Marlena Sobańska, wdowa pilota myśliwca MiG-29: „MON udał się tylko pogrzeb męża”. SZOKUJĄCE SZCZEGÓŁY

wdowa pilota myśliwca MiG-29

Nikt mnie o niczym nie informuje. Wszelkie informacje na temat katastrofy mam tylko z mediów. Nikt mi nie powiedział, co tak naprawdę się stało. Ja i cała rodzina zwyczajnie chcielibyśmy się dowiedzieć, dlaczego Krzyś zginął i kto za to odpowie – mówi Marlena Sobańska, wdowa po kapitanie Krzysztofie Sobańskim, który zginął, pilotując myśliwiec MiG-29.

Teraz naszego materiału możesz posłuchać również w formie podcastu!

Do katastrofy doszło w nocy 6 lipca 2018 r. pod Pasłękiem. Pilot, kapitan Krzysztof Sobański, zdołał wyprowadzić niesprawny samolot poza miasto, ratując życie wielu ludzi. Potem się katapultował, ale nie przeżył.

Kilka dni później odbył się uroczysty pogrzeb. W kościele zjawił się minister obrony Mariusz Błaszczak i najważniejsi dowódcy polskiej armii. Nad trumną żołnierza, w świetle kamer politycy zapewniali, że jego najbliższa rodzina „zostanie objęta opieką państwa”.

Mijały miesiące, a wojsko nie podawało oficjalnych przyczyn katastrofy pod Pasłękiem. Tymczasem do dziennikarzy Onetu zgłosili się piloci, którzy mówili, że przyczyny śmierci kapitana Sobańskiego są znane, lecz wojsko ukrywa je przed opinią publiczną. Do dziś zresztą nie opublikowano raportu z tej katastrofy.

Pod koniec listopada ubiegłego roku opublikowaliśmy materiał „Fotel śmierci. Dlaczego zginął kapitan Sobański?”. Opisaliśmy, jak od 2011 r. Wojskowe Zakłady Lotnicze w Bydgoszczy – bez porozumienia z rosyjskim producentem – robiły modyfikacje foteli katapultowych K-36 zamontowanych w MiG-ach.

– Nikt nie sprawdził, jak system katapultowania zadziała po zmianach. Katastrofa pod Pasłękiem pokazała, że zmodyfikowany pierścień ścinający w fotelu był tak mocny, że zablokował cały system. W konsekwencji fotel odpalił, ale nie otworzył się spadochron, a pilot runął na ziemię razem z fotelem – opowiadał nam były pilot wojskowy.

Następnego dnia po publikacji dostaliśmy krótkiego e-maila: „Chciałam podziękować za artykuł, który się wczoraj ukazał o moim mężu – kapitanie Sobańskim. Niech ludzie dowiedzą się prawdy. Nikt się nami nie interesuje. Zachowują się jakby nic się nie stało, a ja z dziećmi straciliśmy najważniejszą osobę w naszym życiu. Dziękuję Marlena Sobańska”.

Pani Marlena zgodziła się spotkać z nami dopiero po kilku miesiącach, zmęczona walką z instytucjami, które choć miały obowiązek pomóc jej i dzieciom, ociągały się nawet z wypłatą należnych im świadczeń.

Z kilku niezależnych źródeł związanych z lotnictwem wojskowym usłyszeliśmy, że PZU nie chce wypłacić wdowie odszkodowania, dopóki nie upewni się, że jej mąż nie popełnił samobójstwa. Kiedy zjawiliśmy się w Malborku, pani Marlena to potwierdziła. Po długiej rozmowie pojechaliśmy na cmentarz odwiedzić grób kapitana Krzysztofa Sobańskiego. Tam pani Marlena odebrała telefon. Po chwili spojrzała na nas skonsternowana.

– To chyba cud – odparła. – Właśnie dzwoniła przedstawicielka PZU. Powiedziała, że już nie potrzebują żadnych dokumentów, że w przyszłym tygodniu dostanę pełne odszkodowanie.

Patrzyła na nas z mieszaniną radości i zdziwienia. Nie mogła uwierzyć, że po ośmiu miesiącach nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, sprawa odszkodowania za śmierć jej męża została załatwiona. – Chyba powinnam była zadzwonić do was wcześniej – powiedziała.

