Polska armia wymęczona 25 latami ciągłych reform jest niewydolna i słaba. PiS jako receptę na kryzys proponuje jeszcze większą i droższą armię, bez gwarancji, że będzie lepsza. Pytanie: ile jeszcze reform trzeba przeprowadzić, żeby całkiem straciła swoją wartość bojową.
To nieprawda, że całe siły bojowe polskiej armii zmieściłyby się na trybunach Stadionu Narodowego. Ale Wojsko Polskie, choć formalnie liczy sobie 100 tys. plus około 10 tys. Narodowych Sił Rezerwowych, w dużej części składa się z urzędników w mundurach. Zmiana proporcji, w myśl której miało być więcej Indian, a mniej wodzów, była sztandarowym hasłem autora tego bon motu – gen. Stanisława Kozieja. Był wodzem – szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, aby po pięciu latach kadencji zostać Indianinem – odszedł właśnie z urzędu. Proporcje etatów szeregowych do oficerów jakie były, takie są. Kłopoty armii mają charakter strukturalny. Oficerowie jako zamknięta korporacja zawodowa bronią swoich interesów. Deklarowane przez PiS powiększanie armii może się więc okazać kosztowne, ale niekoniecznie efektywne. Podobnie jak sugerowane w czasie konwencji programowej tej partii podniesienie wydatków na armię do 2,5 proc. PKB.
Niemiecka armia zacznie stopniowo zwiększać wydatki dopiero za dwa lata. Pragmatyczni Niemcy doszli do wniosku, że nie do końca wiadomo jeszcze, jakie będą potrzeby.
W logice naszej kampanii wyborczej sprawy wojska, obronności i zakupów zbrojeniowych są takim samym towarem wyborczym jak pozostałe obietnice zwiększenia wydatków na wszystko. PiS w swoim oficjalnym programie ma ogólnie słuszne postulaty. Armia ma być silna. Polska ma być niezależna. Przemysł obronny ma produkować dla polskiej armii najnowocześniejszy sprzęt. Do tego dochodzi stara pieśń o dokończeniu reform wojskowych służb i wymachiwanie pięścią, a raczej piąstką przed nosem Rosji. Wiele w tym jednak myślenia magicznego i zaklęć. Wojsko nie ma szczęścia do polityków.
Dziurawe salami
Na początku lat 90. armię krojono niczym salami. Po plasterku. Była za duża i zdecydowanie za droga dla kraju na dorobku. W przełomowym 1989 r. Ludowe Wojsko Polskie liczyło 393 tys. żołnierzy. 15 dywizji czyniło go – nominalnie – jedną z silniejszych armii w Europie. Samych dywizji pancernych mieliśmy pięć. Dziś cała polska armia ma w swoim składzie trzy dywizje. W tym jedną pancerną. Z perspektywy widać, że dochodzenie do tego stanu pozbawione było jakiejś głębszej logiki. Sztabowcy nie wypracowali żadnej spójnej wizji potrzeb i możliwości polskiej armii. Wychodzili raczej z założenia, że wszystko jest potrzebne i wszystko się przyda. Doprowadziło to do gigantycznego rozdrobnienia garnizonów, choć wojska ciągle ubywało. Najpierw armia została zredukowana do 250 tys., później 180 tys., a na koniec 100 tys. żołnierzy. Jednak za cięciem jednostek nie szło proporcjonalne cięcie infrastruktury. Sztab Generalny tak umiejętnie lawirował, że zawsze jakimś cudem zostawała w danym mieście mała jednostka, której potrzebny był garnizon: biura, koszary. W efekcie po 20 latach polska armia była rozlokowana w 126 garnizonach. Średnio w jednej jednostce służyło tylko 800 żołnierzy, co było ewenementem na skalę światową.
1. Ciechanowski Pułk Artylerii liczył 300 żołnierzy. Do ich obsługi zatrudnionych było prawie 100 cywilów. Jednostka nie miała nawet własnej strzelnicy, bo ją akurat udało się zlikwidować. W efekcie na ćwiczenia artyleryjskie trzeba było wozić żołnierzy i sprzęt na oddalony o 150 km poligon. Roczny koszt utrzymania tej jednostki wynosił 20 mln zł. A kiedy już miano wpisać ją do planów likwidacji, to okazało się, że za 7 mln zł na terenie jednostki zostanie wybudowana nowiutka stołówka. A krótko potem 1. Ciechanowski Pułk Artylerii przestał istnieć.
