„Dlatego muszą być więzienia, turma i łagier, kat i stryk” – pisał Janusz Szpotański w zakończeniu poematu „Caryca i zwierciadło”
, sugerując, że przede wszystkim dlatego, iż „gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk”. To oczywiście prawda, podobnie jak i to, że „dla ludu eto wsio rawno, czy car, czy chan jest jego katem”. Ale może Janusz Szpotański jednak się mylił, bo przecież na Ukrainie tamtejsi „aktywiści” sprawiają wrażenie, jakby nie było im obojętne, czy ich katem będzie prezydent Wiktor Janukowycz, czy Arsenij Jaceniuk, Witalij Kliczko, czy może Dymitr Jarosz z Prawego Sektora. Wszystko to oczywiście być może, ale ukraińska bezpieka podała właśnie informację, że tych płomiennych szermierzy wolności opłacają Amerykanie w kwocie 200 dolarów dziennie dla lidera grupy aktywnego oporu za każdego „aktywistę”, a dodatkowo – 500 dolarów, jeśli grupa liczyła co najmniej 10 „aktywistów”.
Jeśli to prawda, to szkoda, że CIA położyła lachę na naszą młodą demokrację i dała tylko 15 milionów dolarów razwiedczykom za usługi kuplerskie i stanie na świecy w Kiejkutach. Oni oczywiście pozakładają za to stare rodziny, ale co z tego będzie miała nasza młoda demokracja? Nasza młoda demokracja nadal będzie musiała miotać się nieprzytomnie między Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim, być może nawet do kolejnego rozbioru Polski.
Tymczasem gdyby tak CIA, podobnie jak na Ukrainie, sypnęła te 20 milionów dolarów tygodniowo, to i w naszym nieszczęśliwym kraju zaraz znalazłoby się mnóstwo płomiennych obrońców demokracji, którzy tego całego premiera Tuska, a nawet pana prezydenta Komorowskiego w try miga wywieźliby na taczkach albo bezterminowo zamknęli w Gostyninie w charakterze „osób stwarzających zagrożenie”.
Precedens już jest w postaci Edwarda Gierka i jego pierwszego ministra Piotra Jaroszewicza, których generał Jaruzelski 13 grudnia 1981 roku kazał internować na równi z groźną ekstremą. Niestety! Nieubłagany palec musiał wskazać Ukrainę. A dlaczego? Warto przypomnieć, jak to po zwycięstwie „pomarańczowej rewolucji”, w następstwie której uważany za agenta sowieckiego prezydent Leonid Kuczma został zastąpiony przez Wiktora Juszczenkę, uważanego za agenta amerykańskiego. Jak tam było, tak tam było – bo ważniejsze było to, że zaraz po zwycięstwie wspomnianej rewolucji do Kijowa przyleciał Borys Abramowicz Bieriezowski, by w imieniu finansowego grandziarza, co to na rewolucję sypnął 20 milionów dolarów, zobaczyć, co się tam z tej całej Ukrainy, która leżała przed nim z rozłożonymi nogami, da wycisnąć.
Najwidoczniej jednak i ruscy szachiści, którzy finansowego grandziarza i jego „oligarchów” szczęśliwie się pozbyli, i „oligarchowie” ukraińscy, którym Borys Abramowicz zamierzał poodbierać „zdobycze”, spowodowali, że demokracja tym razem nadstawiła się Wiktorowi Janukowyczowi.
Widocznie jednak Janukowycz komuś podpadł – czy to za piękną Julię, czy z jakiegoś innego powodu, bo tym razem złotem sypnięto jakby przeciwko niemu, w następstwie czego na Ukrainie jak grzyby po deszczu wyrosły nieubłagane zastępy płomiennych obrońców demokracji.
Tymczasem u nas kraj pod rządami razwiedki, co to patrzy, jakby tu się nakraść i gdzie bezpiecznie schować szmal, zatacza się od ściany do ściany między Tuskiem Donaldem a Kaczyńskim Jarosławem – bo taką alternatywę nakazano za każdym razem przedstawiać mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, aż całkiem od tego zgłupieje i będzie już można całkiem bezpiecznie zainstalować Judeopolonię. Najwyraźniej nasz czas już minął i teraz swoją transformację ustrojową będzie przeżywała Ukraina – oczywiście o ile wcześniej nie spłonie w ogniu wojny domowej. Ale jeśli nie, to tylko patrzeć, jak niczym spod ziemi pojawi się tam jakiś „drogi Bronisław” – bo właśnie Żydzi („my, Żydzi”) z Ukrainy ogłosili, że przyłączają się do Ukraińców. Do których? Ano do tych, do których należeć będzie zwycięstwo, to chyba jasne? Skoro tak, to Ukrainę czeka powtórka z „okrągłego stołu”, no a potem? „A potem Adam i cholera, a potem Juliusz i suchoty, o filareci, biedne dzieci, kochany kraju złoty!”
