Alkohol, prostytutki, HIV. Tę misję polskich żołnierzy okryła zmowa milczenia

Tę misję polskich żołnierzy

– Kambodża, Wietnam czy Tajlandia to krainy seksu i biznesu, pełne taniego alkoholu i tanich prostytutek. Moralność jest rozluźniona. Nasi misjonarze za butelkę kambodżańskiej whisky płacili najwyżej dwa dolary, a za dziewczynę na noc – trzy. Seks i picie w bazie były zjawiskiem powszechnym. Polacy nie spodziewali się, że lada moment przyjdzie się im zmierzyć z najstraszniejszą armią świata – opowiada reporter Piotr Głuchowski.

NEWSWEEK: To prawda, że w pierwszym starciu Wojska Polskiego od czasu II wojny światowej dowódca wydawał rozkazy w majtkach?

PIOTR GŁUCHOWSKI: Pułkownik Wiesław Słoniewski osobiście mi o tym powiedział. Gdy Czerwoni Khmerzy 3 maja 1993 roku zaatakowali czwartą kompanię polskiego batalionu logistyczno-inżynieryjnego POLLOG w bazie ONZ w Kambodży, dowódcy spali. Zaatakowany oddział nie był jednostką bojową, tylko bazą logistyczną, ulokowaną między lotniskiem, miastem Siem Reap, a słynnym kompleksem Angkor. Na misji przebywali głównie magazynierzy, kierowcy, tłumacze i logistycy. Zajmowali się rozładunkiem i transportem wody czy paliwa. Większość z nich strzelała wcześniej najwyżej do tarczy, a nagle muszą zmierzyć się z realnym zagrożeniem. Ze snu wyrywa ich huk moździerzy, strzały z kałasznikowów i ciężkich karabinów maszynowych.

Co dalej?

– Dalej jest tylko gorzej. Wszystko toczy się bardzo szybko. Polacy zostają otoczeni przez bliżej nieokreśloną liczbę napastników. Czerwoni Khmerzy to wówczas najstraszniejsza armia świata. Wielu z nich spędziło całe życie na wojnie, która trwa tam już 30 lat. Są okrutni, zdemoralizowani, przesiąknięci komunistyczną ideologią, dopuszczają się wszelkich możliwych okrucieństw. Z takim przeciwnikiem przychodzi zmierzyć się 40 mężczyznom dysponującym raptem 10 kałasznikowami. Ale nie mają wyboru. Wiedzą, że to walka na śmierć i życie.

Jak przebiega starcie?

– Cała potyczka trwa raptem pół godziny. Khmerzy przykrywają Polaków ogniem. Od razu jesteśmy w głębokiej defensywnie. Odpowiadamy strzałami i rzucamy granty, bronimy się, jak to określił później jeden z żołnierzy, metodą wychylasz się, strzelasz i chowasz. Szczęśliwie mieliśmy okopy, które dowódca polecił wydrążyć dosłownie kilka dni wcześniej, kiedy Czerwoni Khmerzy po raz pierwszy ostrzelali bazę, choć wtedy jeszcze z niegroźnej odległości.

Efekt walki?

– Ostatecznie kończy się jednym rannym po naszej stronie. Po stronie Khmerów trupów jest wiele, ale nikt ich nie liczy. Sprawa natychmiast zostaje otoczona tajemnicą. W końcu misja jest pokojowa i nie mamy mandatu do działań zbrojnych. Ochroną naszej jednostki powinien zająć się kontyngent z Bangladeszu, który bierze pieniądze za zapewnianie bezpieczeństwa. Problem w tym, że Bangladesze, jak mówią na nich polscy żołnierze, siedzą w tym czasie w mieście i mają swoje kłopoty. Nie przychodzą nam pomóc. Przychodzi Legia Cudzoziemska, ale wtedy jest już po wszystkim.

Dlaczego misjonarze nie wspominają później o ataku?

