Blok USA, ów „Zachód”, w który wtopić się chce tak wielu Polaków, rezygnując z podmiotowości politycznej, to nie ciepły zapiecek, gdzie chronieni i najedzeni będziemy żyć po swojemu. To blok ideologiczny, w którym waszyngtoński hegemon zdecydowanie egzekwuje realizację postmodernistycznej, liberalnej inżynierii społecznej.
Masy świeżych miłośników geopolityki, od jakich zaroiło się ostatnimi czasy w Polsce, zapatrzone w to podejście badawcze, nie dostrzegają jego ograniczeń. Owszem, polityka międzynarodowa jest domeną interesów, siły i zasobów, i o ile zasoby są faktycznie kwestią kontroli i przetwarzania określonych czynników materialnych, to siła państw zależy już także od takich czynników niematerialnych, jak lojalność społeczeństwa wobec państwa, identyfikacja z jego systemem i programem politycznym elity, gotowość do wyrzeczeń w imię reprodukcji tego systemu i realizacji tegoż programu. A systemy polityczne i programy nie składają się przecież wyłącznie z postulatów zapewnienia dobrobytu materialnego elicie czy masom, ale też zwykle obejmują pojęcia z zakresu dobra wspólnego mierzonego kryteriami niematerialnymi, wyznaczanemu przez normy ideowe, czy wręcz moralne.
Kiedyś uważaliśmy za zupełnie naturalne dziedziczenie władzy, a nie jej pochodzenie z wyborów czy też podziały stanowe warunkujące prawa polityczne lub rodzaj kary za przestępstwo. Uważaliśmy za naturalne poddaństwo chłopów. Dziś spieramy się o definicję małżeństwa i rodziny, a nawet kategorię płci. Spieramy się o to, czy w ramach swojej suwerenności narody mogą bronić spójności etnicznej swojego państwa, czy raczej nieograniczona migracja jest „prawem człowieka” stojącym ponad suwerennością narodów, a multikulturalizm „ubogaca” życie społeczne. Wszystkie tego rodzaju pojęcia o dobrym społeczeństwie składają się na to, co siły polityczne, grupy społeczne, a w końcu całe narody formułują w pojęcie interesów. Dlatego też, wbrew temu, co twierdzą bardziej ograniczeni zwolennicy geopolityki (przydatnej w wyjaśnianiu niektórych płaszczyzn życia międzynarodowego), także elementy ideologiczne bywają nie tylko narzędziami, ale i przesłankami polityki zagranicznej.
Akt oskarżenia
Jaką wagę do panowania określonej ideologii przywiązują Stany Zjednoczone mogliśmy usłyszeć od ambasador tego państwa Georgette Mosbacher. Najpierw podpisała ona, zainicjowany przez ambasadora Belgii, list 50 akredytowanych w Polsce reprezentantów obcych państw dotyczący sytuacji osób homoseksualnych w Polsce. Dyplomaci wprost wsparli obecne działania ruchu LGBT w Polsce oraz wyrazili „poparcie dla starań o uświadamianie opinii publicznej w kwestii problemów, jakie dotykają społeczność gejów, lesbijek, osób biseksualnych, transpłciowych i interpłciowych (LGBTI) oraz innych mniejszości w Polsce”. Natomiast rządzących Polską wezwali do „ochrony” osób określających się jako LGBT „przed słownymi i fizycznymi atakami oraz mową nienawiści”. Działania ich ruchu, przyjmujące w ostatnich miesiącach prowokacyjne i obraźliwe dla znacznej części narodu formy, określono jako dążące do „przestrzegania praw osób LGBTI oraz innych osób stojących przed podobnymi wyzwaniami, a także zapobieganie dyskryminacji”. Ambasadorzy wezwali Polaków, by „pracować na rzecz niedyskryminacji, tolerancji i wzajemnej akceptacji”, a praca ta powinna według nich zostać wykonana na poziomie „sfer takich, jak edukacja, zdrowie, kwestie społeczne, obywatelstwo, administracja publiczna”.
