Brytyjski generał alarmuje: wojna z Rosją może być nieuchronna

Trudno w Europie znaleźć dziś wojskowych mówiących ostrzej i bardziej szczerze o Rosji. A to, co powiedział gen. Carter, w dodatku nie napawa optymizmem. Taka wojna mogłaby być przegrana.

Brytyjscy generałowie ostatnio głównie straszą. Pamiętamy książkę Richarda Shirreffa, który przewidywał wojnę z Rosją w… zeszłym roku. Ale książka była fikcją, choć niewątpliwie opartą na ocenie rzeczywistości. Wykład Cartera w najważniejszym londyńskim think tanku obronnym RUSI już fikcją nie był. Dlatego każdy, kto chce śledzić debatę obronną w Europie i NATO, powinien go wysłuchać lub przynajmniej przeczytać ten artykuł, który nie będzie relacją, a autorskim omówieniem z dygresjami.

Zapomnijmy o talibach – trwa wojna mocarstw

Gen. Nicholas Carter jest kolejnym z wysokich dowódców sił zbrojnych Zachodu, który przyznaje, że świat wrócił do rywalizacji potęg. W związku z tym armie i polityki wojskowe muszą przestawić się z koncepcji wojen ekspedycyjnych z dużo słabszym militarnie, ale rozproszonym i trudnym do pokonania przeciwnikiem na model znany z zimnej wojny i wojen światowych – walki z równymi sobie, a może i silniejszymi. Ostatnie 25 lat w NATO zdominowało przekonanie, że „wielkiej wojny” już nie będzie, a więc można pobrać tzw. dywidendę pokoju – zmniejszyć siły zbrojne, wycofać drogie w utrzymaniu systemy uzbrojenia, zniszczyć moralnie wątpliwą broń i skupić się na zwalczaniu zagrożeń z dystansu.

Zakłóceniem, choć niezmieniającym tego paradygmatu, była konieczność walki z „globalnym terroryzmem”, która przybrała formę długotrwałych, choć niezbyt intensywnych w sensie wojskowym kampanii w Iraku i Afganistanie. Ale wygaszanie tamtych „wojen”, zakończone w sumie dość krótkotrwałą i nieangażującą wielkich zasobów kampanią w Syrii i Iraku przeciw tzw. Państwu Islamskiemu, zbiegło się z wydarzeniami o skali nieporównywalnej: rosyjskimi aktami agresji terytorialnej przeciw Gruzji i Ukrainie, ekspedycją w Syrii oraz wspieranymi kompleksową strategią militarną chińskimi pretensjami obszarowymi do wód i wysp na morzach południowo-wschodniej Azji.

Dlatego Brytyjczyk, najbliższy sojusznik USA w Europie i na świecie, musiał zacząć od potwierdzenia słów swojego kolegi z Pentagonu Jamesa Mattisa, że to nie terroryzm, a rywalizacja mocarstw jest obecnie największym zagrożeniem bezpieczeństwa dla Ameryki, Zjednoczonego Królestwa i NATO.

Broń masowego rażenia nie musi wybuchać

Co gorsza, narzędzia tej rywalizacji są dziś ukryte w szarej strefie między pokojem a wojną. Walka informacyjna, sączenie fake newsów, internetowy trolling, cyberataki na systemy bankowe, sieci komórkowe lub nawet na Hollywood. Wreszcie używanie wojska poniżej progu wojny, czyli w ćwiczeniach, których jedynym celem jest demonstracja zdolności ataku i zastraszenie.

Wszystko to podnosi ryzyko i prawdopodobieństwo starcia militarnego, choć przecież nie jest atakiem wprost. Skutki takich uderzeń są trudne do uchwycenia w czysto wojskowej skali, ale nie pozostają bez wpływu na społeczeństwa. „To jak chroniczna, uciążliwa choroba. Toczy nas, nasze możliwości samoobrony spadają, a w efekcie przegrywamy” – mówił generał do głównie wojskowego i politycznego audytorium, nie bardzo umiejąc podać jakąkolwiek receptę. Kiedy przeszedł do zagrożeń czysto wojskowych, było już dużo konkretniej. Co nie znaczy, że wesoło.

