Powinniśmy politycznie zyskać ze względu na wysiłek finansowy związany z modernizacją polskich sił zbrojnych. Niestety, zamiast politycznej dywidendy mamy chaos i groteskę.
Rozmowa z Jackiem Najderem, b. stałym przedstawicielem Polski przy Radzie Północnoatlantyckiej, b. wiceministrem spraw zagranicznych. Odszedł z MSZ na własną prośbę w marcu br.
PAWEŁ WROŃSKI: Zbliża się spotkanie szefów państw i rządów NATO w Brukseli. To już 25 maja, a na razie nie jest znane stanowisko Polski. To mniej ważne spotkanie niż te przełomowe – w Newport w 2014 r. i Warszawie w 2016 r.?
JACEK NAJDER: – To bardzo istotne spotkanie z politycznego punktu widzenia, choć faktycznie unika się określenia: szczyt. Po raz pierwszy do Europy przyjeżdża Donald Trump. Spotka w Brukseli nowego prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Do Brukseli przyjedzie też prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan, z którym część partnerów ma napięte relacje.
Dla Polski i dla całej flanki wschodniej będzie to bardzo istotne spotkanie z punktu widzenia potwierdzenia przez naszych sojuszników gotowości wypełniania zobowiązań podjętych na szczytach w Newport i Warszawie. Ta gotowość i potwierdzenie przez Sojusz woli utrzymywania wojsk w naszym regionie ma dla nas znaczenie pierwszoplanowe.
Istotne będzie, co powie prezydent Trump. Czy potwierdzi swoją opinię z rozmowy z sekretarzem generalnym NATO, że Sojusz „jest potrzebny i użyteczny”? Przed wyborami mówił, że „jest przestarzały”. To istotne, bo NATO i silna rola Stanów Zjednoczonych w Sojuszu to podstawa naszego bezpieczeństwa.
Bardzo ważne będzie również, jak w wypowiedziach prezydenta Trumpa wybrzmi konieczność obrony flanki wschodniej. Jak wobec wyzwań na wschodzie Europy lokuje się kwestia walki z terroryzmem, sytuacja na Bliskim i Środkowym Wschodzie – w Syrii i Afganistanie. Istotne, jak Trump odnosi się do problemów Europy w kontekście zaostrzenia sytuacji na Pacyfiku i aspiracji nuklearnych Korei Północnej.
Jakie stanowisko w tych sprawach ma Polska?
– I tu mam problem. Zwykle przed szczytem nasze stanowisko było sformułowane i wyrażone. Szukaliśmy międzynarodowego poparcia, organizowaliśmy koalicje. Polska zawsze była krajem bardzo aktywnym. Przyznam, że byłem niedawno w Brukseli, gdzie rozmawiałem z obecnymi i byłymi dyplomatami z różnych krajów, a oni się dopytywali: jakie jest stanowisko Polski, co chcemy osiągnąć? A teraz nikt nic nie wie, panuje kompletna cisza. Polska z jednego z głównych aktorów sprowadzona została do roli statysty.
Zdumiewające, że od ponad czterech miesięcy nie mamy polskiego przedstawiciela w kwaterze głównej. Ogłoszenie przez MSZ w ostatniej chwili, bezpośrednio przed szczytem, że zostanie nim ambasador Marek Ziółkowski, to dobra, ale mocno spóźniona decyzja. W kluczowych momentach negocjacji na tym stanowisku pozostawał wakat. Mianowanie ambasadora w tym momencie to dla kierownictwa resortu ostatnia szansa ma uniknięcie całkowitej kompromitacji.
Szczyt w Newport, a także szczyt NATO w Warszawie zakończyły się dla nas ogromnym sukcesem nie tylko dlatego, że Zachód dostrzegł agresywną postawę Rosji. Polska oraz inne kraje tej części Europy były w stanie przekonać resztę Zachodu, że są zagrożone, i przedstawiły swoje oczekiwania. Krajom wschodniej flanki udało się wspólnie wyartykułować swoje stanowisko. To był ogromny wysiłek dyplomatów z polskiego MSZ, a także MON. Ogromną rolę odegrało spotkanie dziewięciu krajów wschodniej flanki, które zorganizował w Warszawie prezydent Bronisław Komorowski.
Prezydent Andrzej Duda wziął udział w podobnym spotkaniu w Bukareszcie w 2016 roku.
– To prawda. Namawiałem prezydenta, aby tego rodzaju szczyt został zorganizowany przed spotkaniem w Brukseli, ale jakoś do spotkania nie doszło.
Teraz wśród krajów wschodniej flanki co innego na temat zagrożenia mówi Polska i kraje bałtyckie, co innego na przykład Węgry i Słowacja.
– Na tym polega dyplomacja, aby wygładzić różnice i przygotować w miarę spójne stanowisko.
Czego mogłoby dotyczyć spotkanie, do którego nie doszło?
– Skoro w przeszłości udało się przekonać kraje Zachodu, że istnieje zagrożenie ze strony Rosji, istotne jest przekonanie, że tego rodzaju zagrożenie jest trwałe. Tylko wówczas możemy mieć pewność, że to, co udało się uzyskać podczas szczytu w Warszawie, nie ma charakteru tymczasowego. Nasze działania powinny zmierzać do wskazania, iż konflikt na wschodzie Ukrainy nie jest wydarzeniem epizodycznym. Rosja raz go rozpala, raz przygasza – jak się wydaje, to względnie stały element presji na Zachód ze strony Putina.
