Jak to się stało, że na chwilę przed dniem wyborów prezydenckich Polacy nie wiedzieli czy, kiedy oraz jak będą głosować? Rekonstruujemy chaos, który doprowadził do największego kryzysu politycznego w najnowszej historii Polski. Piszemy tak, by zrozumiał to każdy, także za granicą. Tekst przetłumaczymy
To jeden z największych kryzysów politycznych w historii Polski: bez żadnej podstawy prawnej 10 maja nie odbyły się wybory na najważniejszy urząd w kraju. Czy musiało do niego dojść? Jak głosi popularny szlagwort z klasycznej komedii „Rozmowy kontrolowane”: widocznie musiało, skoro doszło.
Jak wiele polskich kryzysów, także i ten wziął się z lekceważenia procedur i chaosu. Zawarte w Konstytucji i ustawach zasady przewidziały zagrożenie pandemiczne i jego konsekwencje dla procesów politycznych, w tym dla procesu wyborczego. Wszystkie zostały zlekceważone przez polityków obozu rządzącego przy małej pomocy opozycji.
Przenieśmy się w czasie.
Mamy 6 marca, na świecie zakażonych jest już 100 686 osób, niemal 3,5 tys. zmarło. Epidemia błyskawicznie rozprzestrzenia się po Europie, w sąsiadujących z Polską Niemczech odnotowano już 536 przypadki. Polski prezydent Andrzej Duda zwołuje na późny wieczór specjalną konferencję prasową z udziałem premiera Mateusza Morawieckiego. Z powodu pandemii? Skądże. Ogłaszają, że prezydent podpisze ustawę przeznaczającą 2 mld zł na kontrolowane przez władzę media państwowe, główny oręż propagandowy rządzącej partii.
O koronawirusie jako poważnym zagrożeniu niby już w Polsce myślimy, ale mówimy o nim wciąż jako o czymś zewnętrznym. Nie byliśmy w Europie wyjątkiem, ale tylko w Polsce lekceważenie epidemii na jej początkowym etapie wywołało tak poważne polityczne konsekwencje.
Bomba atomowa została użyta
Tego samego dnia, gdy prezydent Andrzej Duda przeznaczył miliardy na propagandę, kontrolowany przez opozycję Senat przegłosował tzw. „specustawę covidową”, która dawała rządowi ogromne uprawnienia w walce z koronawirusem. Ten moment jest kluczowy dla dalszego rozwoju wydarzeń politycznych.
Władza dostała do ręki instrument pozwalający jej ominąć konstytucję: od tej pory mogła używać narzędzi charakterystycznych dla opisanych w ustawie zasadniczej stanów nadzwyczajnych bez ich formalnego wprowadzenia.
Dlaczego to ważne? Wprowadzenie stanu nadzwyczajnego automatycznie przenosi wybory na czas po ustaniu zagrożenia – to jedyny instrument w polskim prawie pozwalający na przeniesienie głosowania. Specustawa dała jednak rządzącym wolną rękę w tej sprawie: od tej pory mieli całkowitą kontrolę nad datą wyborów i w zależności od okoliczności mogli je przesunąć bądź nie.
Dlaczego opozycja się na to zgodziła? Bo mało kto wierzył, że Polska poważnie ucierpi z powodu epidemii. Jak mówił szef Kancelarii Premiera Łukasz Dworczyk, ustawa miała być bronią atomową, której nie trzeba będzie użyć. Rzeczywistość szybko zweryfikowała te słowa.
6 marca mieliśmy w Polsce 5 potwierdzonych przypadków. Tydzień później: 10 razy więcej. I wtedy się zaczęło.
13 marca wieczorem premier wyszedł na konferencję prasową razem z ministrem zdrowia Łukaszem Szumowskim – ogłosili wprowadzenie „stanu zagrożenia epidemicznego”: zamknięto sklepy, bary, zakłady usługowe, granice kraju, zakazano zgromadzeń powyżej 50 osób.
Tydzień później, 20 marca, rząd ogłosił już stan epidemii. To był kolejny krok w stronę rzeczywistości stanu nadzwyczajnego bez jego formalnego wprowadzenia. Teoretycznie rząd mógł od tamtej pory ogłosić każde miasto w Polsce zamkniętą „strefą zero”, a wybory 10 maja i tak musiałyby się odbyć.
Większość komentatorów była przekonana, że wprowadzenie konstytucyjnego stanu nadzwyczajnego jest w takiej sytuacji kwestią czasu. Twardo naciskała na to również opozycja. Wybory prezydenckie 10 maja cały czas wydawały się fikcją. Jednak w OKO.press ostrzegaliśmy wówczas, że władza jest zdeterminowana i ma instrumenty, by je przeprowadzić bez względu na okoliczności.
