Kto naprawdę bije się z Polską?

Za alarmem obwieszczającym śmierć polskiej demokracji nie kryje się – choćby i wydumana – troska Brukseli o nasz kraj. To tylko zasłona dymna, maskująca prawdziwą grę interesów toczoną przez polityków, którzy biją się o wielkie stawki.

 W relacjach między państwami liczą się tylko siła i słabość – ten znany cytat z Romana Dmowskiego upodobało sobie niemałe grono publicystów, starających się spoglądać na politykę przez pryzmat politycznego realizmu. Ale warto do tej brutalnej – acz niewątpliwie prawdziwej – konstatacji dodać cytat z innego twardo stąpającego po ziemi myśliciela – Adama Czartoryskiego – zwracającego uwagę, że obok siły ważna jest też życzliwość i sprawiedliwość w traktowaniu partnerów politycznych. Trudno odmówić tej opinii racji, wszak nierzadko to właśnie pycha zwycięzcy kroczy tuż przed jego upadkiem. W ostatnich tygodniach mogliśmy się przekonać, że nasi zagraniczni „partnerzy” niespecjalnie zawracają sobie głowę życzliwymi gestami w kierunku niedawno wyłonionego rządu, nie mówiąc już o jego sprawiedliwym traktowaniu. Skoro więc brakuje życzliwości i sprawiedliwości, trudno nie zauważyć, że za wciąganym na brukselskie maszty sztandarem obrońców polskiej demokracji kryją się twarde interesy, które przez dłuższy czas mają nie trafiać na pierwsze strony gazet.

Cios w rządową strategię

Łajanie polskiego rządu przy zastosowaniu skomplikowanej ekwilibrystyki słownej zrównującej Polskę z putinowską Rosją wskazuje, że nie mamy do czynienia li tylko z utarczkami słownymi czy obroną interesu wpływowej w naszym kraju „elity” – choć to drugie z pewnością motywuje do ataków zagraniczne media – ale przede wszystkim z szalenie ważnymi i realnymi problemami politycznymi. Kiedy bowiem słychać propagandowy wrzask, znak to niechybny, że coś chce się zakrzyczeć, coś ukryć. Traf chce, że sprawa jakości polskiej demokracji zdaje się być – przynajmniej w wymierze medialnym – najważniejszym problemem Unii Europejskiej, gdy ta, przypomnijmy, zmaga się z o wiele poważniejszymi niż polityczne utarczki Jarosława Kaczyńskiego i grupki prawników. Co więcej, Brukselę czekają również decyzje, w których podejmowaniu Polska może stać się hamulcowym.

Dziś gra nie toczy się więc o polską demokrację, przestrzeganie konstytucji, wolność mediów czy Trybunał Konstytucyjny. Śmiało bowiem można stwierdzić, że gdyby Polska zadeklarowała absolutną dyspozycyjność wobec Francji i Niemiec, gdyby Beata Szydło odmówiła rozmowy premierowi Wielkiej Brytanii Davidowi Cameronowi w sprawie propozycji reform Unii Europejskiej, zaś szef MSZ Witold Waszczykowski wygłosiłby w Berlinie mowę wzywającą kanclerz do większej aktywności w europejskiej polityce, zapewne nawet urzędas bijący pieczątki w sekretariacie brukselskiego komisarza nie zająknąłby się o zagrożeniu demokracji w Polsce. Dlaczego więc Polska stała się obecnie głównym celem ataku ze strony unijnych elit politycznych, zagranicznej prasy, a nawet instytucji finansowych?

