PiS nieustannie tworzy wrogów. Psychologiczna analiza tego, jak dokładnie to robią i czym to grozi

„Mamy do czynienia z planem przebudowy polskiego społeczeństwa czy odrzucenia tradycyjnych wartości, które to społeczeństwo formatowało przez ostatnie wieki. Realizacją czegoś, co ja nazywam planem Rabieja” – rzekł na początku tygodnia wicepremier Jacek Sasin, karnie i ochoczo realizując tym samym plan Kaczyńskiego nie tylko na te wybory, ale i na dalsze rządy.

O tym, że Jarosław Kaczyński nie potrafi uprawiać polityki bez wroga, już Państwu pisałam. Jednak prezes PiS rozwija się z każdym dniem, a my zaczynamy stąpać po bardzo grząskim gruncie. Wrogów wyimaginowanych i zewnętrznych (uchodźcy, którzy mieli zalać Polskę, a których nikt nigdy nie widział na oczy) zastąpił wrogiem wewnętrznym, grupą obywateli polskich o orientacji innej niż heteroseksualna, którzy są i na których można poszczuć zupełnie realnie.

Ową materializację planu Kaczyńskiego już widzimy, wszak prawdziwe były obrażenia uczestników białostockiego marszu, prawdziwa była krew na twarzy dziennikarza Przemysława Witkowskiego i strach nastolatki z tęczową torbą, której – co opisała w mediach społecznościowych jej mama – starszy mężczyzna zaczął grozić na ulicy „obiciem mordy”. 

Tworzenie wroga jest szalenie łatwe. W telegraficznym skrócie proces ten wygląda następująco: po pierwsze, wskazujemy jakąś mniejszość – narodową, rasową, religijną, seksualną albo nawet tych, co noszą okulary (takich piętnowali i mordowali Czerwoni Khmerzy). To są ci obcy czy „inni” – wyglądają inaczej niż reszta społeczeństwa, według innych obyczajów żyją, w innym czasie obchodzą swoje święta. 

Po drugie, obarczamy tę grupę odpowiedzialnością za porażki, jakie akurat ponosi dane państwo lub społeczeństwo (np. za kryzys gospodarczy). Wariantowo: wiążemy tę grupę z zagrożeniem dla wspólnoty (Hannibal u bram, zagrożona jest np. nasza tożsamość kulturowa, „oni” chcą zniszczyć nasze wartości, uczyć nasze dzieci masturbacji, dokonać zamachu na naszą tradycję). 

Po trzecie, przekonujemy, że wyeliminowanie tej grupy (z metod skrajnych: getto, wygnanie, eksterminacja) usunie niebezpieczeństwo i/lub zapewni, że wszystkie doczesne problemy przeminą z wiatrem. Prymitywne? Proste do odszyfrowania? To zastanówmy się, dlaczego – bez względu na czas i miejsce – scenariusz ten zwykle jest z powodzeniem realizowany.

Zacznijmy od identyfikacji jednostki z grupą. Człowiek jest zwierzęciem stadnym. Grupa była warunkiem ludzkiego przetrwania w czasach pierwotnych, a rozwój cywilizacji wciąż nie zmienił tego, że to wspólnota zaspokaja część naszych osobniczych potrzeb, choćby potrzebę przynależności. Istnienie grupy własnej niejako wymusza istnienie grup obcych, tych, z którymi jednostka się nie identyfikuje. 

To z kolei rodzi zjawisko nazywane przez psychologów społecznych stronniczością wobec grupy własnej: ponieważ jednostka zwykle ocenia się dobrze, to uważa także, że grupa do której ona należy, musi być lepsza od innych. Zaś inne grupy są gorsze. Dodatkowo, członkowie innych grup są przez jednostkę postrzegani jako podobni lub wręcz tacy sami. Po prostu zlewają się w jednorodną masę – to już nie odrębne jednostki, ale jacyś rozmazani „oni”. 

Grupę można stworzyć w sposób zupełnie sztuczny, co w latach 60. udowodniła amerykańska nauczycielka, Jane Elliot. Podzieliła swoją klasę na dwie części – według koloru oczu. Niebieskookim dzieciom oznajmiła, że są lepsze, te o ciemnych tęczówkach były gorsze. Zostały też naznaczone elementem ubrania, by od razu było wiadomo, że to ci głupsi, niegrzeczni, mniej zdolni. 

Nie minęła doba, jak grupa o jasnych oczach zaczęła traktować ciemnookich kolegów gorzej, skarżyć na nich, a nawet bić. Tyle pierwszy krok, zróbmy drugi. Obarczenie „gorszej” grupy odpowiedzialnością za wszystkie nieszczęścia świata i nasze własne zawsze pada na podatny grunt, bo lubimy szukać winy w każdym, byle nie w sobie. 

To poprawia nasze samopoczucie, zdejmuje z nas odpowiedzialność za własny los. Potrzeba szukania winnych pojawia się zawsze w trudnych momentach, od katastrofy gospodarczej po wojnę. Ale też w czasach dużej zmiany i lęku przed niepewną przyszłością, a właśnie w takim momencie płynnej ponowoczesności jesteśmy. 

Krok trzeci to figura kozła ofiarnego, konieczność przeniesienia agresji za własny lęk lub frustrację na gorszych lub słabszych. Winnego trzeba ukarać, wypędzić, ograniczyć mu prawa, zamknąć, pobić, a nawet zniszczyć na poziomie biologicznym. Bo tylko w ten sposób można uratować wspólnotę. 

Przemoc jest stopniowana i zawsze zaczyna się od słów, bo te umożliwiają dehumanizację – już nie mamy człowieka, który ucieka przez wojną, tylko „zarazki i pierwotniaki”, już nie mamy człowieka o orientacji homoseksualnej, tylko „pedała”. A skoro to nie człowiek, to krzywda mu wyrządzona nie obciąża sumień. Więcej: ukaranie winnych przynosi wspólnocie ulgę, jest ona bowiem przekonana, że dzięki temu uratowała swoją spoistość i przyszłość.

Powyższy proces już się toczy, ale prezesowi Kaczyńskiemu wciąż się wydaje, że ma nad nim kontrolę. Że jak już wygra wybory parlamentarne, to uspokoi emocje społeczne – do następnego razu, kiedy to jakimś wrogiem będzie chciał ponownie te emocje rozhuśtać. Tyle że zło już się wydarzyło.

Grupa została wyodrębniona i napiętnowana. Właściwie codziennie mamy do czynienia z kolejnymi nienawistnymi wypowiedziami polityków PiS o osobach LGBT. Niektórzy z obywateli już poczuli się zachęceni czy ośmieleni, by zrobić ze „zboczeńcami” porządek. Obrażają i grożą w mediach społecznościowych, wyzywają na ulicy lub rwą się do bicia.

Historia pokazuje, jak to się kończy – zawsze źle, nawet jeśli do najgorszego nie dojdzie. Oczywiście, zawsze można zakwestionować rozmaite analogie historyczne, słynne argumentum ad Hitlerum, które powinno kończyć dyskusję, ale przecież nie o prostą powtarzalność wydarzeń historycznych tu chodzi. Tylko o uniwersalność i ponadczasowość pewnych złowrogich mechanizmów. One działają, bez względu na to, jakie kostiumy aktualnie nosimy i w jakich czasach żyjemy. Trzeba być tego świadomym.

NATEMAT.PL

Więcej postów