Tymczasem we Fremantle odwiedzam chwilowo nieczynne więzienie, które w roku 1886 było pierwszym murowanym budynkiem w całej Australii Zachodniej, chociaż nie rządził tutaj żaden car, co to miewał prorocze widzenia, tylko demokracja. Ale czy car, czy demokracja – więzienia wyglądają podobnie. Nasz transport został powitany przez miłą panią strażniczkę, która wybierając sennego młodzieńca, zademonstrowała nam, jak taki jeden z drugim musiał rozebrać się do naga, pokazać wszystkie otwory ciała, czy aby nie schował w nich przedmiotów stwarzających zagrożenie, no a potem – do łaźni, po której ubierał więzienne sorty i za chwilę uświadamiał sobie konieczność – co niemiecki idiota Hegel, który za przyczyną innych utytułowanych idiotów nadal zatruwa umysły kolejnych, nieświadomych niebezpieczeństwa generacji, uważał za esencję wolności.
Jaka szkoda, że tylko Janusz Szpotański odważył się wydrwić te idiotyzmy, pisząc w „Towarzyszu Szmaciaku”, że „kiedy znajdziesz się za drutem, opuści troska cię i smutek i radość w sercu twym zagości, żeś do królestwa wszedł wolności”.
Więc po przekroczeniu bramy wchodzimy do królestwa wolności, to znaczy na dziedziniec chwilowo nieczynnego więzienia w Fremantle. Po prawej stronie widać jakby chwilowo nieczynne warzywniki. Pani strażniczka wyjaśnia, iż zostały skasowane po wykryciu, że więźniowie oprócz roślinek dozwolonych uprawiali tam również marihuanę. Po przejściu przez gmach główny, przypominający „Titanica”, przechodzimy na spacernik, na którym jest stół z ławami. Dla wszystkich miejsca na ławach i przy stole nie starczało, toteż spacernik był widownią nieustannych krwawych bójek, w które personel się nie wtrącał, egzekwując kary dopiero po rozprowadzeniu więźniów po celach. Ciekawe, że podobnie postępowano i za cara, chociaż oczywiście kary były zróżnicowane. Na przykład karcery we Fremantle przez więźniów okresu stalinowskiego zostałyby na pewno uznane za szczyt luksusu, bo można było w nich nie tylko stać, ale nawet i leżeć – i to w dodatku na suchej, drewnianej podłodze! Po jednej stronie karceru było co prawda ciemno, ale po pierwsze – nie ma rzeczy doskonałych, a po drugie – w takiej ciemnicy nie trzymano dłużej jak pół roku.
Na dziedzińcu tego chwilowo nieczynnego więzienia wewnętrznego stoi kozioł do wymierzania chłosty przy pomocy „kota o dziewięciu ogonach”, czyli dyscypliny, którą pani strażniczka z wprawą demonstruje, informując, że kiedy delikwentowi zaczynała pękać skóra, lekarz chłostę przerywał aż do wyzdrowienia pacjenta, po czym ją kontynuowano do ostatniego z, dajmy na to, setki uderzeń. No i wreszcie w skromnym budyneczku mieści się najważniejszy przybytek, prawdziwa świątynia władzy w postaci szubienicy z zapadnią, a nawet krzesłem, które skazańcowi na miękkich nogach podstawiano, by wytrwał na posterunku do końca. Widok znajomy ten przypomniał mi izbę tortur w podziemiach Zamku Królewskiego w Warszawie.
Oglądając ją, uświadomiłem sobie, że właśnie na niej cały zamek wspiera się, niczym na fundamencie; że bez niej byłby tylko pretensjonalną dekoracją, a dzięki niej jest przybytkiem Władzy. O tę Władzę biją się teraz „aktywiści” na Majdanie. Jak skończą, zaraz zaczną budować więzienia, bo przecież „muszą być więzienia, turma i łagier, kat i stryk”.
Stanisław Michalkiewicz