Wydaje się, że powody są dwa. Pierwszy, nie tyczący się interesów stricte politycznych, związany jest z obawą zagranicznych inwestorów przed zapowiadanym „narodowym zwrotem” w polityce polskiego rządu. Nie przypadkiem badająca wiarygodność finansową państw agencja Standard & Poor’s obniżyła Polsce rating z A- do BBB+, nadwątliwszy w ten sposób zaufanie do Polski ze strony zagranicznych inwestorów. Było to zaskoczeniem nawet dla ekonomistów, którzy – powiedzmy eufemistycznie – nie są zwolennikami PiS-u. Nic dziwnego, wszak agencja w uzasadnieniu decyzji stwierdziła, że istotnymi przyczynami decyzji o obniżeniu Polsce ratingu były… działania polityczno-legislacyjne rządzącej partii. Nie poszło więc o rozhulany wydatkami budżet, mogący stanowić zagrożenie dla stabilności finansowej Polski, lecz o Trybunał, media i tak dalej. Co ciekawe, nad sprawą unosi się swąd co najmniej kilku wątpliwej jakości pieczeni pichconych na ogniu rozpalonym przez S&P – wszak dzień przed ogłoszeniem niższego ratingu kurs złotówki wyraźnie tąpnął co oznacza, że ktoś już wcześniej znał plany agencji i doskonale zdawał sobie sprawę ze skutków, jakie dla polskiej waluty przyniesie jej decyzja.

Interesujące jest również to, że obniżenie Polsce ratingu celuje nie tylko w obecną władzę, ale po prostu w Polaków. Słaba złotówka to przede wszystkim wyższa cena importu, wyhamowanie spadku cen paliw no i kłopot z wymianą złotówek na obcą walutę, co zwłaszcza w okresie ferii zimowych może popsuć niektórym humory. Szczęśliwie decyzja S&P nie zrobiła wrażenia na pozostałych agencjach, które zachowały korzystny dla Polski rating. Jednak z pewnością jest to zapowiedź kłopotów, które mogą pokrzyżować socjotechniczną rozgrywkę Jarosława Kaczyńskiego. Tenże, jak się zdaje, ma prostą strategię na osiąganie swoich celów, a równocześnie utrzymanie poparcie. To model „wojny na górze”, ale pokoju i dostatku „na dole”. S&P tymczasem sygnalizuje wyraźną niechęć nawet do… obietnic PiS, wszak także nimi motywowała swoje stanowisko. Inna sprawa, na ile sama agencja jest wiarygodna. Przypomnijmy, że również jej analitycy obniżali rating Węgrom, gdy premierem po raz drugi został Viktor Orban.

Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że za obniżeniem ratingu w Polsce mogą stać lobbyści finansowi, czy – szerzej – zagraniczni inwestorzy. Wszak niedawno sejm zatwierdził podatek bankowy, a ustawa o opodatkowaniu sklepów wielkopowierzchniowych najpewniej niedługo wejdzie w życie. Chyba, że rząd jednak ugnie się pod naciskiem agencji ratingowej i zmodyfikuje nieco nie tylko planowane w najbliższym czasie zmiany, ale również… obietnice.

Tryumf realpolitik

Myli się ten, kto sądzi, że szarże Martina Schultza i krytyczne wypowiedzi innych unijnych urzędników to jedynie efekt świetnych kontaktów na europejskich salonach lewicowych dziennikarzy oraz polityków PO czy jej sukcesora – Nowoczesnej. Owszem, trujące podszepty zawsze dają oręż, ale głównym celem – szczególnie Niemców obsadzonych na wysokich stanowiskach w Brukseli – jest wprowadzenie na agendę tematu-wydmuszki, jakim jest rzekoma dyktatura Kaczyńskiego w Polsce. Dzięki temu cichną dyskusje na tematy poważne, jak chociażby kwestia gazociągu Nord Stream 2, którego powstanie nie tylko celuje w nasze interesy, ale stanowi także dowód na to, iż rachityczne próby izolacji Rosji przez kraje Unii Europejskiej to politpoprawny humbug. Mówiąc językiem prof. Andrzeja Nowaka, realpolitik zwycięża nad poprawnościowym gorsetem, uszytym z pięknych, acz niezbyt praktycznych komunałów o solidarności ze słabszymi.