Chaotyczna likwidacja doprowadziła do kuriozalnych sytuacji. Z analiz strategicznych wynika, że ciechanowski pułk trzeba było wzmacniać, a nie likwidować. I nie chodzi o wspomnianą stołówkę. – Wzdłuż wschodniej granicy od Suwałk do Przemyśla i na głębokość 150 km w kierunku Warszawy jest swoista dziura bez wojska – mówi gen. Leon Komornicki. – Za to 16. Dywizja Zmechanizowana posiada dwie brygady na granicy z obwodem kaliningradzkim. Nawet ignorant wojskowy powinien wiedzieć, że to położenie dywizji i jej brygad w terenie bagnistym i jeziorno-lesistym, praktycznie na granicy z potencjalnym przeciwnikiem, z góry skazuje je na klęskę. Sztab Generalny nawet nie skomentował raportu generała Komornickiego, w którym zawarł tę i podobne tezy.
Od 1995 r. równolegle następowały dwa procesy – liczebność armii została zmniejszona niemal trzykrotnie, za to struktury ośrodków dowodzenia powiększyły się również trzykrotnie. Zmiana systemu dowodzenia, którą niemal kolanem przeforsowano na początku zeszłego roku, miała zmienić liczbę oficerów w sztabach. Słowa dotrzymano – jest ich jeszcze więcej niż było. Tak m.in. powstawała armia wodzów bez Indian. Dopóki nie uda się wyeliminować tego typu patologii, dokładanie do budżetu armii kolejnych miliardów będzie topieniem pieniędzy.
Polska w NATO
Tymczasem Polska stała się członkiem potężnego Sojuszu Północnoatlantyckiego. Ostatni transport z żołnierzami dawnej Armii Czerwonej wyjechał od nas 17 września 1993 r. Ogłoszenie chęci partnerstwa z NATO w maju 1992 r. mogło brzmieć jak plany lądowania na Marsie. Jednak pierwsze wspólne manewry z wojskami NATO odbyły się w Polsce już w 1994 r. 12 marca 1999 r. minister spraw zagranicznych Bronisław Geremek przekazał Sojuszowi akt wstąpienia Polski do struktur NATO. Dużej pomocy w dostosowaniu polskiej armii do zachodnich standardów udzielała Dania. Kraj, na którego plażach mieliśmy desantować naszą armię w myśl planów Układu Warszawskiego.
Sojusz Północnoatlantycki nie ma własnej armii. Silny jest siłą swoich członków. Wizja wejścia do NATO dodała wojskowym skrzydeł, bo po latach marazmu i biedy wiązała się z nadzieją na lepsze pensje, sprzęt, a nawet zagraniczne wyjazdy. Trzeba przyznać, że wojskowi wykonali gigantyczną pracę nad sobą i strukturami, żeby dosięgnąć tego zaszczytu. – Zęby bolały, jak się słuchało szefa mówiącego po angielsku. Ale chłop był po 50., a nauczył się języka od podstaw w półtora roku. To budziło mój szacunek – wspomina jeden z byłych oficerów.
Ale obecność żołnierzy Sojuszu nie jest w Polsce zbyt widoczna. Głównie za sprawą porozumień, które Sojusz zawarł z Rosją, kiedy decydował się na przyjęcie nowych członków z państw byłego Układu Warszawskiego. Według tych porozumień natowskich baz w sąsiedztwie Rosji miało nie być. W efekcie ani kolejne polskie rządy specjalnie nie zabiegały o bazy, ani NATO nie chciało ich przenosić do Polski. Aż do 2007 r., czyli decyzji w sprawie budowy jednego z elementów tarczy antyrakietowej w Redzikowie koło Słupska. Pomysł wyszedł od Amerykanów.
Lokalizacja amerykańskich silosów z rakietami do niszczenia pocisków balistycznych nie wyczerpywała znamion bazy NATO, ale Rosjanie jednoznacznie odczytali to jako złamanie umowy. Amerykański system pod własną granicą uznali za drastyczne naruszenie ich bezpieczeństwa. I mniej więcej wtedy zaczęli pompować gigantyczne kwoty w restrukturyzację armii. Niemniej Polska, którą geopolityka zaplątała pomiędzy dwa militarne mocarstwa, nie ma innego wyjścia, jak naciskanie na Sojusz w sprawie lokalizacji baz na terenie Polski.
