje. – Firmy Argenta nikt nam nie wskazywał, pan Solorz sam ją znalazł i wybrał. Oczywiście konsultował się z wieloma osobami, ale decyzję o wyborze danych testów podjął sam, bez czyjegoś wskazania – zapewnia Matwiejczuk.
– Nie jestem udziałowcem ani członkiem władz spółki, ale z tego co mi wiadomo, to Zarząd Grupy Polsat zwrócił się do Argenty z prośbą o pomoc i doradztwo przy kompletowaniu rzeczowego zakresu darowizny dla Ministerstwa Zdrowia – mówi założyciel firmy Tomasz Zdziebkowski.
Obecnie prezesem Argenty jest Sławomir Gnalicki, jednak jej głównymi wspólniczkami są Dorota i Katarzyna Zdziebkowskie, prywatnie żona i szwagierka założyciela firmy Tomasza Zdziebkowskiego. To znany poznański biznesmen. Jest też, tak jak minister zdrowia Łukasz Szumowski, działaczem Fundacji Polskich Kawalerów Maltańskich. Pełnił tam ważne funkcje, m.in. członka rady fundacji i członka komisji rewizyjnej.
Zapytaliśmy więc Ministerstwo Zdrowia, czy Łukasz Szumowski zna i współpracował z Tomaszem Zdziebkowskim w ramach fundacji maltańskiej? Resort odpowiedział, że panowie się nie znają.
– Pan Łukasz Szumowski został stosunkowo niedawno, trzy lub cztery lata temu, przyjęty do zakonu a ja jestem jego członkiem od 2005 r. Od początku przez 12 lat prowadziłem aktywną w nim działalność w roli skarbnika, ale od trzech lat, po zakończeniu kadencji, nie jestem już we władzach związku. Z panem ministrem nie zetknąłem się podczas działalności maltańskiej, natomiast być może braliśmy udział w jakiś uroczystościach, nie wiedząc o sobie, ale nie znamy się i nie mamy z sobą kontaktu – zapewnia Tomasz Zdziebkowski.
Zakon maltański nie jest jedyną organizacją, w którą zaangażowany jest założyciel Argenty. Jest on też członkiem zarządu oraz trzyosobowej komisji rewizyjnej Akademickiego Klubu Obywatelskiego (AKO) im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Stowarzyszenie powstało w 2011 r., a na jego czele stanął prof. Stanisław Mikołajczyk. W 2015 r. był on poznańskim kandydatem PiS do Senatu. Nie uzyskał jednak mandatu. Członkiem klubu jest też znany wydawca Tadeusz Zysk, który z list PiS, też bez powodzenia, startował do Sejmu. Natomiast w 2018 r. z ramienia tej partii kandydował na urząd prezydenta Poznania.
– AKO to środowisko ściśle związane z PiS, sympatyzujące z takimi politykami jak Antoni Macierewicz. A do tego jest ultrakatolickie. Kiedy w polityce toczy się spór, AKO staje po stronie partii rządzącej – wyjaśnia nam osoba zorientowana w poznańskich układach towarzyskich i politycznych.
Kiedy rektor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu prof. Andrzej Lesicki potępił w swoim oświadczeniu hierarchów Kościoła za mowę nienawiści po tym, jak abp Marek Jędraszewski nazwał LGBT „tęczową zarazą”, AKO wydało własne oświadczenie, które nazwało wystąpienie prof. Lesickiego „kuriozalnym”. Wśród sygnatariuszy oświadczenia AKO znajdował się Tomasz Zdziebkowski.
Aktywna politycznie jest też jego żona Dorota Zdziebkowska. W wyborach parlamentarnych 2019 r. do składu Obwodowej Komisji Wyborczej nr 38 w Poznaniu została zgłoszona przez Prawo i Sprawiedliwość.
Czy ta aktywność założyciela Argenty i jego żony pomogła firmie w zdobyciu lukratywnych rządowych zamówień? – Moja działalność maltańska nie ma żadnego związku z działalnością Argenty, a fakt członkostwa w zakonie razem z panem ministrem Łukaszem Szumowskim jest zwykłym zbiegiem okoliczności – zapewnia Tomasz Zdziebkowski.
Zapytaliśmy prezesa Argenty Sławomira Gnalickiego, jak firmie udało się zdobyć tak wielką przewagę nad resztą konkurencji na polskim rynku, jeśli chodzi o zamówienia z Ministerstwa Zdrowia.
– Bazując na kilkudziesięciu latach własnych doświadczeń oraz doświadczeniu naszych partnerów zagranicznych, już w styczniu przygotowaliśmy bardzo kompleksową ofertę z najnowszymi technologicznymi rozwiązaniami dla rynku laboratoriów molekularnych, która rozesłana została do wszystkich wiodących jednostek badawczych w kraju. Sprowadzenie testów w tamtym czasie było bardzo trudne, ale w oparciu o międzynarodowe kontakty udało nam się przekonać naszych partnerów do zakontraktowania produkcji dla potrzeb Polski – wyjaśnił prezes Gnalicki, dodając, że przewagę uzyskali także dzięki „zapewnieniu laboratoriom nie samych testów, ale całych zestawów do poboru i transportu próbek i ekstrakcji RNA”.