„Rosja nie ma jednego modelu walki z NATO, ma ich całe mnóstwo” – stwierdził Carter rzecz w sumie oczywistą dla wojskowych analityków. Do legendy rosyjskich działań hybrydowych przeszły „małe zielone ludziki”, które w 2014 roku opanowały dla Putina formalnie ukraiński Krym. Ale zdaniem brytyjskiego generała Rosja może dowolnie używać „małych zielonych ludzików, dużych zielonych czołgów i wielkich zielonych rakiet” w zależności od przyjętej koncepcji walki i rozwoju sytuacji, bo kluczem do pokonania NATO ma być elastyczność. Nie ma świętej doktryny i nienaruszalnego planu, jest jedynie zestaw narzędzi.

Atomowy kafar i gumowy młotek leżą obok siebie, wystarczy wybrać, co potrzeba w konkretnej sytuacji. A w dodatku, ponieważ Rosja ma demograficzny problem, broni nie będą używać ludzie. Na pole walki wejdą automatyczne drony, rakiety i zaledwie dwuosobowe czołgi (czołg T-14 Armata jest faktycznie trzyosobowy). Co gorsza, Rosjanie wiedzą, jakie są słabe strony Zachodu, i je wykorzystują: braki w obronie powietrznej, w sile ognia ziemia-ziemia czy uzależnienie od sieci komunikacyjnych. Zbudowali więc systemy, które potrafią się przemieszczać z nacierającymi wojskami i zapewnić ochronę przed dostępem zachodniego lotnictwa, huraganowy ogień rakietowy i wyłączenie systemów łączności wroga. „Nawet jeśli nie chodzi im o zajęcie terytorium jako takiego, potrafią uczynić zajęte terytorium niedostępnym dla nas” – podsumowuje Carter.

Jak groźni są Rosjanie?

Wielu amerykańskich ekspertów i wojskowych radziło w ostatnich czterech latach, by nie widzieć Rosjan jako trzymetrowych olbrzymów. Nawet jeśli wywołali kilka wojen i z sukcesem podbili tysiące kilometrów kwadratowych sąsiednich krajów, mają swoje słabe punkty – zdawali się uspokajać dowódcy z USA, z którymi wielokrotnie rozmawiałem i którzy powtarzali to setki razy na publicznych forach.

Ale gen. Carter nie robi takich zastrzeżeń, wręcz przeciwnie, kreśli obraz rosyjskiej armii jako o wiele lepiej wyposażonej i pewniejszej siebie niż jej zachodni rywale. „Aby uniknąć zaskoczenia, sami wolą wybrać moment uderzenia, bez długotrwałej mobilizacji. Zrobią coś, czego przeciwnik nie oczekuje. Syrię wykorzystali jako poligon dający wielkiej liczbie oficerów doświadczenie w walce z równorzędnym przeciwnikiem (według rosyjskiego sztabu generalnego w walkach w Syrii w latach 2016–17 wzięło udział 48 tys. żołnierzy i oficerów – MŚ), czego nie mogli zrobić na Ukrainie. Przetestowali w walce pociski dalekiego zasięgu i 150 elementów sprzętu, uzbrojenia i wyposażenia”. Dopiero zebrane fakty, o których przecież wszyscy wiedzieliśmy, robią takie wrażenie. Co więcej, to wszystko może się teraz przesuwać na duże odległości pod szczelną ochroną.

Brytyjski dowódca cytuje zapewne dostępne powszechnie dane o tym, że liczba platform – systemów uzbrojenia zdolnych do wystrzeliwania pocisków dalekiego zasięgu – wzrosła w ostatnich pięciu latach dwunastokrotnie. Powtarza też słowa rosyjskiego szefa sztabu, gen. Gierasimowa, o tym, że liczba rakiet o zasięgu czterech tysięcy kilometrów wzrosła w rosyjskim arsenale trzydziestokrotnie. Według Cartera pozwala to Rosji na tworzenie mobilnych rakietowych kopuł, czyli systemów niepozwalających przeciwnikowi przez nie przeniknąć bez groźby ataku, zwanych na Zachodzie A2AD (anti access – area denial), które zapewnią swobodę manewru siłom rosyjskim przy jednoczesnym utrudnieniu bądź uniemożliwieniu ataku z zewnątrz.

Tym samym Rosjanie są w stanie np. zamknąć przestrzeń powietrzną na dalekich dystansach – co udowodnili w Syrii, zmuszając lotnictwo Zachodu do omijania ich stref kontroli lub układania się na szczeblu politycznym, jak uniknąć omyłkowego zestrzelenia. Tylko Turcja zamanifestowała hardą postawę i jeszcze zanim pojawiły się nowe systemy rakietowe, zestrzeliła rosyjski samolot poczynający sobie zbyt swobodnie. Kiedy do Syrii dotarły nowe systemy rakietowe obrony powietrznej, nie było już o tym mowy. Pochwałę rosyjskiej modernizacji Brytyjczyk podsumowuje tak: łza się w oku kręci, kiedy się widzi, co oni robią.