PiS zawsze traktowało tę kwestię jako jeden ze swoich priorytetów. W pełnym ogólników programie akurat na ten temat partia ma jasne deklaracje – „Uzasadnione zatem są oczekiwania państw Europy Środkowej, aby na ich terytorium powstały instalacje umożliwiające skuteczną obronę kolektywną”. Bazy NATO rzeczywiście mogłyby wzmocnić Polskę, ale osłabić sam Sojusz, bo im dalej jakieś państwo leży od Rosji, tym mniej jest zainteresowane jej drażnieniem. Tak jak w NATO kolektywna jest obrona, tak i decyzje również podejmowane są kolektywnie. Nieumiejętne zabieganie o bazy może nas zmarginalizować w Sojuszu. Zepsuć relacje z Niemcami, które uważają, że eskalowanie napięcia w Europie może wymknąć się spod kontroli. A na to Europa nie jest przygotowana.
Platforma w sprawie baz opierała się na polityce stopniowego zwiększania zaangażowania sojuszników. Zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. Polityka ta przynosi pierwsze efekty. W Polsce od kilku miesięcy przebywają amerykańscy żołnierze. Co prawda jest to tzw. obecność rotacyjna. Ale na potrzeby tych rotacyjnych wojsk Amerykanie bez większego rozgłosu zainwestowali w polskie poligony kilka milionów dolarów. A łączna kwota inwestycji w ciągu najbliższych dwóch lat ma sięgnąć 80 mln dol. Do Europy niebawem przypłynie ciężki sprzęt, który będzie zmagazynowany m.in. na terenie Polski. Amerykanie mają świadomość, że budując w Polsce bazę rakietową, siłą rzeczy będą musieli ją chronić. Ale, w razie czego, pierwsze uderzenie wroga musi przyjąć polskie wojsko.
Poborowi i rezerwowi
Od sześciu lat nasza armia nie pochodzi już z powszechnego poboru. Mamy wojsko zawodowe. Wchodzące właśnie w dorosłe życie pokolenie 20-latków jest pierwszym, które nie potrzebuje książeczki wojskowej. 4 sierpnia 2009 r. do cywila wyszło 150 ostatnich poborowych. Zwolniono ich 4 miesiące przed czasem. Wojsku bardzo się spodobało, że będzie profesjonalne.
Decyzja była odważna i kontrowersyjna. W dużej mierze wymusiły ją realia. Już od połowy lat 90. do wojska trafiał coraz gorszy „materiał na żołnierzy”. Ludzie bez wykształcenia (całe roczniki studentów przenoszono do rezerwy decyzją ministra obrony narodowej) i perspektyw. – Bywało, że na całą kompanię trafiał się jeden człowiek z maturą. Niektórych kadra się wręcz bała, bo wyraźnie mieli powiązania ze światem przestępczym. Człowiek zastanawiał się, czy w ogóle uczyć ich posługiwania się bronią – mówi emerytowany major, który zaczynał karierę jeszcze w Ludowym Wojsku Polskim. W powszechnym społecznym odbiorze pobór kojarzył się bardziej z filmem „Samowolka” niż „Top Gun”.
Kłopoty ze skompletowaniem kolejnych zmian na misję do Iraku, a później do Afganistanu pokazały, że uzawodowienie jest w zasadzie nie do uniknięcia. Pozostawało tylko wybrać odpowiedni model. Politycy rządzącego w latach 2001–05 Sojuszu Lewicy Demokratycznej stawiali na ewolucyjne przejście na zawodowstwo. Pomóc miała w tym formuła żołnierzy kontraktowych, którzy po zakończeniu służby poborowej podpisywali z wojskiem umowę na kolejnych kilka lat służby. Sam pobór miał być z czasem wygaszany.
PiS po objęciu władzy odrzucało pomysły szybkiego uzawodowienia armii. Główną przyczyną było wiążące się z tym obniżenie liczebności armii. Minister Aleksander Szczygło uważał również, że wojsko ma do odegrania ważną rolę wychowawczą. Za jego czasów dla wszystkich żołnierzy obowiązkowo miano zorganizować pokaz filmu „Katyń” Andrzeja Wajdy.