Tak sformułowany dokument to po pierwsze polityczny akt oskarżenia Polski jako państwa, w którym trwa rzekomo dyskryminacja czy nawet prześladowanie osób określanych w nowomowie skrótem LGBT. Akt podważający wizerunek naszego państwa, a więc do jakiegoś stopnia jego pozycję w relacjach z innymi państwami, przynajmniej tymi liberalnymi. Jest to jednak również oczywisty gest wsparcia dla ruchu dążącego do dekonstrukcji kulturowej w Polsce poprzez działania, które aktualnie destabilizują stosunki społeczne i polityczne oraz kanalizują debatę publiczną ze szkodą dla wielu zagadnień życia narodowego.List został podpisany przez 50 dyplomatów, dlaczego zatem koncentruję się na przedstawicielce USA? Wydaje mi się, że bez względu na inicjatorską rolę ambasadora Belgii, to właśnie zaangażowanie dyplomatki Waszyngtonu przydało listowi podpisy przedstawicieli państw znanych niekoniecznie z promowania agendy LGBT u siebie czy na scenie światowej, znanych natomiast ze ścisłych związków z USA, takich jak Japonia, Albania, Litwa czy Łotwa. Po drugie świadomość tego, jak wielkie wpływy posiadają w Polsce Stany Zjednoczone, a osobiście sama ich ambasador, nie ogranicza się już tylko do redaktorów Kresy.pl, czy innych kontestatorskich mediów, choć fakt, że to my jako jedni z niewielu, od dawna otwarcie określamy państwo polskie pod władzą PiS jako protektorat. Nawet głównonurtowe środki masowego przekazu i komentatorzy (dostrzegając już rolę, jaką Waszyngton odgrywa nie tylko w definiowaniu roli Polski w stosunkach międzynarodowych ale nawet w wewnętrznej polityce naszego kraju) natychmiast skierowali wzrok i mikrofony na Georgette Mosbacher, a nie ambasadora Belgii. Tak też uczynił dziennikarz Wirtualnej Polski.
Ideologiczny manifest
We wtorkowym wywiadzie dla tego portalu reprezentantka USA nie tylko potwierdziła swoje głębokie zaangażowanie w sprawę programu ruchu LGBT, ale wręcz zasugerowała, że jest on elementem amerykańskiej polityki zagranicznej. Przy okazji złożyła wiele mówiące deklaracje ideologiczne, odzwierciedlające stanowisko amerykańskiej elity – „Mam ogromny szacunek do religijnej tradycji kraju, w którym jestem ambasadorem, ale prawa człowieka to prawa człowieka – są uniwersalne bez względu na dominującą religię” – gubernator z ramienia USA wprost przekazała Polakom, że w krajach bloku USA normy ideologii postmodernistycznego liberalizmu, którego elementem jest agenda LGBT, mają stać ponad normami moralnymi wywiedziony z religii czy tradycyjnej kultury. W liberalnej „emancypacji” Mosbacher widzi bowiem cel procesu historycznego, mówi nam – „w kwestii LGBT jesteście po złej stronie historii. Mówię o postępie, który się dokonuje bez względu na wszystko”. Ciekawe, jak w tym historycyzmie liberałowie podobni są marksistów, którzy też twierdzili, że rozpoznali prawidłowy kierunek dziejów.
Nie należy sprowadzać zagadnienia do indywidualnych poglądów czy cech osobowości ambasador USA w Warszawie. Wyrażane przez nią poglądy dobrze odzwierciedlają politykę administracji Donalda Trumpa i postawę samego prezydenta oficjalnie ogłaszającego obchody „miesiąca dumy LGBT”. Już wcześniej czołowy amerykański dyplomata wykorzystywał temat LGBT do krytyki Iranu. Na naszym portalu opisywaliśmy również przypadek ambasadora USA w Zambii, który w słowach nieprzystających do pojęcia dyplomacji odnosił się do prezydenta tego afrykańskiego państwa, krytycznego wobec zjawiska homoseksualizmu. To właśnie za czasów Trumpa propaganda LGBT w amerykańskich siłach zbrojnych osiągnęła niespotykane wcześniej natężenie.
Oczywiście Mosbacher w wywiadzie, jakiego udzieliła Wirtualne Polsce, wykonała sprawny unik, gdy została zapytana o konkretne postulaty ruchu LGBT, jakie popiera. Przecież gdyby poparła konkretne koncepcje, nie dałoby się uniknąć zarzutu o mieszanie się w wewnętrzną politykę państwa przyjmującego. Podejmuje jednak swoją akcję w konkretnej sytuacji społeczno-politycznej naszego kraju, gdy postulaty takie są podnoszone, gdy stają one w centrum debaty publicznej i gdy władze państwowe oraz większość społeczeństwa się im opierają. Ingerencja jest więc oczywista i planowa.