– Dla polskiego dowództwa ta bitwa jest kłopotliwa, do czegoś podobnego w ogóle nie powinno dojść. O ataku nie mówi się w mediach, sam trafiłem na tę historię opisaną raptem w kilku zdaniach przypadkiem, gdy wspólnie z Markiem Wąsem tworzyliśmy cykl reportaży o Polakach na misjach pokojowych.

Tu dochodzimy do sprawy, która stała się najbardziej kontrowersyjna w związku z publikacją „Pola śmierci”. Misja w Kambodży była fatalnie przygotowana. Polacy nie mieli strojów ani namiotów odpowiednich dla tego typu klimatu, w bazie lała się im woda na głowę. Nie mogli odbierać ani wysyłać listów, co nawet w czasach II wojny światowej było oczywistością. Dostawali najmniej pieniędzy ze wszystkich kontyngentów narodowych, bo choć ONZ płaciła po równo, większość wypłaty zabierał MON. Misjonarze żywili się sami, bo z gorąca powysiadały w bazie agregaty chłodnicze i mięso przywiezione z Polski się popsuło. Mógłbym jeszcze długo wymieniać braki w przygotowaniu czy przeszkoleniu. Na kursach przed wyjazdem – jest taki ośrodek w Kielcach – nie powiedziano naszym o Czerwonych Khmerach, tylko ostrzegano przed rekinami. Zajęcia z wojskiem prowadzili dziennikarze kieleckiej prasy lokalnej.

Do tego dochodzi jeszcze fakt, że Kambodża, Wietnam czy Tajlandia to krainy seksu i biznesu, pełne taniego alkoholu i tanich prostytutek. Moralność jest rozluźniona. W związku z tym, że nasi misjonarze za butelkę kambodżańskiej whisky płacili najwyżej dwa dolary, a za dziewczynę na noc – trzy, seks i picie w bazie były zjawiskiem powszechnym.

Po lekturze „Pola śmierci” można odnieść wrażenie, że były to ich główne zajęcia…

– Dlatego na temat misji zapadła cisza. Wielu żołnierzy wróciło z Kambodży z tajskimi żonami, inni z wirusem HIV, albo niezaleczoną rzeżączką. Pułkownik Słoniewski opowiadał mi, że jeden gagatek z jego oddziału zarażał się chorobą weneryczną sześć razy, więc dowódca nie wytrzymał i odesłał go do domu. Bywało i tak, że Khmerki dostawały etaty w bazie i opłacane z pieniędzy ONZ jako kucharki czy sprzątaczki, a w rzeczywistości służyły jako nałożnice dla misjonarzy.

Wstydliwych historii jest dużo więcej.

– Jeszcze w 1993 roku ukazał się artykuł w „Sztandarze Młodych”, w którym można przeczytać: „Na drodze leżał człowiek, biały, a nie Khmer. Ktoś ty – pytamy. Mówi, że Urugwajczyk, ale po hiszpańsku nie rozumie. Może jesteś Polakiem? Nie zaprzecza. Był wściekły i chciał się bić z policjantami. Próbował też uciekać. Przewracał się, bo był bardzo pijany”. Inny fragment „Chorąży którejś z jednostek wyganiał dzieci, które wchodziły na jej teren – rzucał w nie kamieniami. Trafił małą Khmerkę i zabił. (…) sprawę udało się zatuszować (…) Żołnierza nie deportowano, tylko przeniesiono do innej jednostki. Podobnie jak innego za zmaltretowanie i próbę gwałtu na Khmerce. [Kolejny misjonarz] dostał od żony list, że jeśli natychmiast nie wróci, ona składa pozew o rozwód. Żołnierz chciał wracać. Złożył stosowne pisma. Ale (…) pojawił się problem: kto zapłaci za jego bilet? Nie otrzymał zgody. Kilka dni później się powiesił”.

Podobne historie były podczas misji w Kambodży normą?