Sytuacja zmieniła się po objęciu rządów przez Platformę Obywatelską. Jedną z jej obietnic wyborczych było m.in. zawieszenie poboru. I partia słowa dotrzymała. Na początku lipca 2008 r. armia policzyła swoje szeregi. Według danych Sztabu Generalnego służyło w niej 125 tys. żołnierzy, w tym 78 tys. zawodowych. Z analiz wynikało, że budżet ministerstwa obciążony odrębnym systemem emerytalnym był za mały, żeby pogodzić potrzeby dużej armii z modernizacją. Tym bardziej że przywileje dla górników to pestka w porównaniu z tymi, które po cichu wywalczyli sobie wojskowi. Zdarzali się 34-letni emeryci i emerytury dochodzące do 18 tys. zł. Ciągle rosnąca dysproporcja pomiędzy liczbą emerytów, których było kilkadziesiąt tysięcy więcej niż żołnierzy, oznaczała, że na same pensje i emerytury trzeba będzie przeznaczyć około 35 proc. budżetu obronnego.
Ostatecznie ustalono, że optymalna – także ze względów finansowych – będzie 100-tys. armia zawodowa. Jednak zwierzchnik sił zbrojnych prezydent Lech Kaczyński domagał się armii 150-tys. Platforma szachowała prezydenta sondażami, w których zwolennicy zniesienia poboru stanowili miażdżącą większość. W drodze kompromisu 100-tys. armię profesjonalistów wspierać miały 30-tys. Narodowe Siły Rezerwowe.
Okazały się one jednak kompletnym niewypałem. Żołnierze NSR po krótkim przeszkoleniu ogólnowojskowym mieli się zgrywać z regularną armią przez jeden miesiąc w roku. Założenie było karkołomne. A wykonanie groteskowe. Z raportu NIK wynikło, że wojsko etatami NSR poprawiało sobie statystykę dokompletowania jednostek. Dochodziło do sytuacji, że ludzie po miesięcznym szkoleniu byli wyznaczani na kluczowe stanowiska. W elitarnym 18. Batalionie Powietrznodesantowym stanowisko szefa sekcji logistyki i głównego księgowego obsadzono żołnierzami na etatach NSR. W bazie F-16 w Łasku żołnierze NSR wyznaczani byli na mechaników F-16, a nawet asystentów kontroli precyzyjnego lądowania. Na szczęście cały system działał głównie na papierze. Niemniej, jakieś prawdziwe siły rezerwowe są potrzebne.
W materiałach z Debaty Programowej PiS dr hab. Przemysław Żurawski vel Grajewski zaproponował obowiązkowe trzymiesięczne przeszkolenie wojskowe dla wszystkich chętnych, którzy chcą pracować w Policji, Straży Granicznej i innych służbach mundurowych, łącznie z agencjami ochroniarskimi. Taki system stosuje kilka krajów na świecie. Jest racjonalny. Ale znów kłania się kwestia słabości armii. Ktoś tych ludzi musi przeszkolić. Przez sześć lat bez poborowych wojskowi już zapomnieli, jak to jest. Ten system trzeba właściwie stworzyć od podstaw.
Wojsko jest ciągle atrakcyjnym pracodawcą. Kolejka chętnych do jednostek jest długa. W Wojskowych Komendach Uzupełnień czeka ponad 40 tys. podań chętnych do wojska, z czego 20 tys. to ludzie, którzy są gotowi zgłosić się na przeszkolenie z dnia na dzień. Niektórzy czekają kilka miesięcy, rekordziści nawet 2 lata. Jednak samej armii aż tak bardzo nie zależy na tym, żeby była większa, bo wtedy budżetowa kołderka będzie musiała wystarczyć większej grupie ludzi. Skończą się premie i specjalne dodatki, którymi wyższa kadra oficerska bardzo skutecznie powiększa sobie pensje.
Sztuka zakupów
Wydawanie pieniędzy na modernizację też okazało się dla armii zbyt poważnym wyzwaniem. W 2001 r. powstały akty prawne, które zapewniły wojsku stałe finansowanie na poziomie 1,95 proc. PKB, choć wchodząc do NATO, zobowiązaliśmy się przeznaczać 2 proc. PKB. Na wojsko niespodziewanie spadł deszcz pieniędzy. Pojawiło się również szokujące dla wojska pytanie: co zrobić z tak dużym budżetem?