– To żaden argument – komentuje znawca branży. – Jeżeli zestaw testowy wymaga skorzystania z zestawu do ekstrakcji RNA tego samego producenta, wiąże to nabywcy ręce i wymusza od laboratorium zakupy od tej jednej firmy. Inne firmy, w tym polskie, oferują testy w systemach tzw. otwartych, co oznacza, że laboratorium ma wybór różnych zestawów do izolacji i nie jest skazane tylko na wyroby kupowane w Argencie.
Na pytanie, czy wielki kontrakt udało się firmie zdobyć jedynie dzięki jakości dystrybuowanego produktu, czy także kontaktom w rządzie, prezes odpowiedział: – Nie posiadamy żadnych kontaktów rządowych. To do nas zgłosili się przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia z prośbą o wsparcie, wręcz do naszego pracownika specjalisty, szefa działu biologii molekularnej.
Argenta jest największym beneficjentem rządowych zamówień na dostawę testów na koronawirusa. Od tej firmy oraz jej spółki córki Integry Ministerstwo Zdrowia kupiło 365 tys. sztuk testów za prawie 47 mln zł, a Zygmunt Solorz 200 tys. sztuk za kolejne 16 mln zł. Dla porównania od firmy Blirt, której współwłaścicielem i członkiem rady nadzorczej jest Jerzy Milewski, doradca prezydenta Andrzeja Dudy i gdański radny PiS, kupiono 68 tys. testów PCR jednogenowych za 3,8 mln zł. Sprawę ujawniła „Gazeta Wyborcza”.
W tym zestawieniu wyjątkowo blado wypadają polskie firmy, które nie sprowadzają testów z zagranicy, lecz same je produkują. W firmie Biomaxima z Lublina rząd zamówił jedynie 24 tys. testów za 1,5 mln zł. Druga z polskich firm dopiero liczy na współpracę z rządem, o czym za chwilę.
Kiedy pytamy ARP i Ministerstwo Zdrowia, czy w momencie zakupu koreańskich i tureckich testów nie dało się nabyć polskich testów w porównywalnej jakości i cenie, te zgodnie odpowiadają, że „do niedawna na rynku nie było dostępnych testów polskich producentów”.
Polskie testy: stabilniejsze, tańsze, niepotrzebne
To nieprawda. Polskie testy nie tylko były na rynku, ale były też w lepszej cenie niż zagraniczne. Polski rząd ich nie kupował, a jeśli już to robił, to w symbolicznych ilościach. Pozwoliło to jednak ministrowi Szumowskiemu powiedzieć we wspomnianym wywiadzie w „Dzienniku Gazecie Prawnej”: „rozpoczynamy proces produkcji testów w Polsce. Robią to już dwie firmy i z obiema mamy już umowy”.
Podjęliśmy próby kontaktu z obiema z tych firm. – Liczyliśmy na współpracę z Ministerstwem Zdrowia w większym zakresie, niż to się dotychczas udało. Składaliśmy oferty na dwa rodzaje testów, udało nam się uzyskać zamówienie na ułamek naszej oferty i rządowego zapotrzebowania – powiedział nam Łukasz Urban, prezes Biomaximy z Lublina.
Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, Biomaxima kilkukrotnie składała rządowi oferty na testy. Na początku marca polski producent diagnostyki złożył do Ministerstwa Zdrowia ofertę na testy immunologiczne, tzw. szybkie testy. Przedstawiciele firmy pisali w tej sprawie e-maile do ministra Szumowskiego, wiceministrów, a także Głównego Inspektora Sanitarnego. Nie było jednak ze strony resortu żadnego zainteresowania.
Co ciekawe, zaraz po wybuchu epidemii w marcu minister Szumowski twierdził, że Ministerstwo Zdrowia działa według rekomendacji WHO i że szybkie testy są nieskuteczne. Jednak jeszcze w tym samym miesiącu rząd zakupił w jednej z hurtowni 150 tys. takich testów z Chin.
W marcu, a potem na początku kwietnia Polacy składali do Ministerstwa Zdrowia kolejne oferty, tym razem na testy genetyczne, które zgodnie z rekomendacją WHO badają dwa geny wirusa. Testy te są niezwykle konkurencyjne wobec ich odpowiedników z Korei i Turcji pod kilkoma kluczowymi względami, co nietrudno ocenić, porównując ich charakterystyki publikowane przez wytwórców.
Po pierwsze, odczynniki wchodzące w skład koreańskich testów i znacznej części tureckich mają ograniczoną stabilność, co oznacza, że cały czas testy muszą być przechowywane w temperaturze -20 st. C, w przeciwnym razie mogą one dawać niewiarygodne wyniki. Wytwarzany przez Biomaximę test jest stabilny, czyli zestaw można transportować i przechowywać w temperaturze pokojowej. To znacznie obniża ryzyko utraty właściwości w transporcie, a także koszty transportu i magazynowania testów.
