Uciekłem przed ZOMO w Bieszczady. Historia samotnika z gór

– Tłukli nas strasznie. Tak mnie raz skatowali, że straciłem przytomność. A że hardy jestem, to walczyłem. Jednak jak z kumplem spaliłem zomowcom sukę, to już wiedziałem, że żywego mnie nie puszczą – wspomina czasy stanu wojennego Aleksander Tokarz.

Uciekając przed zemstą oprawców, zaszył się w Bieszczadach, gdzie na zupełnym pustkowiu żyje do dzisiaj.

Sam koniuszek Polski – między Baligrodem a Cisną na Podkarpaciu. Z głównej drogi trzeba skręcić w las i wąską ścieżką jechać ponad dwa kilometry. W końcu zza zakrętu wyłania się spowita białym dymem polana. To wielkie kotły do wypalania węgla drzewnego kopcą tu jak parowozy. Właśnie przy takich piecach zwanych retortami od 35 lat pracuje pan Aleksander, jeden z ostatnich bieszczadzkich węglarzy. Żyje niczym pustelnik, za sąsiadów ma jedynie dziką zwierzynę. – O, niedawno przechodziła tędy niedźwiedzica z młodymi – pokazuje świeże ślady na śniegu.

W leśnej głuszy zaszył się przez komunę. Pochodzi z Nowego Sącza. Pracował w hucie w Krakowie, potem w kopalni na Śląsku, gdzie zastał go grudzień 1981 r. Był jednym z tych górników, którzy mieli odwagę postawić się milicji i ZOMO. – Szukali mnie, ale ja ich przechytrzyłem i trafiłem tutaj – wspomina.

Robota przy wypale jest ciężka, niebezpieczna i brudna. Piece trzeba ładować drzewem, doglądać ich nawet w nocy, potem pakować wypalony węgiel do worków. – Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Za to mam spokój, las, góry… – mówi pan Aleksander.

Nie założył rodziny, nawet o tym nie myślał. – Eee tam, zdziczałaby w tej głuszy. Ja sam czasami jestem trochę dziki – uśmiecha się.

Za dom służy mu kontener i blaszana paka ze starej ciężarówki. Sam sobie gotuje, a do najbliższego sklepu jeździ raz w tygodniu. Telewizji nie ma. O tym, co dzieje się na świecie, wie tylko z radia. – I tyle mi wystarczy – mówi węglarz.

FAKT.PL

Więcej postów