Weźmy choćby pod uwagę Morze Czarne. Niedawno, w wywiadzie dla rosyjskiej Agencji TASS bułgarski wicepremier i minister obrony powiedział, że jego kraj opowiada się za współpracą Rosja – NATO oraz dodał, że na razie „nie ma tematu” wykorzystania przez okręty Paktu bułgarskich baz zlokalizowanych nad tym morzem. Sofia w sposób ewidentny próbuje prowadzić w tym wypadku politykę balansowania – z jednej strony kupuje amerykańskie myśliwce, które mają zastąpić pochodzące jeszcze z czasów sowieckich Migi, a z drugiej, zabiega o to aby rurociąg, odnoga tzw. tureckiego potoku, przebiegał przez jej terytorium. Warto też zauważyć, że kraj nie osiągnął postulowanego przez Waszyngton poziomu 2 % PKB przeznaczanych na obronę. Jest to zresztą problem o szerszej skali – właściwie większość państw, członków NATO, w regionie (za wyjątkiem Rumunii) uprawia podobna politykę „pasażera na gapę”. Władze takich krajów jak Węgry (1,08 %), Czechy (1,11%) czy Słowacja (1,2 %) najwyraźniej inaczej niżli w Warszawie, Wilnie i Tallinie rozumieją kwestie bezpieczeństwa europejskiego.
Ale oczywiście w kontekście wydatków największym problemem jest postawa Niemiec, które wbrew zapowiedziom nie tylko nie zwiększają poziomu nakładów, ale wręcz go zmniejszają – właśnie poinformowano, że w 2025 roku nie osiągną oni zapowiadanego wskaźnika 1,5 % PKB, ale raczej trzeba mówić o 1,25 %, czyli takim samym, jak w roku 2018. I źródłem tej polityki nie jest kwestia braku pieniędzy, bo Berlin ma historycznie rekordowe nadwyżki budżetowe. Chodzi raczej o kwestie polityczne, niechęć niemieckiego społeczeństwa do wydawania pieniędzy na wojsko, niechęć służenia w armii (stąd braki kadrowe i nieobsadzone wakaty) oraz nieskrywane obawy niemieckich elit, że wzrost znaczenia wojska spowodować może przesunięcie nastrojów na rzecz prawicy. Ale generalnie chodzi o inną niźli w Waszyngtonie wizję zagrożeń dla pokoju na świecie.
W Berlinie nie owijają tego w bawełnę i wprost mówią, że największym zagrożeniem jest Trump. Taki pogląd nie wpływa na wzmocnienie NATO. Ale chodzi nie tylko o amerykańską administrację. Niemcy zablokowali ostatnio, ku wielkiemu niezadowoleniu Paryża, sprawę sprzedaży zaawansowanych systemów uzbrojenia do Arabii Saudyjskiej. Sprawa miała związek z zamordowaniem saudyjskiego opozycyjnego dziennikarza, ale decyzja uderza w europejski przemysł zbrojeniowy. Francuzi są niezadowoleni, bo mówią, po co wspólnie pracowaliśmy nad nowoczesnymi systemami broni, wydawaliśmy miliardy euro na badania, jeśli teraz nie chcemy wyników tych nakładów eksportować? Cięcie budżetów obronnych w takich krajach jak Niemcy też nie ożywi tego europejskiego, a we francuskiej gospodarce bardzo znaczącego sektora.
Czyli innymi słowy pieniądze wyrzucone w błoto. Podobnie ma się z kwestia armii europejskiej. Francusi chcieliby aby była to formacja par excellence wojskowa – tzn. wydzielone jednostki, wspólne dowództwo (najlepiej oczywiście francuskie), wspólna polityka uzbrojenia, ćwiczenia etc. Niemcy zaś uważają, że wspólna armia europejska to raczej takie pojęcie – klucz, które winno sprowadzać się do lepszej koordynacji i współpracy istniejących armii narodowych. A teraz proponują przeznaczenie więcej pieniędzy na cele połowicznie tylko militarne, tzn. takie które pozwolą siłom NATO na szybsze przemieszczanie się w Europie. Chodzi o lepsze mosty, wyższe wiaduktu, szersze drogi innymi słowy likwidacje komunikacyjnych „wąskich gardeł”, bo to pozwoli oddziałom spieszącym na pomoc zaatakowanym członkom Sojuszu przemieścić się szybciej niźli w czasie obecnie zakładanych 30 dni. Tylko jeśli nie będzie czego przemieszczać, to co nam po tych szerokich drogach i lepszych mostach?