Po drugie, polski test jest dwukrotnie szybszy od koreańskiego: koreański test potrzebuje 120 minut na amplifikację, czyli przeprowadzenie badania, a polski 62 minuty. Oznacza to, że w tym samym czasie polskimi testami można przebadać dwa razy więcej próbek. Ma to o tyle duże znaczenie, że w Polsce mamy niedostatecznie dużo termocyklerów, czyli urządzeń do badania próbek, co ogranicza zdolności przerobowe krajowych laboratoriów.
Polskie testy są wreszcie bardziej czułe od zarówno tureckich, jak i koreańskich odpowiedników.
W końcu, według naszych ustaleń, zagraniczne testy są droższe: koreański test firmy SolGent kosztuje 90 zł za jedno oznaczenie plus koszta przechowywania w odpowiedniej temperaturze, a turecki test importowany przez poznańską hurtownię Argenta kosztuje co najmniej 80 zł za jedno oznaczenie plus koszta przechowywania. Test polskiej Biomaximy kosztuje nieco ponad 60 zł za sztukę i nie generuje dodatkowych kosztów wynikających z konieczności magazynowania w odpowiednich warunkach.
Jak ustaliliśmy, polski test został sprawdzony w Państwowym Zakładzie Higieny, jednak z ogólnej liczby oferowanych resortowi zdrowia ponad 300 tys. testów ministerstwo zdecydowało się dotychczas na zakup mniej niż 10 procent oferowanej ilości. Więc obecnie Polacy sprzedają swoje testy głównie za granicą. Kilka dni temu firma podała, że test, który wytwarza, uzyskał walidację prestiżowego francuskiego ośrodka Institute Pasteur, która otwiera przed testem rynek francuski.
Drugi z polskich producentów dopiero liczy na współpracę z rządem: warszawska Medicofarma produkuje w fabryce w Radomiu 150 tys. testów opracowanych przez Instytut Chemii Organicznej Polskiej Akademii Nauk w Poznaniu. Testy są wytwarzane na podstawie umowy pomiędzy Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego a PAN. Pierwsza ich partia zostanie przekazana przez PAN do ministerstwa za darmo. Testy wprawdzie należą do tych, które muszą być przechowywane w temperaturze -20 st. C, ale są atrakcyjne cenowo. Wstępny koszt jednej sztuki wyliczono na 53 zł.
Produkcja całej partii 150 tys. testów ma się zakończyć na początku czerwca, a po wyprodukowaniu połowy firma ma się zwrócić z zapytaniem do Ministerstwa Zdrowia, czy jest zainteresowane zakupem kolejnych. Kiedy pytamy jej prezesa Cezarego Kilczewskiego, czy otrzyma dalsze zamówienia z ministerstwa, ten jest bardzo ostrożny w odpowiedzi: – Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Mamy nadzieję na taką współpracę, bo po pierwsze jest zapotrzebowanie na takie testy, po drugie test jest polskiej produkcji, więc należałoby wspierać polskie firmy i polską myśl naukową, a po trzecie test jest konkurencyjny cenowo – argumentuje.
Nowe prawo sprzyja korupcji
Trudno stwierdzić, czy polskie państwo marnuje miliony złotych na droższe zagraniczne testy i nie wspiera polskich producentów w wyniku zakulisowych układów, czy po prostu urzędniczego niechlujstwa. Faktem jest, że stworzona w pośpiechu tzw. ustawa antycovidowa stwarza olbrzymie pole do korupcji.
Artykuł 6 ustawy z 2 marca 2020 r. o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych zwalnia mianowicie rząd z organizowania przetargów.
– Artykuł 6 ustawy może ułatwiać zachowania korupcyjne – komentuje to mecenas Konrad Orlik, partner zarządzający w kancelarii Orlik & Partners. – Po to są procedury przetargowe oraz regulacje jak ustawa prawo zamówień publicznych, żeby potencjalne zachowania korupcyjne ukrócić oraz wprowadzić jednolite standardy procedowania. Rozumiem, że obecnie znajdujemy się w trudnej i bardzo szczególnej sytuacji epidemiologicznej w Polsce, w której administracja musi mieć możliwość szybkiego działania, aby skutecznie ratować zdrowie i życie obywateli, ale wszystkie działania muszą być podejmowane zgodnie z prawem. Nawet uproszczenie trybu postępowania nie zwalnia instytucji z obowiązku badania kontrahentów, czy nie są to podmioty powiązane, czy nie stosują stawek dumpingowych itd. Nawet uproszczenie procedury nie powinno zwalniać instytucji z obowiązku ich weryfikacji.
Nowy zapis prawny oznacza tyle, że urzędnik, który nawet drastycznie przepłaci za zamówiony towar, nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności. Konsekwencje jego zamierzonych lub niezamierzonych błędów weźmie na barki podatnik.
ONET.PL