– Pewnie normą nie, raczej patologią, co nie zmienia jednak faktu, że się zdarzały. W książce przytaczam także historię Polaka, którego trzeba było odbijać z rąk Wietnamczyków prowadzących lokal z alkoholem i prostytutkami, bo narobił sobie u nich długu na 800 dolarów. To była wtedy kwota astronomiczna. Polacy wkładali mundury ONZ, do takiego stroju sprzedawcy mieli zaufanie i pozwalali brać na kreskę. Niektórzy uciekali jednak bez płacenia. I tak dwóch naszych żołnierzy z żandarmami innych nacji musiało odbijać wziętego w zastaw dłużnika. Prawdopodobnie, gdyby nie ta interwencja, żołnierz by nie przeżył. Życie ludzkie warte było wtedy niewiele, jak powiedział jeden z weteranów: góra pięć dolarów.

W sytuacji tego ogólnego upodlenia, tym mocniej wybrzmiewa bohaterstwo misjonarzy, którym przyszło walczyć z silniejszym wrogiem. To taki nasz rys narodowy, że chociaż się pali i wali, jak trzeba się spiąć i stanąć do boju, dajemy radę i wychodzimy z opresji cało.

Nie wszystkim się podoba fakt, że wracasz do seksualno-narkotykowych ekscesów. Były misjonarz z facebookowej grupy „Zabujani w Kambodży” pisze: „Panie Piotrze, zrobił z nas pan pijaków, burdelarzy i narkomanów, zawiodłem się”.

– Rzeczywiście pojawiają się głosy rozczarowanych po publikacji książki, są rozłożone mniej więcej pół na pół. Jeden z misjonarzy podtrzymuje mnie na duchu, mówiąc, że napisałem prawdę, a kolegom przejdzie. Inny cały czas nie daje mi zapomnieć, że napisałem o sekscesach.

Żałujesz?

– Gdybym dzisiaj miał podjąć decyzję jeszcze raz, pochyliłbym się jedynie nad obwolutą i szatą graficzną książki. Nie wyciągnął bym wątku narkotykowego na okładkę, bo dotarło do mnie, że ci ludzie mieli wtedy po 30 lat. Byli zdrowymi, młodymi koniami,  wyjechali daleko od swoich żon, sióstr, matek i kochanek. Znaleźli się w miejscu bez życia kulturalno-oświatowego czy ligi sportowej. Odcięci od świata, siedzieli w bazie po zakończeniu obowiązków, była godzina 16, a do rana następnego dnia nic do roboty. Wyobrażam sobie tych facetów w miejscu, gdzie można się tanio napić i tanio zamówić dziewczynę. Dziś mają po 60 lat czy więcej i pewnie woleli by o tym i owym zapomnieć. W męskim gronie mogą sobie powspominać, jak to było, ale oficjalnie muszą się oburzać. Tego cytowanego misjonarza poprosiłem, żeby powiedział, co w „Polu śmierci” jest nieprawdą, wymienił tylko, że pomyliłem zmianę, w jakiej uczestniczył jeden z żołnierzy i że napis na hełmie był z boku a nie z tyłu, jak sugeruje zdjęcie na okładce książki.

Zatem ekscesom nie zaprzeczył?

– Bo temu nie da się zaprzeczyć, podobnych relacji jest mnóstwo. Chciałbym powiedzieć wszystkim, którzy poczuli się urażeni, że przepraszam, jeśli ktoś miał z mojego powodu nieprzyjemną rozmowę z żoną, typu „Kazek, powiedz wreszcie, jak to wtedy było”, ale starałem się napisać prawdę i całą prawdę. Zarówno o bohaterstwie jak i o wspomnianym upodleniu, za które nie winię żołnierzy. Znaleźli się w sytuacji zupełnie innej niż później w Afganistanie czy Iraku, gdzie jechali ludzie w miarę dobrze opłacani, mający do dyspozycji sale kinowe, siłownie, gdzie panował zupełnie inny duch. Do Kambodży wyjechali ludzie nie znający się wcześniej, w tym cywile, znaleźli się w najtrudniejszych ze wszystkich dotychczasowych polskich misji warunkach klimatycznych i już po dwóch tygodniach byli zdołowani. Obcierały ich ciuchy i buty, było brudno, nie było toalet, ani lekarstw, cięły owady, pod łóżkami łaziły węże. Nachlać się w takiej sytuacji? Pewnie! A gdy jest wódka, to są wstydliwe przygody.