Zapytaliśmy PZU, dlaczego formalności trwały tak długo? Biuro prasowe poinformowało nas, że postępowanie było prowadzone: „z należytą starannością i uwagą. Niezwłocznie po wyjaśnieniu okoliczności i przyczyn zajścia zdarzenia wypłaciliśmy wszystkie świadczenia”. 

Rozmowa z panią Marleną to relacja o tym, jak zaraz po pogrzebie oficera Ministerstwo Obrony i wojsko zostawiło wdowę i osierocone dzieci samym sobie. Jak politycy w świetle kamer obiecywali, że polskie państwo otoczy ich opieką, ale gdy media zniknęły, zniknęli również politycy.

Wdowa pogrążona w żałobie sama musiała pukać do wszystkich instytucji, by załatwić formalności i odzyskać choć część należności, jakie należały się jej po tragicznej śmierci męża.

Resort obrony nie ma sobie jednak nic do zarzucenia. W odpowiedzi na nasze pytania pisze: „otoczono wdowę i rodzinę kompleksową opieką i wsparciem”. Dodaje, że udzielono jej pomocy „w zrealizowaniu formalności” oraz pokryto koszty pogrzebu. Podkreśla, że wdowie „przekazano niezbędne informacje dotyczące przysługujących jej należności” oraz że otoczono ją opieką lekarską i psychologiczną.

A jak było naprawdę…

Edyta Żemła, Marcin Wyrwał: Jak wojsko pani pomogło w pierwszych dniach po katastrofie?

Marlena Sobańska: Szczerze?

Tak.

Nie wiem, jak mi wojsko pomogło. Uważam, że udał im się tylko pogrzeb. Był naprawdę piękny. Poza pogrzebem nic im nie wyszło, bo nic nie robili.

Proszę opowiedzieć o pogrzebie?

Nie pamiętam zbyt wiele. Ciągle mam jednak przed oczami ten moment, w którym podeszłam do trumny w kościele. I ten – już na cmentarzu – gdy trumna z ciałem męża została spuszczona do grobu.

Na cmentarzu byli politycy, dowódcy?

Byli. Był nawet minister obrony Mariusz Błaszczak. Nad trumną mojego męża powiedział, że oni nas nie zostawią.

Tak powiedział?

Tak. Pamiętam to jak przez mgłę, ale potem napisały o tym też gazety. Minister powiedział, że rodzina zostanie objęta opieką przez państwo. Pytam więc, jaką opieką zostaliśmy objęci?

Dostaliście od wojska jakąś pomoc psychologiczną?

W dniu, kiedy dowiedziałam się, że mój mąż zginął, przyjechała do nas pani psycholog z jednostki. To osoba w podeszłym wieku. Uważam, że powinna być na emeryturze, chyba jednak w wojsku brakuje psychologów, dlatego nadal jest zatrudniona. W niczym mi jednak nie pomogła. Dzieciom informację, że ich tata zginął, przekazałam sama i do tej pory nie było u nas psychologa dziecięcego. Nikogo nie obchodzi, co się z nami dzieje.

Jak wyglądało spotkanie z psycholog z jednostki?

Nie chciałam z tą panią rozmawiać, bo nie wzbudziła mojego zaufania. Spieszyłam się też, ponieważ chciałam powiadomić moich rodziców o śmieci Krzyśka, aby nie dowiedzieli się o tym z mediów. Potem już korzystałam z pomocy swojej pani psycholog.

Czy po pogrzebie pani i dzieci dostaliście jakąś pomoc psychologiczną od wojska?

Zaproponowano mi rozmowę z panią psycholog, która była u nas w domu po katastrofie. Odmówiłam. Dzieci są pod opieką psychologiczną, którą sama im zapewniłam. Po pogrzebie ta sama pani psycholog z jednostki zaproponowała mi wyjazd do sanatorium. Dwa tygodnie po śmierci męża! Po dwóch tygodniach miałam wyjechać z dziećmi do sanatorium i zachowywać się jakby nic się nie stało.

Jak dziś pani i dzieci dajecie sobie radę?

Jest nam ciężko. Dzieci tęsknią za tatą. Gdy idziemy na cmentarz, córeczka całuje serce, które jest na nagrobku i mówi: „pa tatusiu, kocham cię”. Ma osłabioną odporność. Co chwilę choruje. Bywają dni, że grzecznie się bawi i nagle zaczyna płakać – chce do swojego tatusia. Synek jest zamknięty w sobie. Z tęsknoty nie chce jeść.