Dla Cartera intencje Rosji są jasne: może przystąpić do ataku szybciej, niż się spodziewamy, i nie tam, gdzie go oczekujemy. Generał zastrzega, że nie oznacza to jeszcze pełnoskalowej wojny. Jego zdaniem bardziej prawdopodobne są działania „poniżej progu art. 5”, czyli takie, które nie wywołają odpowiedzi NATO (trzeba tu zastrzec, że art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego wcale nie oznacza automatyzmu reakcji ani zbrojnej odpowiedzi). „Nie zacznie się od zielonych ludzików, zacznie się od czegoś, czego się nie spodziewamy” – kreśli Carter scenariusz potencjalnego konfliktu.

Wzrasta więc ryzyko katastrofalnej pomyłki w wyniku złej oceny intencji – również dlatego, że Zachód ma teraz o wiele mniej ekspertów od Rosji, zwanych dawniej sowietologami. Ponieważ ryzyko globalnej wojny odeszło w niepamięć, paradoksalnie łatwiej wywołać zagrożenie, czego przykładem był ostatni fałszywy alarm sugerujący atak rakietowy na Hawaje.

Carter cytuje ostrzeżenie Williama Perry′ego, który razem ze Zbigniewem Brzezińskim przeżył w 1979 roku fałszywy alarm atomowy, że to samo zagrożenie właśnie wraca, gdy Rosja i USA odbudowują klimat zimnej wojny, a wraz z nim atomowy arsenał przywracający widmo nuklearnego holocaustu. Carter konkluduje, i jest to wniosek jeżący włos na głowie: „Możemy nie mieć wyboru w kwestii wojny z Rosją. Pamiętajmy słowa Trockiego – możesz nie interesować się wojną, ale wojna zainteresuje się tobą”.

Pluton wojska lepszy niż eskadra F-16

Cytat z Trockiego wymagałby odpowiedzi z Lenina, ale Carter nie wchodzi w bolszewickich klasyków. Woli klasykę strategii: radzi, by przyjąć do wiadomości, iż Rosja respektuje wyłącznie siłę, potem by w oporze i walce stosować – tak jak Rosjanie – asymetryczne środki i sposoby, wreszcie by – co oczywiste – zmniejszyć zależność od Rosji, głównie w sektorze energetycznym. Niby ABC, ale w ustach generała brzmi nieco poważniej niż powtarzane tysiąc razy przez polityków. Następny krok jest dużo trudniejszy – trzeba wykazać zaangażowanie i poświęcenie dla obrony wartości Zachodu, najlepiej poprzez „buty na ziemi”.

Określenie znienawidzone przez ponad 20 lat korzystania z dywidendy pokoju okazało się nieodzowne już w odległych kampaniach przeciwko różnej maści talibom na Bliskim Wschodzie, a staje się kwestią być albo nie być wobec zagrożenia brutalną siłą militarną.

Gen. Carter – zapewne ku zgrozie lotników – twierdzi, że „pluton piechoty ma dla krajów we wschodniej flance NATO większe znaczenie niż eskadra F-16” (pluton piechoty to około 30–40 żołnierzy, eskadra myśliwców liczy w NATO 16 maszyn i wymaga przynajmniej dwustu osób zaplecza). Jeszcze trudniej, zdaniem Cartera, wznieść się na poziom naprawdę dający Sojuszowi przewagę –interoperacyjności. Słowo to bywa nadużywane i u nas w Polsce, ale brytyjski dowódca zamiast o teorii mówi o praktyce – czyli o budowie i działaniu sprzętu „międzynarodowego z definicji” (np. w zakresie radiostacji) albo wyposażeniu inżynieryjnym dzielonym z armiami sojuszników (np. Niemiec).

Kluczowa dla rozpoznania, oceny i reakcji na zagrożenie z Rosji jest jednak szybkość. Nick Carter chce, by na poziomie całego Sojuszu przyspieszyć wszystkie te elementy, a jest świadom, że reakcja wymaga zarówno decyzji politycznej – w Radzie Północnoatlantyckiej i wśród liderów państw członkowskich – jak i zgromadzenia sił. Punktem wyjścia są już utworzone, wysunięte placówki wojskowe w sile batalionów w Estonii, Polsce, na Litwie i Łotwie oraz tzw. szpica, czyli brygada szybkiego reagowania VJTF.