Poza tym po raz pierwszy zdarzyło się, że Rosja uderzyła w istotę systemu zachodniego – w proces demokratyczny. Poprzez ataki cybernetyczne stara się wpłynąć na wynik wyborów albo na wynik innych głosowań. Mieliśmy takie przykłady podczas holenderskiego referendum nad umową stowarzyszeniową UE z Ukrainą, podczas wyborów w USA i ostatnio we Francji. Niemcy uważnie monitorują sytuację u siebie.
To, że stare zagrożenia nie znikają, a pojawiają się nowe, powinno być jasnym sygnałem państw wschodniej flanki NATO. Do tej pory nieformalnym przywódcą tej grupy była Polska. Każdy więc ogląda się na to, co ta Polska robi. A ona zajmuje się sama sobą. Mamy kuriozalną sytuację, że niemal w przeddzień szczytu NATO zostaje odwołane prawie całe kierownictwo departamentu polityki bezpieczeństwa MSZ – z dyrektor Beatą Peksą, która zajmowała się problematyką bezpieczeństwa, reprezentując Polskę w unijnym Komitecie Politycznym i Bezpieczeństwa; z Michałem Miarką, b. zastępcą stałego przedstawiciela przy NATO. Oboje świetnie znają ludzi z brukselskich korytarzy. Te nieformalne kontakty w dyplomacji wielostronnej mają zasadnicze znaczenie. Nowy dyrektor – ambasador Adam Hałaciński – to doświadczony dyplomata, ale spektakularna dekapitacja departamentu i przesunięcie czołowych ekspertów do rezerwy kadrowej robią fatalne wrażenie.
Jaki był powód odwołania?
– Kierownictwo resortu uznało, że byli odpowiedzialni za to, że konkurs na szefa biura informacyjnego NATO w Moskwie wygrał Tomasz Chłoń, dyplomata mający natowskie doświadczenie. Zbudowana została absurdalna spiskowa teoria, że dyplomaci w MSZ są przeciwko szefowi. Minister, nie licząc się z konsekwencjami dla naszej wiarygodności w Sojuszu, wyjazd ambasadora Chłonia zablokował.
Wygląda jednak, że sprawy idą w dobrym kierunku. Amerykanie przysłali brygadę, batalion NATO przejechał do Orzysza, Polska wydaje 2 proc. PKB na obronność.
– Szczególnie w relacjach z USA powinniśmy wykorzystywać fakt tak wysokich nakładów. Inna sprawa, że mimo stosunkowo dużych środków nie widać znaczącego przyrostu zdolności bojowych polskich sił zbrojnych. Nadal nie mamy rozwiązanej sprawy kluczowych przetargów, np. zakupu systemu przeciwrakietowego i przeciwlotniczego. Problemem jest modernizacja marynarki, nadal nie został rozstrzygnięty przetarg na Homara [artyleria rakietowa]. Nie została rozstrzygnięta kluczowa kwestia zwiększenia aeromobilności sił zbrojnych, czyli zakupu śmigłowców. Przez konsekwentnie realizowaną politykę zakupową powinniśmy politycznie skapitalizować wysiłek finansowy związany z modernizacją polskich sił zbrojnych. Niestety, zamiast politycznej dywidendy mamy chaos i groteskę.
MON twierdzi, że śmigłowce mają niewielkie znaczenie. Odpór wrogowi da obrona terytorialna ożywiona duchem „żołnierzy wyklętych”.
– Wielu wojskowych specjalistów ma radykalnie odmienną opinię.
Co Polska powinna ewentualnie zaakcentować na spotkaniu 25 maja?
– Istotne jest dalsze przesuwanie infrastruktury Sojuszu nad wschód. W NATO toczą się prace na koncepcją ewentualnej dalszej adaptacji Sojuszu. Dotyczą m.in. spraw o tak kluczowym znaczeniu dla Polski, jak dostosowanie struktury dowodzenia do nowych wyzwań, usprawnienie systemu ostrzegania przed ewentualnym. kryzysem w ramach reformy zdolności wywiadowczych (w obu przypadkach fundamentalne jest znaczenie tzw. flanki wschodniej), czy wreszcie sposobu organizacji relacji NATO – Rosja. Dalsza adaptacja, aby stać się faktem, musi spełniać trzy warunki: być wojskowo adekwatna, politycznie akceptowalna dla wszystkich sojuszników i być finansowo do utrzymania w dłuższej perspektywie. Wynik tych prac nie jest przesądzony. Nie wszyscy sojusznicy dostrzegają główne zagrożenie w rosyjskiej polityce. Jeśli nawet traktują Rosję jako strategiczne wyzwanie, to niekoniecznie w środkach wojskowych dostrzegają najlepszą odpowiedź. Obawiają się, że NATO i Rosja wpadną w spiralę eskalacji, która może wymknąć się spod kontroli. Trzeba rozwiewać te obawy.
Pojawia się też istotne pytanie, czy powinniśmy rozpocząć prace nad nową Koncepcją Strategiczną. Obecna przyjęta została w Lizbonie w 2010 roku. To wiąże się z określeniem statusu Rosji: czy widzimy w niej państwo „współpracujące” z Sojuszem, bo tak to jest zapisane aktualnym dokumencie, czy też jako wyzwanie i zagrożenie. Sposób podejścia do tego zagadnienia ma ogromne znaczenie dla przyszłości Sojuszu i dla nas. Niestety, w tej dyskusji my nie jesteśmy obecni.
PAWEŁ WROŃSKI