Na cmentarzu, gdyby nie tabliczka z imieniem i nazwiskiem, to nie wiedziałabym, że jestem przy grobie męża. Nie wierzę w to, że go nie ma. Dla mnie czas stanął w miejscu.

Czy tak, jak zapewniał panią minister Błaszczak otoczono was opieką? Wyjaśniono, jakie ma pani prawa, zaoferowano pomoc w załatwieniu formalności?

Sama poszłam do bazy kilka dni po pogrzebie i zapytałam, co mi się należy. Powiedzieli, że odszkodowanie, bo mąż był ubezpieczony, odprawa pośmiertna i mieszkaniowa. Dostałam też zapomogę od ministra obrony.

W jakiej kwocie?

Było to ok. 19 tys. 600 zł minus podatek. To pokryło tylko niespełna 10 proc. kredytu mieszkaniowego.

A co z PZU?

Tu był jeden wielki problem. Kiedy złożyłam papiery do PZU, myślałam, że sprawa szybko zostanie załatwiona. Wypłacą mi odszkodowanie i będę mogła spłacić kredyt na mieszkanie. Nie pracuję, jestem na bezpłatnym urlopie wychowawczym. Z dwójką dzieci żyjemy dziś tylko z renty po mężu. Na szczęście nie jest ona niska, ale to nie są kokosy.

Sprawa z PZU ciągnęła się jednak miesiącami. Na początku powiedziano mi, że potrzebują zaświadczenia, że mąż był trzeźwy i nie był pod wpływem środków odurzających. Mąż zginął 6 lipca, a ja takie zaświadczenie dostałam dopiero 4 grudnia ub.r. Myślałam, że jeśli ktoś ginie na drodze, to takie badania robione są od ręki. Nie wiem, dlaczego w przypadku mojego męża trwało to aż tyle miesięcy. Byłam jednak cierpliwa. Dopiero kiedy dostarczyłam to zaświadczenie, dostałam najniższą pulę odszkodowania.

Potem usłyszałam: „Pani Marleno, nie możemy pani wypłacić odszkodowania, ponieważ potrzebujemy dokumentu, że mąż nie popełnił samobójstwa.” Gdy to usłyszałam, poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie w twarz.

Dlaczego ubezpieczyciel uznał, że pani mąż miałby popełnić samobójstwo?

Pani w PZU powiedziała, że ubezpieczyciel wysłał pytanie do prokuratury, która zajmuje się katastrofą, czy nie jest prowadzone postępowanie w sprawie samobójstwa. Oniemiałam. Po czym usłyszałam, że pojawiły się spekulacje, że mąż się za późno katapultował.

Czy wojsko wiedziało o tym, jak została pani potraktowana?

Ja im nic nie mówiłam, ale myślę, że wiedzieli.

Ubezpieczyciela miał przekonać raport z katastrofy pod Pasłękiem?

Tak usłyszałam.

A ma pani informacje, kiedy ten raport będzie gotowy?

Nie, nikt mnie o niczym nie informuje. Wszelkie informacje na temat katastrofy mam tylko z mediów. Nikt mi nie powiedział, co tak naprawdę się stało. Już nawet nie chodzi o ubezpieczyciela, instytucje, odszkodowania. W życiu przecież pieniądze nie są najważniejsze. Kocham męża i bardzo za nim tęsknię. Życie bez niego jest straszne i trudne. Ja i cała rodzina zwyczajnie chcielibyśmy się dowiedzieć, dlaczego Krzyś zginął i kto za to odpowie. Do tej pory nikt nas o tym nie informuje. Wszyscy uważają, że to jest w porządku. Nie zdają sobie sprawy, jak nas krzywdzą psychicznie. 

Czy z dowództwa sił powietrznych ktoś u pani był?

Nie, nikogo u mnie nie było.

To może ktoś z MON-u kontaktował się z panią?

Nie. Nikt się bezpośrednio ze mną nie kontaktował.

Czego pani oczekuje od ministra obrony Mariusza Błaszczaka?