Kolejne dni potwierdzały tę hipotezę.
Autokraci nieudacznicy
6 kwietnia mieliśmy w Polsce już 4413 potwierdzonych zakażeń. Tego dnia PiS przepchnął przez Sejm ustawę o głosowaniu korespondencyjnym. Na nieco ponad miesiąc przed głosowaniem rządzący zmienili zasady wyborów, zabrali kompetencje Państwowej Komisji Wyborczej i całą odpowiedzialność za wybory przekazali w ręce ministra Jacka Sasina. Ustawa oznaczała, że wybory w każdym ich aspekcie kontrolowała władza. Przestały być demokratyczne.
Ale nowym prawem musiał się jeszcze zająć kontrolowany przez opozycję Senat. Miał na to 30 dni i wykorzystał ten czas do końca. Mimo to rządzący zaczęli już przygotowania: bez podstawy prawnej, w gargantuicznym bałaganie drukowali karty do głosowania i usiłowali przygotować Pocztą Polskę do ich roznoszenia obywatelom.
Karty szybko zaczęły wyciekać, media raportowały o dokumentach wyborczych fruwających po ulicach, a elektorat opozycji w ogromnej większości deklarował bojkot wyborów. Zaś prezydent Andrzej Duda przygotowywał się już do świętowania wygranej w głosowaniu, w którym wybór był fikcją.
Z każdym dniem stawało się jasne, że obóz rządowy za wszelką cenę chce przeprowadzić wybory, które de facto byłyby końcem demokracji nad Wisłą. Pojawił się jednak mały problem, w istocie bardzo polski: władza bardzo chciała wygrać sfałszowane wybory, ale… nie potrafiła ich zorganizować.
Kiedy na początku maja coraz wyraźniej było widać, że rząd poległ na całej linii i nie potrafi przygotować nawet protezy wyborów, do gry wszedł koalicjant PiS Jarosław Gowin. Zagroził, że ostatecznie nie poprze ustawy o głosowaniu pocztowym, która na dniach miała wrócić do Sejmu z opozycyjnego Senatu. Gowin zażądał od lidera obozu władzy Jarosława Kaczyńskiego przesunięcia wyborów.
Po kilku dniach próby sił dwaj politycy osiągnęli kompromis. Ustalili, że 10 maja wybory się odbędą, ale… nie będzie głosowania. A właściwe wybory odbędą się najwcześniej pod koniec czerwca. Porozumienie nie miało żadnych podstaw prawnych, ale znaczna część opinii publicznej odetchnęła z ulgą, wychodząc z założenia, że lepsze jest bezprawne przełożenie wyborów, niż bezprawne wybory.
Zwłaszcza że układ Gowin – Kaczyński zakładał zwrócenie wszystkich kompetencji Państwowej Komisji Wyborczej. Niby prowizorycznie, niby na sznurek i agrafkę, ale rozpadający się proces wyborczy wydawał się załatany.
Nic bardziej mylnego.
Kryzys kryzysem kryzys pogania
9 maja, dzień przed dniem głosowania, którego miało nie być, polską polityką wstrząsnął kolejny kryzys. Lider obozu władzy Jarosław Kaczyński postanowił zerwać porozumienie z koalicjantem i jednak przeprowadzić wybory w maju. Rządzący przestraszyli się słabnących sondaży prezydenta Andrzeja Dudy, które wskazywały, że im później odbędzie się głosowanie, tym mniejsze szanse na wygraną.
W siedzibie rządzącej partii odbyły się długie nerwowe rozmowy, media mówiły o możliwej dymisji premiera Morawieckiego, ale w ostatniej chwili Kaczyński jednak się wycofał. Podjął decyzję, by respektować zawarte porozumienie.
Drogę do przeniesienia głosowania pokazała rządzącym Państwowa Komisja Wyborcza. W specjalnej uchwale z 11 maja zastosowała trik prawny, ogłaszając, że skoro 10 maja głosowanie na kandydatów się nie odbyło, to znaczy, że sytuacja jest taka, jakby… kandydatów w ogóle nie było. A to wg konstytucji pozwala rozpocząć nową procedurę wyborczą.
Najpewniej wybory odbędą się ostatecznie pod koniec czerwca 2020 albo na początku lipca. Już nie korespondencyjnie, ale w systemie mieszanym. Ale wciąż nie można być tego pewnym: ustawa regulująca nowe głosowanie wciąż jest w parlamencie, a jej procedowanie odbywa się w atmosferze politycznej wojny. Niemal tydzień po głosowaniu, którego nie było, wciąż nie wiemy, kiedy będzie powtórka wyborów, kto w nich wystartuje i według jakich reguł.
I wiele wskazuje, że to nie koniec tej historii, a ciąg dalszy niestety niemal na pewno nastąpi.