Osobną kwestią, która wywołać może napięcia wewnątrz Sojuszu jest sprawa intensyfikacji działań NATO na Morzu Czarnym. Jak zapowiedziała na specjalnej konferencji prasowej Kay Bailey Hutchison, stały przedstawiciel Stanów Zjednoczonych przy Pakcie Północnoatlantyckim, a przy tym senator Republikanów, Sojusz w najbliższym czasie nie tylko zwiększy swoją obecność na tym akwenie, ale również podejmie próbę „udrożnienia” przesmyku kerczeńskiego, czyli innymi słowy ma zamiar wymusić swobodny, a nie po uzyskaniu zgody Moskwy, dostęp ukraińskich statków do Morza Azowskiego. Powiedziała ona, że na zaczynającym się właśnie posiedzeniu ministrów spraw zagranicznych Sojuszu ma zostać przyjęty tzw. pakiet czarnomorski, który przewiduje więcej okrętów, więcej lotów zwiadowczych, innymi słowy nasilenie obecności wojskowej. W Moskwie już skomentowano to wystąpienie. Rzecznik Kremla Pieskow, powiedział, że rosyjskie władze „po prostu nie rozumieją o co chodzi”, bo przecież jeśli idzie o możliwość pokonywania przesmyku kerczeńskiego, to działają oni zgodnie z prawem międzynarodowym i dwustronnymi umowami. Przypomniał też, że Morze Azowskie to akwen zamknięty, a obecność okrętów wojennych państw, które nie mają dostępu lądowego do Morza Czarnego reguluje Konwencja z Montreaux, przewidująca, że nie może być ich jednocześnie więcej niźli 2 (liczy się tonaż, ale w praktyce oznacza to zgodę dla tylu okrętów) i mogą przebywać określoną liczbę dni (dokładnie 21). Inni rosyjscy politycy, głównie z Dumy nie byli w tym względzie już tak powściągliwi i wprost mówili mediom o zagrożeniu wybuchu konfliktu zbrojnego jeśli NATO podejmie próbę „udrożnienia” przesmyku. W kontekście tej sprawy trzeba zwrócić uwagę na to, że kanclerz Merkel odrzuciła niedawno propozycję formułowana przez Amerykanów, aby jej okręty wzięły udział w operacji. Berlin opowiada się najwyraźniej za inną polityką. I znów mamy w NATO rozdźwięk, a przynajmniej różnicę poglądów, która wieść może do uchylenia się jednego z państw od wypełnienia zobowiązań sojuszniczych. Sprawa jest o tyle istotna, że na Ukrainie, jak wiadomo trwają wybory prezydenckie. Wczoraj obszernego wywiadu udzielił tamtejszym mediom główny doradca lidera sondaży Wołodymira Zełenskiego, Dmitrij Razumkow. Jest to ważny wywiad z dwóch, a może nawet trzech powodów. Po pierwsze Zełenski unikał do tej pory jak ognia wszelkich bardziej precyzyjnych wypowiedzi programowych. Po drugie, Razumkow jest jedyną osobą ze sztabu kandydata, który występować może w sprawach publicznych bez uprzedniej autoryzacji tego co chce powiedzieć. I wreszcie Zełenski ma taką przewagę, że zdaniem wielu obserwatorów Poroszence nie uda mu się go dogonić, wypowiada się zatem być może przyszły szef prezydenckiej administracji, być może przyszły premier. Otóż powiedział on, że „porozumienia mińskie nie są takie złe jak się przyjęło na Ukrainie sądzić”, ale jego zdaniem, należy tzw. format miński poszerzyć o dwa państwa będące sygnatariuszami Porozumienia Budapeszteńskiego, tj. Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone. Problem polega wszakże na tym, że Niemcy i Francja mają zupełnie inne niźli Stany Zjednoczone zdanie na temat tego jak w jaki sposób należy rozwiązać problem Donbasu.
Ale takich potencjalnie zapalnych kwestii jest jeszcze więcej. W Europie z konsternacją przyjęta została rzucona przez Trumpa propozycja aby do Sojuszu przyjąć Brazylię. Francja z oburzeniem odrzuciła niemieckie sugestie aby w Radzie Bezpieczeństwa reprezentowana była Unia Europejska, co musiałoby oznaczać pogodzenie się Paryża z utratę statusu stałego członka tego gremium. Stoltenberg, występując przed połączonymi izbami amerykańskiego parlamentu wspomniał o suwerennym prawie Gruzji i Ukrainy stać się członkami Sojuszu, co było powtórzeniem jego deklaracji wygłoszonej niedawno w Tbilisi o tym, że Gruzja wejdzie do NATO. Pytanie tylko czy stanowisko to popiera Paryż i Berlin, które już raz, w czasie szczytu w Bukareszcie w 2008 roku zablokowały złożenie obydwu państwom precyzyjnej propozycji w tym zakresie? Stoltenberg wspomniał też w swym wystąpieniu o tym, że Rosja w sposób celowy, zaplanowany i na wielką skalę naruszała postanowienia traktatu INF o rakietach strategicznych średniego zasięgu. Ale zarazem zastrzegł, że NATO nie ma planów, aby równoważyć rosyjską przewagę, instalując podobne w Europie. Trudno to odczytać w innych kategoriach niźli brak pewności czy w dzisiejszych realiach na taki ruch uzyskałoby się zgodę.
Większość tych kontrowersji ma charakter głównie polityczny, wojskowi, póki co, współpracują ze sobą dobrze. Ale trzeba pamiętać, że decyzję o tym czy uruchomić słynny art. 5 podejmowali będą politycy i muszą chcieć to zrobić.
FRONDA.PL