Dziś – po wielomiesięcznej, bardzo trudnej dla mnie szarpaninie – oczekuję od pana ministra spełnienia obietnic. Nie powinno być tak, że zostałam sama. Dlaczego moje dzieci są gorsze od dzieci rodzin, które zginęły pod Smoleńskiem? Mój mąż też zginął w katastrofie. Dlaczego one nie mają mieć zapewnionej przyszłości? Dlaczego za piętnaście lat będę musiała im powiedzieć, że nie mogą pójść na wymarzone studia, bo mnie na to nie będzie stać? Chociażbym stanęła na głowie, nie jestem w stanie im tego zapewnić. Nasze dzieci nie są gorsze od innych dzieci. Powinny mieć zapewniony byt i przyszłość. Gdyby żył mąż, dzieci miałyby wszystko.

Instytucje zachowały się wobec pani bezdusznie. A poszczególni ludzie?

Rzeczywiście, znaleźli się pojedynczy dobrzy ludzie. Chciałabym serdecznie podziękować kolegom Krzysia z pracy, którzy bardzo nas wspierali i pamiętają o nas, szczególnie Piotrkowi. To on pomógł mi we wszystkich formalnościach. Był chyba jedyną osobą, która nie miała mnie dosyć i zrobiła wszystko, co mogła, żeby mi pomóc w tej ciężkiej sytuacji. Chciałabym też podziękować fundacji Spadkobierców Tradycji Dywizjonu 303 za pomoc. Dziękuję z całego serca.

Wojsko po katastrofie oddało pani rzeczy zmarłego męża?

Dostałam jego telefon, tablet, z którym latał, mapnik, klucze i kilka innych drobiazgów, które miał przy sobie. Ale nie dostałam obrączki. Okazało się, że podczas transportu ciała męża na sekcję zwłok obrączka została skradziona.

Może mąż nie miał jej na palcu w momencie katastrofy?

Krzyś zawsze nosił obrączkę, choć nieraz mi mówił: „wiesz, że ja nie powinienem jej nosić ze względu na przeciążenia podczas lotu”. Wtedy ja półżartem odpowiadałam: „dobrze, ja ściągam swoją, ty swoją i nie jesteśmy małżeństwem”. Śmiał się ze mnie, ale obrączki nigdy nie zdjął. Zawsze miał ją na palcu, tego dnia również.

Skąd wiadomo, że obrączka pana kapitana Sobańskiego została skradziona?

Przed transportem ciała męża do Warszawy obrączka była na jego palcu. Lekarz, który stwierdził zgon, nie mógł jej zdjąć, bo palce męża już mocno spuchły. Uznał, że w Warszawie zrobią to profesjonalnie. Jednak, kiedy o nią poprosiłam, okazało się, że obrączka została skradziona. Było nawet jakieś śledztwo w tej sprawie, ale zostało umorzone. Jak można oficerowi, który zginął w katastrofie lotniczej, ukraść obrączkę? Dla tego kogoś ona miała minimalną wartość, a dla mnie była bezcenna. Kiedyś mój synek zapytał, czy będę nosiła obrączkę taty. Odparłam, że nie. „Bo tata został z nią pochowany” – powiedział. Co mogłam mu powiedzieć? Powiedziałam, że tak. Ale Krzyś nie został z nią pochowany, on został ograbiony.

Po katastrofie pod Pasłękiem gazety napisały, że pani mąż od dziecka chciał być pilotem.

Tak, to prawda. Mąż już w wieku dwóch lat oświadczył rodzicom, że będzie pilotem. Zresztą jego tata był technikiem lotniczym w jednostce wojskowej. Zabierał syna do pracy, pokazywał mu samoloty. Dzięki temu Krzyś miał od dziecka kontakt z lotnictwem. Pokochał latanie.

Po szkole podstawowej udało mu się dostać do liceum lotniczego w Dęblinie, a potem na studia w Wyższej Szkole Oficerskiej Sił Powietrznych. Tak zaczęła się jego kariera w lotnictwie wojskowym.

Pan kapitan chciał latać właśnie na MiG-ach?