Niemcy zresztą zaprezentowali istną pogardę dla unijnych instytucji, tak zachwalanych przez szeroki krąg elit naszego kraju. W ekspresowym tempie bowiem niemiecki urząd antymonopolowy ocenił, że nie dostrzega nic niepokojącego w kolejnej nitce gazociągu północnego, zaś decyzję tę ogłosił 18 grudnia, czyli w dniu, w którym sprawa Nord Stream 2 omawiana była na unijnym szczycie. Ktoś powie, że to przypadek, ale nawet jeśli, to świadczy on o tym, że władze niemieckie za nic mają wszystkie te szczyty, obrady i europejskie parlamenty no, chyba że akurat trzeba na nich ugrać coś dla siebie, jak to miało miejsce w przypadku ustaleń klimatycznych. Było nie było, nikt w Niemczech nie zadbał o to, by kwestią porozumienia z Rosją zająć się po cichu, toteż zdecydowane posunięcia Kaczyńskiego spadły Berlinowi niczym manna z nieba – w sam raz, by rozgrzać telewizory i drukarnie tematem pełzającego totalitaryzmu w Polsce.

Innym problemem, skutecznie zagłuszanym przez unijnych polityków jest kwestią imigrantów, a ściślej: plany ich rozmieszczenia i wypracowania w tej sprawie porozumienia z Turcją. To w tym kraju koczuje bowiem jeszcze blisko 2 mln uciekinierów z Bliskiego Wschodu, a przecież nie trzeba nikomu wyjaśniać, że ich kolejna inwazja na Europę poważnie wstrząśnie instytucjonalnymi fundamentami Unii oraz zagrozi – i tak już nadwerężonym – sieciom bezpieczeństwa poszczególnych państw, szczególnie tych bogatszych. Angela Merkel wydaje się nieco zagubiona, wszak jej nieśmiałym pomysłem jest zaproponowanie Turkom członkostwa w Unii Europejskiej, które to stanowi jeden z celów strategicznych, jakie wyznaczyła sobie Ankara. Nie wiadomo jednak do końca, w jaki sposób taka oferta może pomóc rozwiązać obecne problemy Niemiec i Europy. Faktem jest jednak, że im mniej się o tym mów, tym lepiej. Ostra krytyka Polski przez Brukselę i niemieckie media, z pewnością stanowi też formę presji, wszak obecnie, gdy ważą się losy „rozwiązania” pierwszego, wielkiego kryzysu imigranckiego, Warszawa nie może skrewić i postawić weta.  Że tak się nie stanie, można zauważyć po wypowiedziach polskich dyplomatów. Ich stanowisko jest o wiele bardziej koncyliacyjne niż stanowisko PiS w czasie kampanii wyborczej. Nie ma już mowy o wypowiadaniu zgody na przyjęcie przymusowych kwot imigrantów, ani też o konieczności – ta kwestia była niezwykle często podkreślana przez obecną premier i prezydenta – wsłuchiwania się w głos Polaków. W zamian pojawia się narracja o „złej Platformie”, która zgodziła się na przyjęcie imigrantów i „rozdartym PiSie”, który na ów pomysł musi przystać.

Wysokie stawki

Oswojeni już z demonstracjami KOD-u, antyrządowymi tyradami zwalnianych z mediów publicznych dziennikarzy czy redakcji tych gazet, które najwięcej tracą na zmianie rządów, często dostrzegamy w wypowiedziach unijnych polityków efekt „czarnej propagandy”, jaką przeciwnicy PiS rozsiewają za granicą. Jest w tym, owszem, ziarno prawdy. Ale w całej tej wojnie propagandowej, wypowiedzianej Warszawie przez Brukselę, chodzi o znacznie poważniejsze sprawy niż polska demokracja, TVP czy Trybunał Konstytucyjny. Tam na boisko wyszli naprawdę duzi chłopcy. Tacy, którzy wiedzą, że gra toczy się o rzeczywiście wysokie stawki.

KRZYSZTOF GĘDŁEK

Więcej postów