Tylko jak powiedzieć żonie, że najmłodsza dziewczynka świadcząca usługi seksualne miała, jak to określił jeden z misjonarzy, „nóżki tylko trochę grubsze od ch**a”?

– Rzeczywiście i taka relacja się pojawiła. Jeden z misjonarzy pod pseudonimem Pankracek pisał na swoim blogu, że Khmerki, które zajmowały się żołnierzami w jednym z burdeli były nastolatkami i to z grupy młodszych. Cóż mogę powiedzieć, chylę czoła przed bohaterstwem, ale moją rolą jako reportera było także napisanie o rzeczach wstydliwych.

Polakom przed wyjazdem nie powiedziano, że Czerwoni Khmerzy są ciągle aktywni?

Nasi mieli przekonanie, że Pol Pot to przeszłość. Pułkownik Słoniewski przed wyjazdem obejrzał jedynie film „Pola śmierci” Rolanda Joffea i sądził, że masowi mordercy zostali pokonani, a Pol Pot nie żyje. Tymczasem Czerwoni Khmerzy nie tylko żyli, ale mieli się nieźle, kontrolowali 3 prowincje na zachodzie kraju, bogate w egzotyczne drewno i diamenty. Zajmowali się też handlem, przemytem, narkotyków i kontrolowaniem prostytucji. Mieli więc pieniądze na prowadzenie działań bojowych i od upadku ich reżimu w1979 roku cały czas opierali się wojskom rządowym. W dżungli stworzyli pod wodzą Pol Pota quasi państwo oparte na skrajnym terrorze. Wkrótce po wyjeździe Polaków na misję, w 1993 roku, polpotowcy podjęli decyzję o zbrojnej walce.

Nikt nie przewidział, że może dojść do ataku?

Kompania miała raptem 10 karabinów. Od razu zostały zamknięte w magazynie i przez cały pobyt nikt ich stamtąd nie ruszał. Na bramie bazy stał wartownik z kijem do przepędzania dzieci, które głodne podchodziły pod jednostkę. Nie tylko nikt nie spodziewał się, że będzie trzeba walczyć, ale nikt się do walki wcześniej nie przygotowywał. Misjonarze wyjeżdżali z przeświadczeniem, że w Kambodży jest bałagan, ale nie wojna. A tego, co stało się w maju i czerwcu 1993 roku, gdy Czerwoni Khmerzy zaatakowali kilkadziesiąt miast i wsi, i w okrutny sposób mordowali tysiące ludzi, nie da się inaczej nazwać.

Wyciągnęliśmy wnioski po tej misji?

Jeśli chodzi o przygotowanie czy morale, na pewno. Kambodża to spośród zagranicznych misji Polaków najgłębszy organizacyjny dołek, może równie duży jak misja na Bałkanach. Z każdą następną było już tylko lepiej. Wynikało to z sytuacji Wojska Polskiego w tamtym czasie. Lecieliśmy do Kambodży tuż po rozpadzie Układu Warszawskiego, gdy runęła koncepcja wojny z Zachodem u boku Moskwy, a żadnej nowej nie było. Wojsko nie wiedziało, po co istnieje. Dopiero po wejściu do NATO armię przeformatowano i wprowadzono porządne standardy. Wtedy też zaczął się wytwarzać u nas etos żołnierza, jaki znamy z amerykańskich filmów. Żołnierze z Afganistanu i Iraku, a ci z Kambodży, to dwa różne światy. Pierwsi kochają wojsko, broń i tężyznę fizyczną, ćwiczą na siłowni, nie palą, nie upijają się do imentu. Misjonarze z Kambodży z tym obrazem mieli niewiele wspólnego. Jeden z brzuszkiem, drugi w okularach korekcyjnych, trzeci z krzywym kręgosłupem. To byli tacy jak ja, moi koledzy, czy sąsiedzi, zwykli ludzie. Tyle, że znaleźli się w skrajnej sytuacji.

PAULA SZEWCZYK, NEWSWEEK.PL

Więcej postów