Główny problem stanowiła polska zbrojeniówka, która degradowała się technologicznie. A wojsko po misjach w Iraku i Afganistanie nie chciało już kupować byle czego. Żądało jakości, nowoczesności. To trudne słowa dla polskiego przemysłu. 100 proc. sprzętu, jaki polscy żołnierze zabrali na pierwszą zmianę do Iraku, nie przeszło tej próby. Każdy element wyposażenia, łącznie z karabinem maszynowym, przeszedł modyfikację albo został całkowicie wycofany z użytkowania.
Polski przemysł zbrojeniowy, który funkcjonował głównie na radzieckich licencjach, nie zdołał wykształcić odruchu projektowania nowego sprzętu. Sytuacja okazała się na swój sposób patowa i trwa do dziś. Dobry pomysł, jakim było niedawne skonsolidowanie całej polskiej zbrojeniówki pod skrzydłami Polskiej Grupy Zbrojeniowej, ciągle nie daje pożądanych efektów. Firma właściwie nie istnieje na rynku międzynarodowym.
W zgromadzonych w PGZ firmach jest kilka rodzynków. Dobrze radzi sobie PCO, Pit-Radwar, Siemianowice Śląskie produkujące Rosomaka czy Huta Stalowa Wola z szerokim pakietem artyleryjskim. Na prostą wychodzi Fabryka Broni w Radomiu. Sukcesy tych kilku firm giną w cieniu złej kondycji całej grupy i absurdalnych wpadek typu pękające podwozia do Kraba czy rozlatująca się amunicja. Wygląda na to, że główną strategią PGZ jest czekanie, aż MON podpisze jakieś kontrakty z zagranicznymi kontrahentami, a następnie każe się im dogadać z PGZ, żeby i im skapnęła jakaś robota.
PGZ miała stawiać na innowacyjność, centra badawcze, zatrudniać polskich inżynierów. Firmie do dziś nie udało się nawet stworzyć mapy kompetencji, czyli prostego raportu, w jakich technologiach są dobrzy, a jakie powinni rozwijać. Z taką strategią ciężko utrzymać się na rynku. Cała zbrojeniówka skupiona w ramach PGZ zatrudnia około 20 tys. osób. I pomimo ciągnącego się latami pompowania budżetowych pieniędzy w tę branżę ciągle balansuje na granicy przetrwania.
Dlatego wojsko najchętniej kupuje gotowe produkty za granicą. I to najczęściej bez licencji. Praktyka ta krytykowana jest od lat. Kupujemy sprzęt, który po dziesięciu latach trzeba modernizować za granicą za kolejne miliardy, a po 30 latach pociąć na żyletki i kupić nowy. Od 10 lat używamy rakiet Spike. Ale ciągle nie mamy pełnych planów tej broni i nie produkujemy kluczowych elementów. Właśnie negocjowana jest druga transza zakupu Spike’ów. I znów bez pełnego transferu technologii.
Tak samo kupimy wart ponad 20 mld zł system obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej Wisła. Polski przemysł liczy, że chociaż w programie Narew uda się wynegocjować pełen transfer technologii do produkcji rakiety. Ale pewności nie ma. W efekcie choć na programy rakietowe wydamy około 40 mld zł, sami nadal nie będziemy potrafili ich konstruować i rozwijać. A żadne państwo na świecie nie sprzedaje przecież najnowszych technologii zbrojeniowych. Zawsze oferuje te o jedną generację niżej.
W czasie wojny (odpukać!) może okazać się, że wszystkie te wydane miliardy na nic nam się nie przydadzą, bo żołnierze nie mają odpowiedniego wyposażenia podstawowego. W okrągłą 70. rocznicę zakończenia II wojny światowej wojsko ostatecznie pożegnało się ze zwykłym metalowym hełmem. Nowy dowódca generalny gen. Mirosław Różański zabronił wydawać je żołnierzom. Armia przymierza się również do zakupów ręcznych wyrzutni przeciwpancernych. Stare są mało skuteczne i nieliczne. Kłopoty mamy nawet z amunicją. Jest jej za mało i jest marna. Przemysł zatracił zdolność produkcji silników do czołgów, nie mamy technologii do produkcji luf dużego kalibru. A pieniądze wydawane są poza społeczną kontrolą.
