Jakub Korejba proponuje swoją interpretację postawy niemieckich elit wobec kryzysu uchodźczego. Tym razem jest mało przekonywujący.
Problem migrantów w Europie nie ma charakteru humanitarnego, ale geopolityczny. To nie pomaganie biednym, wystraszonym i wygnanym z ojczyzny ludziom, ale bezwzględna walka o władzę, w której ludzie ci są tylko cynicznie wykorzystywanym narzędziem.
W tydzień po tym, jak w Kolonii i innych miastach, przebywający tam imigranci dali gospodarzom do zrozumienia, iż oprócz wiktu i opierunku oczekują zgody, by „gwałcić, rabować, sycić wszelkie pożądania”, minister rozwoju RFN stwierdził ni mniej ni więcej, ale to, że w kwestii imigracyjnego koszmaru zeszły rok był tylko preludium, a do Europy zmierza jeszcze około 8 do 10 milionów ludzi, których „wspólnota międzynarodowa” przyjąć musi aby uniknąć organizacyjnego blamażu i moralnej kompromitacji.
Każdy, kto słuchał tych słów mógłby dojść do wniosku, iż wypowiadający je Gerd Müller jest niespełna rozumu szaleńcem, który wymaga natychmiastowej i raczej długotrwałej hospitalizacji. Bo przecież, w sytuacji pogłębiającego się humanitarnego kryzysu, narastających problemów z przestępczością i wzrostu w odpowiedzi na nie nastrojów radykalnych (przede wszystkim w samych Niemczech), rząd powinien dzień i noc pracować nad tym, jak uszczelnić rubieże Europy, tak, aby nikt już nie przedarł się przez nie poza kontrolą, oddzielać prawdziwych uchodźców od migrantów ekonomicznych i odsyłać tych drugich do domu, zwalczać rosnącą w siłę – liczebnie i organizacyjnie – mafię przemytników ludzi i jak najszybciej podjąć nie symboliczne, ale realne działania w krajach pochodzenia migrantów, tak, jak uczyniła to we wrześniu Rosja.
Nic podobnego się nie dzieje, a w swoich wypowiedziach, niemieccy politycy skupiają się nie na powyższych problemach, ale na rzekomej niewdzięczności i dzikości Polski i innych krajów Europy Wschodniej, które nie życzą sobie partycypować w konsekwencjach hurraoptymizmu Angeli Merkel, która szerokim gestem zapraszając do Europy rzesze obcych jej kulturowo ludzi dziarsko zakrzyknęła „damy radę”. Niestety, dla nas i dla przyszłości Unii Europejskiej, w tym szaleństwie jest metoda. Federalny minister jest jak najbardziej zdrowy, mówi dokładnie to, co powiedzieć planował, a jego wyczucie interesu narodowego działa bez zarzutu.
Na pierwszy rzut oka, działania władz niemieckich w kwestii szturmujących Europę migrantów sprawiają wrażenie nawet nie tyle niezbornej próby zarządzania chaosem, ale po prostu wykonywanych na ślepo histerycznych ruchów, które same ten chaos tworzą i potęgują. Tak, jakby chodziło o sprowokowanie ruchu tej ludzkiej fali i późniejsze podtrzymywanie jej na odpowiednim poziomie, po to, aby dyskretnie kierując nią, osiągać własne cele, niedostępne w „normalnej”, a więc nie noszącej znamion kryzysu sytuacji. Fala migrantów stała się dla Niemiec, czy może, będąc bardziej precyzyjnym dla owych „600 osób”, członków nieformalnej oligarchii, którzy rządzą naszym zachodnim sąsiadem niezależnie od wyniku wyborów, wymarzonym instrumentem realizacji własnych interesów wewnątrz i na zewnątrz państwa.
W aspekcie wewnętrznym, chodzi o stworzenie realnego, a nie wirtualnego zagrożenia, które pozwoli najpierw przestraszyć społeczeństwo, a potem zmusić je do zintegrowania się wokół władzy. W skrócie chodzi o przedłużenie życia obecnego modelu politycznego, w którym dwie ogromne partie dzielą państwowy tort między siebie, zgodnie administrując folwarkiem w ramach „wielkiej koalicji”. Przeciętny Niemiec, widząc koczujących ludzi, sterty śmieci, policyjne pościgi i akty agresji, powinien zacząć bać się o przyszłość swoją i swego kraju, aby następnie dojść do wniosku, iż tylko obecny rząd będzie w stanie zapewnić mu nie tyle bezpieczeństwo, ale po prostu przetrwanie. Opozycja bowiem pozostaje wobec kryzysu bezsilna, na lewej swej flance będąc zbyt miękką, a na prawej proponując rozwiązania za twarde.
Powyższe można by uznać za mało interesującą dla nas chorobę niemieckiego systemu politycznego, gdyby nie fakt, iż działania te mają ważny kontekst międzynarodowy. Otóż bowiem członek federalnego rządu, na jednym oddechu z zapewnieniem o konieczności przyjęcia kolejnych fal migrantów, wymienił bardzo realną sumę 10 miliardów euro (zakładam, iż to budżet roczny, a nie kwota ostateczna), które państwa nieżyczące sobie przyjmować egzotycznych przybyszów powinny wyasygnować na ich obsługę na terenie bardziej odpowiedzialnych i moralnie wyżej stojących członków wspólnoty. I właśnie tu jest pogrzebany udrapowany w humanitarne frazesy pies niemieckiego imperializmu: migranci są batem, którym od teraz straszeni będą wszyscy, którzy nie będą chcieli podporządkować się dyktatowi Berlina.
Rozwiązania w sprawie kwot, obcięcia dotacji czy obowiązkowych zrzutek stoją przecież w jaskrawej sprzeczności z literą europejskich traktatów i jakimkolwiek zdrowym rozsądkiem. Przy pomocy tych biednych, zagnanych do Europy kłamstwem ludzi, Niemcy chcą narzucić całej UE model zarządzania kryzysowego, w którym procesy decyzyjne przebiegać będą równolegle do obowiązującego prawa i zwyczaju. Migranci są w tym przypadku pierwszym, lecz na pewno nie ostatnim instrumentem, pozwalającym narzucać wschodnioeuropejskim półkoloniom jakiekolwiek decyzje bez konsultowania nie tylko narodów, ale nawet i ich politycznej reprezentacji.
Genialność tego zamysłu idzie o lepsze z jego prostactwem. Wydaje się, iż niemiecka klasa polityczna i zrośnięta z nią plutokracja uwierzyła w konsekwentnie tworzony przez siebie mit o liberalnej utopii, którą miała stać się tworzona na zasadzie rozmywania suwerenności i narodowych interesów zjednoczona Europa. W takiej pozbawionej narodów i przywódców Euro-Rzeszy (zjednoczonej podobnie, jak niegdyś Niemcy z dziesiątek państewek i miast) to właśnie oni mieli sprawować światłe przewodnictwo. Tylko jakoś tak jest, że spod tych liberalnych fantazji, coraz częściej i bardziej wyraźnie wyłazi znajome oblicze butnego junkra, święcie wierzącego, iż urodził się do rządzenia jeśli nie światem, to już z pewnością greckimi, polskimi czy węgierskimi parobkami. I wszystkim tym, którzy przez ostatnie ćwierćwiecze usypiani propagandą kolorowych gazet uwierzyli w mit dobrego Niemca, krzyczy z twardym, rzężącym akcentem głośne „pobudka”.
BOGUSŁAW JEZNACH