Po studiach mąż zastanawiał się, na jakich samolotach chciałby latać. Zdecydował, że będą to MiG-i-29. Zawsze podobały mu się te maszyny. Jednak ta decyzja podyktowania była tym, że zarówno moja, jak i męża rodzina pochodzą z okolic Malborka. Służąc w Malborku, Krzyś mógł być bliżej rodziny. Zaczął starać się o przyjęcie do 22. Bazy Lotnictwa Taktycznego. Udało się. Zamieszkaliśmy w Malborku. Tutaj kupiliśmy mieszkanie na kredyt, tutaj też urodziły się nasze dzieci. Dziś córeczka ma już 3,5 roku, a synek 7 lat.

Jakim człowiekiem był pani mąż?

Dla mnie i dla dzieci to była najukochańsza osoba na świecie. Krzyś bardzo dbał o rodzinę. Był dobrym, ciepłym człowiekiem. Dlatego chcielibyśmy wiedzieć, co się stało? Dlaczego Krzysiek musiał się katapultować, dlaczego fotel nie zadziałał, kto ponosi za to winę? Chcielibyśmy, aby te osoby przyszły do nas i powiedziały „przepraszam”. Zastanawiam się, co się jeszcze musi wydarzyć, skoro śmierć człowieka nie dała nikomu do myślenia?

W 2013 r. pani mąż został uhonorowany tytułem Pilota Roku.

Tak. Krzysiek był wielokrotnie wyróżniany, ponieważ był bardzo dobrym pilotem. Kochał latanie, kochał swoją pracę. Zawsze opanowany, spokojny, zachowywał zimną krew. Przecież wyprowadził ten samolot poza miasto, aby nie spadł na domy.

Ale dziś – a minęło zaledwie kilka miesięcy – mało kto o nim pamięta i jest to przykre. A przecież Krzyś nigdy nie narzekał, choć do domu z pracy przychodził nie po ośmiu godzinach, lecz dziesięciu, dwunastu. Ciągle jeździł na kursy, szkolenia był też na misji na Litwie. Bardzo poświęcał się pracy. Ostatnie lata były już trudniejsze. Krzysiek zaczął wspominać o odejściu z wojska.

Dlaczego?

Został przytłoczony obowiązkami, było ich za dużo. Wspominał, że nikt z dowództwa nie liczy się z żołnierzami, z tym, że mają rodziny. Był chyba zmęczony. Oprócz latania – które kochał – była jeszcze przecież masa papierologii. Krzysiek nie miał problemów w pracy, ale chciał być bliżej rodziny. Marzył o tym, by wybudować dom i spokojnie wychowywać dzieci.

Czy pan Krzysztof w domu wspominał o problemach technicznych z samolotami MiG-29?

Nigdy mi o tym nie mówił. Natomiast zawsze powtarzał, że lata na najbezpieczniejszym samolocie świata. Zapewnił, że fotel katapultowy w MiG-ach jest najlepszy na świecie. Mówił: „gdyby coś się stało z samolotem, to mam dwa silniki i najlepszy fotel katapultowy na świecie”.

W maju ubiegłego roku zapytałam nawet Krzyśka, jak wygląda katapultowanie. Powiedział: „Wiesz, jak pociągniesz za drążek, to odpada owiewka, fotel zostaje odstrzelony i wtedy powinien otworzyć się spadochron. Tylko musisz uważać, by się nie połamać przy spadaniu”. Opowiadał to żartem. Śmiejąc się, dodał: „Marlena, ty się o mnie nie martw. Raczej nie będę musiał tego zrobić”. Po kilku miesiącach okazało się, że niestety nie tylko musiał się katapultować, ale tego nie przeżył.

Jak wyglądał ten tragiczny dzień?

Każdy nasz dzień był fajnym dniem. To akurat był bardzo ładny, słoneczny czwartek. Byliśmy u teściów w miejscowości pod Gdańskiem. Po południu mąż musiał jechać do pracy, ponieważ miał zaplanowane nocne loty. Piątek Krzysiek miał mieć już wolny. Chcieliśmy pojechać z dziećmi i kuzynami nad jezioro. Wszystko było przygotowane.

W czwartek rano zjedliśmy śniadanie. Potem mąż pojechał z synkiem na rehabilitację. Byli też u fryzjera. Niestety fryzjer nie dał rady ostrzyc ich obu. Krzyś powiedział, że synek jest ważniejszy i posadził go na fotelu. Mąż tego dnia nie został ostrzyżony. Przed pogrzebem synek mi to przypomniał: „Mamo, ale tata nie był u fryzjera” – powiedział.