Instrument i przesłanka
Nie ma w niej nic dziwnego. Wszak Stany Zjednoczone Ameryki od swojego zarania nie są normalnym państwem narodowym lecz projektem politycznym opartym na ideologii oświeceniowego liberalizmu, który zawsze zawierał element uniwersalistycznego roszczenia. „Exceptionalism” – poczucie własnej wyjątkowości sycące początkowo tendencję do izolacjonizmu wobec „zepsutego” świata, szybko przeszło u Amerykanów w przekonanie, że cały świat powinien wyglądać tak, jak ich kraj. Przekonanie to jest rdzeniem kultury politycznej amerykańskiej elity, ale jest też szeroko zakorzenione w całym społeczeństwie. Stąd element liberalnego „misjonarstwa” zawsze był obecny w amerykańskiej debacie publicznej, a czasem w amerykańskiej polityce. Mógł on prowadzić do bardzo poważnych konsekwencji. Georg Bush junior nie zamierzał się trzymać realizmu politycznego swojego ojca, który w 1991 r. skutecznie obezwładnił i skrępował buntującego się przeciwko amerykańskiemu porządkowi Saddama Husajna. Ładowany ideologicznie przez neokonserwatystów, którzy byli przecież ruchem byłych trockistów z zapałem neofitów wznoszących sztandary zbrojnej demokratyzacji, Bush junior wkroczył do Iraku, zniszczył jego autorytarne struktury polityczne, partyjne i wojskowe i zabrał się za „nation building” i krzewienie demokracji. Nie można przy tym powiedzieć, że nie było mądrych przed szkodą, że nie było komentatorów, którzy już w 2003 r. wskazywali, że plan budowy liberalnej demokracji na fundamencie arabskiej kultury, w społeczeństwie podzielonym w dodatku na sunnitów i szyitów z domieszką Kurdów, musi się skończyć wojną domową na miarę libańskiej i destabilizacją regionu, a w efekcie otwarciem Mezopotamii na wpływy Iranu. Ideologiczne recepty neokonserwatystów jednak przeważyły.
Myli się wiec każdy, kto ignoruje czynnik ideologiczny w polityce zagranicznej USA. Ten czynnik istnieje i z różnym natężeniem wpływa na tę politykę, oczywiście w całej konstelacji innych czynników wyznaczanych przez materialne zasoby, równowagę sił, uwarunkowania geopolityczne. Element ideologiczny może zresztą nabrać znaczenia w czasach, gdy Stany Zjednoczone stają przed wyzwaniem Chin – największym wyzwaniem w swojej mocarstwowej historii. A ponieważ Chińska Republika Ludowa jest państwem nominalnie marksistowsko-leninowskim, a w praktyce nacjonalistyczno-korporacyjnym, tym łatwiej przyjdzie amerykańskim politykom definiowanie wielkiej rywalizacji w ideologicznych kategoriach. Kategorie te, nawet jeśli politycy używają ich instrumentalnie, w procesie interakcji mas z elitą zaczynają żyć własnym życiem, stając czynnikiem mobilizacji społecznej, który (szczególnie w państwie demokratyczno-liberalnym) zaczyna wyznaczać pewne ramy dla działań samych polityków. I tak instrument zmienia się w przesłankę.
Cena protektoratu
Ten wpływ kryteriów ideologicznych na działania polityczne został obwieszczony przez ambasador Mosbacher niemal otwarcie. W przytaczanym wywiadzie dała do zrozumienia, że od stopnia przyjmowania przez polskie elity i polskie społeczeństwo norm hegemonicznej ideologii liberalnej w zakresie „praw LGBT” zależy stopień wsparcia strategicznego ze strony USA i amerykańskie inwestycje w Polsce. Pani Mosbacher powiedziała to, co pisałem już wielokrotnie. Uzależnienie od USA, ustawienie się w roli ich protektoratu, postrzeganie polityki w kategoriach blokowych i wtapianie w konsolidujący się blok, o ile USA uda się taki stworzyć, oznacza w dłuższej perspektywie pogodzenie się z liberalną dekonstrukcją kulturową. Bazy wojskowe USA idą w pakiecie z agendą LGBT. To nie jest prosty wybór strategiczny. To wybór cywilizacyjny.
Głównonurtowa centroprawica zdaje się tego nie rozumieć, usilnie sprowadzając sprawę właśnie do osoby Mosbacher. Jeden z ważniejszych publicystów tego nurtu, redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”, Paweł Lisicki postuluje zatem, co i tak jest największym radykalizmem w szerokim obozie systemowej prawicy, ogłoszenie Mosbacher persona non grata i pozbycie się jej z kraju. Apelując przy tym do administracji Trumpa o zrozumienia takiego posunięcia (jak widać radykalizm ten ma dość stępione ostrze), Lisicki pisze – „Nie na to żeśmy się z Amerykanami umawiali”. Oh really? Amerykanie nigdy się z nami na nic nie umawiali. Bo nie musieli. Polscy centroprawicowi politycy od lat kształtowali relacje z USA wasalnie czy wręcz serwilistycznie. Na poziomie narracji geopolitycznych, czy nawet ideowo-moralnych, było to uzasadniane przez centroprawicowych „ekspertów” i publicystów. Chcieliście protektoratu, no to go macie. Teraz będzie dodatkowo utwierdzony bazami wojskowymi o praktycznie niemal eksterytorialnym charakterze, zapełnionymi żołnierzami wyjętymi spod polskiej jurysdykcji.
Karol Kaźmierczak