Ale to za mało, bo same – zdaniem Cartera – wymagają szybkiego wzmocnienia oraz swobody manewru, by nie dać się „przykryć” rosyjską rakietową kopułą antydostępową, o której była mowa wcześniej.

Carter sugeruje – znów w całkowitej zgodzie z Amerykanami – że NATO musi uzupełnić skromne posterunki na wschodniej flance zdolnością szybkiego przemieszczenia liczniejszego wsparcia drogami i koleją z zachodniej Europy. Coś już się dzieje w tym zakresie – NATO i Unia Europejska próbują ustanowić „wojskowe Schengen”, a brytyjskie koncepcje użycia sił lądowych przewidują przerzut na odległość do dwóch tys. km. Mniej więcej tyle, ile dzieli ich garnizony od przesmyku suwalskiego.

Do tego dochodzą oczywiste wnioski logistyczne – wozy bojowe powinny być przewożone na przyczepach, jak to pokazali Niemcy już w 1940 roku, a tak w ogóle może lepiej nie likwidować brytyjskich baz w Niemczech, pozostałości zimnej wojny, która może teraz przydać się znowu. I w ogóle może lepiej uważać, bo o ile – jak wspomina generał – w czasach zimnej wojny wiedział, że ten gorący konflikt zacznie się od sołdatów przecinających graniczne zasieki na północnoniemieckich równinach, o tyle teraz dużo trudniej przewidzieć, gdzie i jak „się zacznie”.

Problemy brytyjskiej armii

Carter ubolewa, że w obliczu rosnącego zagrożenia ma do dyspozycji siły najmniejsze od czasów… wojen napoleońskich. Siły lądowe Zjednoczonego Królestwa liczą mniej niż 80 tys. wojska w służbie czynnej, maksymalnie 140 tys. po mobilizacji rezerwistów. Niektórych specjalności brakuje – na przykład pilotów śmigłowców bojowych. Generał woli nie pytać, ilu żołnierzy poradziłoby sobie w polu bez urządzeń GPS, tylko z mapą i kompasem. Sprzęt bojowy ma w najlepszym razie 30 lat: czołgi Challenger 2, wozy bojowe Warrior, wyrzutnie MLRS, armatohaubice AS90 (protoplaści naszego Kraba) czy śmigłowce bojowe Apacz to produkty zimnej wojny, wprowadzone w połowie lat 80. Amerykanie właśnie podejmują tytaniczny wysiłek zastąpienia ich nowymi systemami. Wielkiej Brytanii na to nie stać, czego Carter nie musi nawet mówić – przemawia bowiem u siebie, gdzie wszyscy wiedzą, jak jest.

Plany modernizacji, owszem, są. Ale nie ma gwarancji sfinansowania wszystkich potrzeb. Londyn już teraz dławi się ogromnymi wydatkami na nowe lotniskowce, samoloty F-35 czy atomowe okręty podwodne. Siły lądowe, które będą musiały udźwignąć ciężar bitwy z Rosją, muszą czekać. „Nie stać nas, by stać z założonymi rękoma. Respekt potencjalnego przeciwnika zyska się tylko przez wiarygodne odstraszanie wsparte realnymi zdolnościami i prawdziwym zaangażowaniem” – apel gen. Cartera jest jednym z wielu ostatnio wezwań do militarnego nawrócenia w zachodniej Europie.

Rzeczywistość jest jednak taka, że główne kraje kontynentu już ostrzegają, że nie spełnią wymogu wydatków obronnych NATO (2 proc. PKB) w założonym, odległym terminie: do 2024 roku. Albo czynią to bardzo powoli. Politycznie nie ma zaś szans na zwiększenie wielonarodowej obecności wojskowej na wschodniej flance. Amerykanie mogą przysłać więcej wojska, ale to tylko pogłębi ich wściekłość na niepłacących Europejczyków. Lipcowy szczyt w koszmarnie drogiej nowej kwaterze głównej w Brukseli, z udziałem prezydenta Trumpa, który już w zeszłym roku ledwie się hamował, może być gorący.

MAREK ŚWIERCZYŃSKI, POLITYKA INSIGHT

Więcej postów