Na badania nad rozwojem dronów budżet państwa wydał prawie 200 mln zł, dofinansowując projekty kilku polskich firm. Jedną z nich była WB Electronics, która stworzyła i sprzedała wojsku drona krótkiego zasięgu. Od kilku miesięcy trwa postępowanie przetargowe na drona średniego zasięgu. Wiele wskazuje, że wygra zagraniczna konstrukcja. Choć WB Electronics zaproponowała światowej klasy maszynę, do której ma plany i prawa do produkcji licencyjnej, którą szybko można by spolonizować.
Od przyszłego roku wojsko dostanie dodatkowe 800 mln zł na zakupy. Niestety, łatwo się domyślić, jak je wyda i czy to nas wzmocni.
Naszym zdaniem
Przed aneksją Krymu przez Rosję w marcu 2014 r. sprawy armii nie wydawały się priorytetowe. Ale pomyliliśmy pauzę strategiczną z trwałym odprężeniem. Miało to swoje konsekwencje. Tylko pomiędzy 2008 a 2013 r. na wojsku zaoszczędziliśmy 10 mld zł. Teraz nadrabiamy opóźnienia.
Program PiS skupia się jednak na kolejnej „restrukturyzacji i reorganizacji Sił Zbrojnych RP”. Zamierza np. zreformować wprowadzony zaledwie półtora roku temu system dowodzenia. Przywrócony ma być system, w którym poszczególnymi rodzajami wojsk dowodzą ich dowódcy. System, po którym w wojskowych strukturach nie ma już nawet śladu. To kolejne dwa lata chaosu w kluczowej sprawie. To więcej niż prezent dla naszych wrogów.
A dzisiaj musimy wreszcie realnie zdiagnozować największe mankamenty polskiej armii i stopniowo je likwidować. Tym bardziej że proces realizacji tzw. natowskiej szpicy i tempo podejmowania decyzji wyraźnie wskazują, że przez pierwsze dni, a raczej nawet i tygodnie ewentualnej wojny polska armia będzie musiała bronić się sama, z sojuszniczym wsparciem z powietrza.
Armia, którą mamy dziś, jest odpowiedniej wielkości jak na przyjętą doktrynę obronną. Pod warunkiem że NSR zacznie być realną siłą, a nie fikcyjną przybudówką. Nie do uniknięcia jest również zbudowanie systemu szkolenia rezerw. Najlepiej ochotniczego i odpłatnego. Wtedy wojsko będzie mogło wybierać, a nie szkolić ludzi przypadkowych. Wszelkie zmiany w armii zacząć trzeba od zwykłego szeregowego, który mając kontrakt odnawiany co dwa lata, nigdy nie będzie się za bardzo wysilał i narażał zdrowia, skoro za rok może stracić pracę. Za to najwyżsi rangą oficerowie są nieusuwalni. Nawet jeśli coś zawalą, to najgorszą karą może być przejście na emeryturę w wysokości około 7–8 tys. zł.
Szkolnictwo wojskowe nie kuleje, ale wręcz leży. Oficerem, jak za dobrych frontowych lat, zostać można po kilkumiesięcznym kursie. Tylko wtedy umiejętności weryfikowano w boju. Wojskową Akademię Techniczną cudem uratowano przed likwidacją. A to przecież filar wojskowego świata naukowego.
Żeby poprawić bezpieczeństwo kraju, trzeba zacząć pracę u podstaw, polegającą na odtworzeniu systemu mobilizacyjnego na czas wojny. Potrzebne będzie również zbudowanie struktur Obrony Cywilnej, zintegrowanie działań wojska z innymi służbami. Polska armia może być sprawna i silna, jeśli przestanie się z nią nieustannie, także z politycznych powodów, eksperymentować.
JULIUSZ ĆWIELUCH
Nikt , albo prawie nie zrozumia? , ?e Armia to Naród w ca?o?ci a uzbrojony i dozbrojony stanowi si?? bojow? z , któr? musi si? liczy? ka?dy agresor ! Oczywist? rzecz? jest fakt , ?e w dzisiejszych realiach pola walki udzia? bior? jednostki specjalistyczne , ale dope?nieniem powinny by? formacje dope?niaj?ce w postaci lokalnych pododzia?ów i równie dobrze dozbrojone w wiele systemów obrony jak i odwetu !
Dok?adnie tak jak polskie szkolnictwo po 25 latach ,,reform”
reformy b?d? mia?y miejsce dopóty dopóki armia b?dzie istnia?a, a pó?niej to ju? Polska zniknie i nikogo to nie b?dzie obchodzi?o