Pani Marlena chusteczką ociera łzy z oczu. Dopiero po chwili wracamy do rozmowy.

Kiedy wrócili, wypiliśmy kawę i pojechaliśmy z mężem na zakupy. 9 lipca Krzysiek skończyłby 33 lata. Tego samego dnia urodziny ma też jego – młodszy o rok – brat. Chcieliśmy kupić mu jakiś prezent. Krzyś też miał coś dla siebie wybrać.

Po powrocie zjedliśmy obiad, a mąż poszedł położyć się przed pracą. Kiedy wstał, przyszła kuzynka z dziećmi. Trochę pożartowaliśmy i w końcu trzeba było się pożegnać. Wsiadał do auta, a ja powiedziałam mu, aby jechał ostrożnie. Przecież więcej wypadków zdarza się na drogach niż podczas lotów…

Po godz. 23.00 wiedziałam, że mąż jest już po pierwszym locie. Napisałam mu ostatniego SMS-a: „O której wracasz?”. Krzyś odpisał: „Niedługo będę.” Już nie wrócił…

W jaki sposób dowiedziała się pani o tym, że maż zginął w katastrofie?

Obudziłam się o godz. 3.00 nad ranem, ale Krzysia obok mnie nie było. Poczułam niepokój. Kilka godzin później usłyszałam krzyk teściowej. Zeszłam na dół i zobaczyłam wojskowych. W przedpokoju stał dowódca eskadry i dwie pilotki, koleżanki męża z jednostki, lekarz i pani psycholog. Dziewczyny, pilotki, postanowiły przyjechać, ponieważ uznały, że skoro w domu są dzieci, to mogą być potrzebne.

Ja chciałam tylko wiedzieć, czy Krzyś żyje. Kiedy usłyszałam, że nie, to jak w letargu weszłam na górę. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, czy mam się ubrać… Nie wiedziałam…

Wtedy obudziły się dzieci. Przestraszone zobaczyły, że wszyscy w domu płaczą. Przytuliłam je mocno i przez zaciśnięte gardło powiedziałam, że tatuś już nie wróci do domu, że poszedł do aniołków. Tego dnia nasze życie się zawaliło w jednej chwili.

Co pani usłyszała od pilotów, którzy przyszli tamtej nocy do domu pani teściów?

Zapytałam ich, czy Krzyś żyje? Usłyszałam: „Nie, Marlena, Krzysiek nie żyje.” Pomyślałam, że oni mnie oszukują, że to niemożliwe, bo Krzyś nigdy nie zostawiłby mnie z dwójką małych dzieci. Potem zapytałam, czy się katapultował? Powiedzieli, że się katapultował, ale nie przeżył. W tamtej chwili chciałam go zobaczyć, ale mi to odradzono, za co jestem im wdzięczna. Nie wiem, czy serce by mi nie pękło, gdybym zobaczyła ciało męża. W tamtym momencie pomyślałam o dzieciach, o tym, że one nie mogą stracić również mamy.

Jak dzieci przyjęły tragiczną wiadomość?

Do dziś mają zaburzone poczucie bezpieczeństwa. Przez pierwsze dni po śmierci męża, kiedy wychodziłam z domu – a było mnóstwo spraw do załatwienia – bardzo się bały. Nie chciały zostać ani z dziadkiem, ani z babcią. Kiedy do nas przyjeżdżali wojskowi, dzieci wpadały w panikę.

Jak teraz wygląda wasze życie?

Żyjemy z dnia na dzień. Niczego nie planuję. Wstaję rano tylko dlatego, że są dzieci. Gdyby nie one, myślę, że nie dałabym rady. Ale dla nich zrobię wszystko. Dzieci idą wieczorem spać, a ja siedzę i myślę, co by było, gdyby Krzysiek był obok mnie. Teraz każdy dzień jest tylko dla dzieci. Dla córeczki, która sto razy dziennie potrafi mi powiedzieć, że mnie kocha, i dla synka. Robię wszystko, by jak najmniej cierpiały. Ale nie zastąpię im taty, tym bardziej że mąż zawsze bardzo się poświęcał rodzinie.

EDYTA ŻEMŁA, MARCIN WYRWAŁ, ONET.PL

Więcej postów