Przełom października i listopada. Po sejmowych korytarzach snuje się niepozorna postać. Co chwilę zerka na trzymany w ręku telefon. Przykłada go do ucha, coś szepcze. Po chwili znów odkłada. Drepcze w miejscu, za chwilę chodzi bez celu. Ożywia się, kiedy na korytarzu pojawia się Krzysztof Sobolewski, szef partyjnych struktur PiS.
Kałuża pod drzwiami
Kiedy Sobolewski znika za klubowymi drzwiami, człowiek z telefonem melduje się przy klamce. To Wojciech Kałuża, wówczas wicemarszałek województwa śląskiego. Już wtedy było jasne, że na Śląsku coś się kroi.
Kałuża przyjechał do Warszawy, by ratować sytuację. Prosił o wsparcie. Rozmowa trwała kilkanaście minut. Co uzyskał? Tego nie wiemy. Wiemy, że Kałuża wczoraj zrezygnował z funkcji w zarządzie województwa.
Tej samej, którą PiS wręczył mu w 2018 r. w zamian za polityczną woltę dekady, gdy dosłownie kilka dni po wybraniu go do sejmiku śląskiego z list Koalicji Obywatelskiej Kałuża przeskoczył polityczną barykadę.
Rządzący wykorzystali jego frustrację, której nie docenili decydenci z KO. Dali mu stanowisko i apanaże. A Jarosław Kaczyński mógł wbić kolejną szpilkę na politycznej mapie Polski.
Władza się sypie
Dziś jednak władza, która przytuliła Kałużę, rozsypała się. Jak na ironię to teraz inni – w tym marszałek województwa z ramienia PiS – przeszli na drugą stronę, dołączając do PO, PSL i Lewicy. A on został. Centrala PiS nie była w stanie nic zrobić.
Nie pomogły gorączkowe telefony z Warszawy. Premier Morawiecki, który jest posłem z Katowic, nie miał siły przekonywania. Dość powiedzieć, że Jarosław Kaczyński gościł w regionie w ostatnie dwa weekendy. Wszystko na nic.
W urzędach i spółkach na Śląsku szykuje się czystka. Miotła przyjdzie po ludzi PiS. A przynajmniej dużą część z nich. Nowogrodzka jest wściekła. Wspomniany wcześniej Krzysztof Sobolewski wyzywał od najgorszych poprzez media Jakuba Chełstowskiego, do wczoraj pisowskiego marszałka województwa.
PiS bez powabu
Opozycja triumfuje. Dziś oczywiście trudno wyrokować, czy sytuacja na Śląsku będzie miała przełożenie na wymiar ogólnopolski. Zwłaszcza że katastrofa PiS w śląskim sejmiku ma silne podglebie wewnątrz regionalne. Tyle że to symbol, a te w polityce są ważne. I Jarosław Kaczyński o tym wie.
W 2013 r. w podobny sposób Prawo i Sprawiedliwość przejęło władzę na Podkarpaciu. Z udziałem dwóch radnych PO i PSL PiS zainstalowało tam wtedy swojego marszałka i do dziś władzy tam nie oddało.
Potem przyszły jeszcze zwycięskie wybory w Elblągu, a wcześniej senackie w Rybniku. Symboliczne triumfy, które pozwoliły partii Kaczyńskiego podnieść sztandary nieco wyżej w czasach, gdy utrata władzy przez PO wcale pewna nie była.
Dziś jest podobnie, tyle że to Prawo i Sprawiedliwość występuje w roli partii władzy: jeszcze nie słaniającej się na nogach, ale już mocno poobijanej, z licznymi plastrami, które kryją rany. Takiej, która wciąż jest silna i ma zdolność do zadawania ciosów, ale przychodzi jej to z coraz większym trudem, a entuzjazm jej fanów powoli gaśnie.
Platforma znowu zyskuje
Gdyby PiS wciąż miał ten powab, co w 2018 r., wywrócenie sejmikowej większości na Śląsku byłoby niemożliwe. To wtedy po kraju krążył Michał Dworczyk, człowiek premiera do specjalnych poruczeń, który dopinał regionalne deale z kolejnymi samorządowcami. Miał silne argumenty. Czytaj: pieniądze. Tak było na Śląsku, tak było też na Dolnym Śląsku, gdzie zaloty obozu władzy przyjęli Bezpartyjni Samorządowcy.
Ci wcześniej odrzucili ofertę Koalicji Obywatelskiej. Reprezentujący Bezpartyjnych prezydent Lubina Robert Raczyński pytał wprost ówczesnego szefa PO Grzegorza Schetynę: „Grzegorz, co ty możesz mi dać?”.
Dziś Michał Dworczyk nie jest już szefem Kancelarii Premiera. A Platforma znowu zaczyna być partią, która coś może dać, lub przynajmniej obiecać. Zresztą wczorajsza operacja na Śląsku miała zielone światło z samej góry, czyli od Donalda Tuska.
Oczywiście Jarosław Kaczyński może próbować tłumaczyć to jednostkowym przypadkiem, regionalną anomalią, sumą zdarzeń, których nie można przekładać na ogół.
Jednak kiedy się traci jedno z najważniejszych województw u progu rozstrzygającej bitwy, trudniej jest przekonać wojsko, że wszystko idzie zgodnie z planem.